Drżyj Ligo Mistrzów, już za rok nadchodzimy!

redakcja

Autor:redakcja

27 sierpnia 2013, 22:47 • 4 min czytania

Prawie 20 długich lat. Długich i pokręconych jak włosy Ryśka Stańka. Ponurych jak Leszek Pisz, kiedy na ławce zaczynał rewanż z Goeteborgiem. I nagle dziś – ten jeden, jedyny mecz. Może nie tak wyjątkowy, w końcu przeżyliśmy Panathinaikos, przeżyliśmy APOEL, całą masę innych zmarnowanych pucharowych okazji, ale właśnie ten, przy którym w końcu nie ma sensu wiele mówić o stylu. O jednej połowie słabszej od drugiej, o efektownej grze albo jej braku, bo w tym dniu liczy się tylko efekt. Ten cholerny awans. Znów Ligę Mistrzów mieliśmy na wyciągnięcie ręki. Nie zbliżaliśmy się do niej z podniesionymi głowami, tylko trochę jak kmiotki niegodne tego sukcesu. Ale lizaliśmy tego lizaka…
Może ciągle przez szybę, ale był blisko. Działał na wyobraźnię.

Drżyj Ligo Mistrzów, już za rok nadchodzimy!
Reklama

Od samego rana znów czuliśmy się jak rok temu przed Euro. Wszyscy trąbili: Legia, Legia, Liga Mistrzów, Legia. Najgłośniej ci, którzy jeszcze wczoraj nie mieli o tej Legii pojęcia. Z Wiadomości w „Jedynce” dowiedzieliśmy się, że jeśli zremisuje 0:0, to „wygra ze Steauą na punkty”, a jeśli zatriumfuje w całych rozgrywkach to zarobi 367846283245 euro (czy coś koło tego). Tak, od 17 lat kochamy liczyć te wirtualne pieniądze i przyznawać premie. Też wirtualne. Na takich regularnie się kończy.

Stadion obklejony emblematami UEFA. Tabliczki z charakterystycznymi gwizdkami Champions League i ten hymn, od którego – bez względu na czas i miejsce – na każdym stadionie ciary przechodzą po plecach. Tak, to wszystko było dzisiaj w Warszawie. Chcieliśmy zobaczyć piłkarzy Urbana, którzy – mniejsza już o personalia, mniejsza o umiejętności stricte piłkarskie – wychodzą na boisko i chcą rozszarpać rywala w sportowej złości. Od pierwszej do ostatniej minuty pokazywać Rumunom „gdzie? Wy do Ligi Mistrzów? Wracać do Bukaresztu!”. Piłkarzy Legii z siłą i żądzą zwycięstwa w oczach, a nie z kalkulacją jak utrzymać ten zwycięski remis i opanować nogi roztrzęsione ze strachu.

Reklama

I nagle jeb! Skończyło się tylko gadanie, zaczęła gra w piłkę. Niestety. Parafrazując pamiętne słowa Darka Szpakowskiego – na pytanie gdzie jest Legia, odpowiadamy: w Warszawie. W sobotę będzie w Krakowie, potem w Kielcach i w paru innych miejscach też, ale na pewno nie w Lidze Mistrzów.

Rumuni mieli się przestraszyć. Miał ich przygnieść doping i pirotechniczne błyskotki, no to faktycznie – narobili w gacie, że aż wylewało im się przez nogawki. Zderzyliśmy się z walcem. Albo nie. Oszukali nas! Przecież miało się zacząć spokojnie. فagodnie. Mieli się trochę pobadać, pogadać, trochę pobiegać, to nie – pojechali z nami jak ochotnicza straż do pożaru. Balon pękł. Weszli w nas jak w masło. Legioniści wystartowali jak Kubot, Przysiężny i Janowicz w US Open – ledwie dojechali na miejsce, ledwie się wychylili z hotelu, dostali po gębie i trzeba wracać do domu. Legia mogąca bronić wyniku, mająca odrobinę komfortu, stała się Legią ten wynik goniącą, a po chwili już zmuszoną do strzelenia trzech goli. Wprost niebywałe. Nawet my, urodzeni piłkarscy „optymiści”, liczyliśmy, że marzeniami będzie można żyć dłużej niż do 9. minuty.

Naprawdę, chcielibyśmy, żeby Jan Urban i jego piłkarze – wszyscy po kolei, chociaż głównie obrońcy – napisali kiedyś książki, udzielili wywiadów, czegokolwiek i szczerze – jak Raymond Domenech – najszczerzej jak można opowiedzieli, co siedziało w ich głowie, najpierw przed meczem, a potem w tej dziewiątej feralnej minucie, kiedy dostali dwa gongi jak kiedyś Fornalik z Ukrainą. Co gorsza, od Steauy, która nie zrobiła w tym pierwszym kwadransie niczego niesamowitego, (ba, przez cały mecz nie sprawiała wrażenie jakiejś wybitnej drużyny, z którą wygrać się nie da), musieli jej pomóc warszawscy obrońcy.

Można pisać, że Legia próbowała podnieść się z kolan, że wrzutka Wawrzyniaka – cudo, główka Radovicia niewiele gorsza, że wcześniej Kucharczyk, Proenca, spalony, że gra momentami dobra, a chwilami gorsza… Ale jakie to ma w tej chwili znaczenie? Ustaliliśmy – dziś liczył się wynik. Tylko efekt końcowy. Nie to, że Legia miała szczere chęci się z tego bałaganu podźwignąć, ale to, że w ogóle padła na glebę, dopuściła do tej sytuacji. Ł»e do parteru na jej własnym terenie sprowadził ją (a potem niemal do końca kontrolował sytuację) taki zespół jak Steaua, który wcale nie robił piorunującego wrażenia. Ale w sumie, co tu więcej napisać poza tym, że drużyna, która musiała strzelić dwa gole, po przerwie do 93. minuty nie zagroziła bramce rywala. A do tego Dwaliszwili, Pinto, Ojamaa – ofensywni piłkarze, wzmocnienia robione ponoć z myślą o Lidze Mistrzów – większość czasu spędzili na ławce albo trybunach. Chyba lepiej na tym zakończyć.

W 93. Legia wyrównała, co za moment uruchomi lawinę tłumaczeń, że była blisko, że nie przyniosła wstydu, a poza tym przecież spalony. Niestety, w kwestii końcowego efektu Janusz Wójcik mógłby powiedzieć: była dupa i jest dupa. Ale przecież nic się nie stało. Przywykliśmy. Umiemy znosić porażki. Znamy to uczucie. Za rok też jest Liga Mistrzów. Póki co niech awans do niej zapewni sobie Kazachstan. Nie za rok, tylko już jutro.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama