Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski

redakcja

Autor:redakcja

17 września 2013, 21:38 • 6 min czytania

Paweł Wojtala jest kolejną osobą zatrudnioną w polskim futbolu na stanowisku, które z założenia jest stanowiskiem wieloletnim i strategicznym, a wylatuje dość szybko, po niespełna roku. Okazuje się, że w Lubinie bardzo specyficznie postrzegana jest funkcja dyrektora sportowego. Chcieli tam kogoś, kto na piłce się zna lepiej od prezesów KGHM i pozwoli im zrozumieć pewne mechanizmy, tymczasem przy pierwszej poważniejszej różnicy zdań Wojtala dostał kopa w tyłek. Wyszło na to, że dyrektor sportowy Zagłębia nie ma nawet dość władzy, by zatrudnić jakiegokolwiek trenera.
Bezpośrednim powodem rozstania się obu stron był fakt, że Wojtala stanowczo domagał się zatrudnienia Leszka Ojrzyńskiego, natomiast działacze uznali, że w sumie ten Adam Buczek nie taki zły i jeszcze mógłby chwilę popracować. Gdy sprawa stanęła na ostrzu noża, z dwójki Wojtala – Buczek, wybrali Buczka, co w sumie świadczy o tym, że notowania dyrektora nie mogły być zbyt wysokie.

Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski
Reklama

Wydawałoby się, że to oczywiste, iż decyzja o zatrudnieniu trenera powinna należeć właśnie do dyrektora sportowego, zwłaszcza, że ów dyrektor nie miał jeszcze szans zatrudnić „swojego” szkoleniowca, który odpowiedzialny byłby za realizację jego długofalowej wizji. Przyszedł za czasów Hapala (swoją drogą, też zwolnionego w bezsensownym terminie), odszedł zanim klub poszukał następcy. Należałoby zadać podstawowe pytanie: o kompetencje dyrektora sportowego w Lubinie, o zakres obowiązków i możliwości decyzyjne. O to, czego wymaga się od człowieka, a jakie daje mu narzędzia. Moim zdaniem jest tu coś zdecydowanie nie tak, znowu widać, że pokusa laików, aby pociągać za wszystkie sznurki, jest nie do opanowania. Mogą zatrudnić kogoś, za kogo plecami skryją się przed krytykami, to wygodne, ale wciąż chcą mieć decydujące słowo, gdy zapadają decyzje sportowe.

Moim zdaniem jeśli dyrektor sportowy pracuje tylko 11 miesięcy, to jest to wstyd dla osoby, która go zatrudniała. Akurat funkcja dyrektora powinna być taką, którą można sprawować i pięć lat, i dziesięć – ale to oczywiście w futbolu poważnym, a nie polskim. W 11 miesięcy ani nie da się zrobić porządku w drużynie, czyli pozbyć niepotrzebnych zawodników (chyba że poprzez wypłacanie im wysokich odszkodowań), ani – jak się okazało – nie da się nawet zrobić porządku na ławce. Polityka transferowa, za którą w tych miesiącach odpowiadał Wojtala, była prowadzona w miarę sensownie. Udało się za darmo sprowadzić Miłosza Przybeckiego, فukasza Piątka, Aleksandra Kwieka czy Arkadiusza Piecha. Abstrahując od formy zawodników – bo za nią dyrektor nie odpowiada – każda z tych transakcji zdaje się być rozsądna. Oczywiście „za darmo” to sformułowanie umowne, bo zostały wypłacone i prowizje, i wysokie kontrakty, ale wiadomo, że nikt do Lubina nie idzie z miłości do futbolu.

Reklama

Jak znam życie, za moment Zagłębie przegra jakiś mecz i działacze stwierdzą: „chyba jednak potrzebny Ojrzyński”, ale przecież Wojtali nie zatrudnią z powrotem. Dyrektorski stołek też ktoś z czasem dostanie, ale tylko po to, by mówić: – Z tym pytaniem proszę do dyrektora, ja za to nie odpowiadam.

Które kluby dzisiaj mają prawdziwych dyrektorów sportowych, mających naprawdę realny wpływ na długoletnią politykę i mogących samodzielnie podejmować decyzje? O ile się nie mylę (a chyba nie), to jest taki tylko jeden – Lech Poznań, w którym działa Piotr Rutkowski. Zdecydowanej większości albo nawet nie stać na ten jeden dodatkowy etat, albo właściciele/prezesi mają ambicję, by ręcznie zarządzać dosłownie wszystkim – i pionem sportowym, i marketingowym, i finansami…

Kiedy tak potężna firma jak KGHM zatrudnia Pawła Wojtalę na stanowisku dyrektora sportowego, można mieć nadzieję, że da mu nie tylko wystarczającą swobodę, by móc go odpowiednio rozliczyć, ale też czas, aby ten człowiek nabył umiejętności i doświadczenia. Każda korporacja inwestuje w swoich pracowników, niezależnie od branży, pomaga im się rozwijać, z obopólną korzyścią. KGHM podjął decyzję, że jako dyrektora zatrudni osobę, która nigdy w jakimkolwiek klubie nie pracowała w roli dyrektora, więc naturalną koleją rzeczy powinno być „przyuczenie”. Taki dyrektor z roku na rok nabywa kontaktów, poznaje parterów biznesowych w całej Europie, zaczyna lepiej poruszać się po tym całym rynku. Pewnie za dwa czy trzy lata byłoby z niego jeszcze więcej pożytku. Zwolnienie go teraz, to jak zwolnienie rozwoziciela pizzy, zanim nauczy się odpalić skuter.

* * *

Jak to się dzieje, że ten sam trener może zdobyć mistrzostwo Polski, a w innym klubie – jakkolwiek by patrzeć, jednak w zespole wicemistrza kraju – zupełnie sobie nie poradzić i zakończyć ligę na przedostatnim miejscu? A przecież jest to zjawisko typowe dla naszego futbolu. Wyniki w jednym miejscu nie stanowią żadnej prognozy wyników w innym. I odwrotnie: brak wyników w mieście A nie świadczy, iż zabraknie też wyników w mieście B. Stąd bardzo blisko do kontrowersyjnego, na pozór idiotycznego wniosku: wyniki nie świadczą o klasie szkoleniowca?

Mam na ten temat swoją teorię. Otóż uważam całkiem serio, że przy obecnym sposobie zarządzania klubami, przy tymczasowości stanowisk i przy wywróconej do góry nogami hierarchii, istotne jest jedno: czy zawodnicy polubią trenera i czy mu uwierzą. W poważnych ligach nie ma to żadnego znaczenia, ponieważ zawodnicy nie są od tego, by trenera lubić, a on nie jest od tego, by być lubianym. Jeśli piłkarze trenera nie lubią, to on sobie znajduje nowych – za 5, 10 czy 50 milionów euro, zależnie od klasy i kasy klubu. U nas to jednak kluczowy warunek – szef musi włazić w dupę swoim pracownikom i się do nich zalotnie uśmiechać. Oczywiście kompetencje mają jakieś tam znaczenie, ale – no właśnie – „jakieś tam”, na pewno nie pierwszorzędne. Znacznie ważniejsze dla wyników jest to, czy zawodnicy „chcą za ciebie umierać”, jak to się górnolotnie mówi. Prawdziwi profesjonaliści umierają nie za trenera, tylko za pensję, którą otrzymują co miesiąc i za perspektywy, które się przed nimi otwierają po dobrych występach. Prawdziwy profesjonalista ma w sobie coś z egoisty: zajmuje się realizacją powierzanych zadań, a nie stosunkami interpersonalnymi.

Kolega kontruje: – Ale piłkarze chcą umierać za trenerów, których szanują, uważają za dobrych i przy których się rozwijają. Współpraca z takim trenerem jest w ich interesie.

To piękna wizja klubu, poniekąd się z nią zgadzam, ale mam też pewien dopisek: znacznie częściej dobry trener to ktoś, kto zapędza cię do wysiłku, na który możesz wcale nie mieć ochoty. Możesz trenera nienawidzić, ważne by z tej nienawiści wynikało co innego – byś przełamywał kolejne granice swojego organizmu. Ja w liceum nie przepadałem za nauczycielem fizyki, ale był jednym z nielicznych, którzy potrafili zmobilizować mnie – zazwyczaj kijem, a nie marchewką – do intensywnej nauki.

Można zaobserwować pewne cykle – dobrze jest przyjść po trenerze nielubianym, jakimś totalnym chujku, bo wtedy na starcie zawodnicy upatrują w nowym szkoleniowcu nadziei i patrzą z większą sympatią. Czekali na kogoś, kto przyjdzie i zdejmie kajdany – i oto jest. Nieważne co umie, ważne, kogo zastąpił. Wyzwoliciel. Trenerzy przychodzący po niezrozumianych dyktatorach zazwyczaj osiągają w miarę dobre rezultaty. – Po prostu pozwolił nam grać – mawiają wtedy piłkarze. – Odblokował nas.

Natomiast zastąpienie uwielbianego przez szatnię trenera to niemal pewna mina. Piłkarze ciągle będą jęczeć, że „kiedyś było lepiej”, czego świadkami jesteśmy na przykład w Kielcach. Porównują nie tylko treningi, ale i styl ubierania się, fryzurę, zapach z ust, model samochodu i figurę małżonki. Oczywiście, wszystko wypada na korzyść poprzednika, a więc wyniki także. Trener znajduje się w sytuacji bez wyjścia: nowych piłkarzy nie kupi, bo klub i tak ma długi, więc musi próbować udawać zwolnionego wcześniej trenera albo pozostać sobą i próbować nie utonąć.

Cała sztuka: wpasować się w cykl.

Oczywiście, nie jest to reguła o stuprocentowej sprawdzalności, są zresztą trenerzy, którzy z założenia mają w poważaniu, czy piłkarz ich lubi, a bardzo mocna pozycja zawodowa im na to pozwala (skrajne przykłady – Lenczyk i Nawałka). Cała rzesza zaczynających swoją karierę szkoleniowców, jak i ci wszyscy niepewni jutra i tego, czy praca ich jeszcze kiedykolwiek znajdzie, ciągle musi się naginać i liczyć na to, że „szatnia ich zaakceptuje”. Czasami więc wyglądają na trenerów znakomitych, czasami momentalnie bledną.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama