W jednej z dwóch multilig zamykających zeszły sezon mieliśmy potężny skandal – gol strzelony ręką przez Siemaszkę przypieczętował spadek Ruchu. Było to wydarzenie, które utwierdziło wszystkich w przekonaniu, że czekający już wtedy u nas na pierwsze testy system VAR to absolutna konieczność. Wideo-powtórki miały zostać wprowadzone właśnie po to, by unikać takich skandali, co przecież zadziałało chociażby w zeszłym tygodniu, kiedy cofnięto bardzo podobną bramkę strzeloną ręką przez Angulo. Tymczasem co się teraz dzieje? W pierwszej multilidze nowego sezonu, która zostanie rozegrana w najbliższą sobotę, VAR-u nie będzie wcale. Na żadnym stadionie i w żadnym meczu. Nigdzie.
Innymi słowy, Siemaszko już może zacierać ręce. Tak się akurat składa, że jego Arka gra bardzo ważny mecz z Lechią. Dla gdynian będzie kluczowy, bo może zdecydować czy zagrają w górnej, czy dolnej ósemce. Jak istotna jest to sprawa niech świadczy sezon 2015/16, w którym Podbeskidzie w szalonych okolicznościach przegrało walkę o grupę mistrzowską i spadło z ligi. Z kolei dla Lechii będzie to o tyle istotny mecz, bo może pozwolić jej wyrwać się ze strefy spadkowej lub – co także jest możliwe – zepchnąć ją na ostatnie miejsce po sezonie zasadniczym. A to może mieć kolosalne znaczenie w kontekście kolejnej fazy gier. I to byłby dopiero chichot losu, gdyby ponownie o jakimś super-istotnym rozstrzygnięciu zadecydował sędziowski skandal.
Dlaczego VAR-u nie będzie na wszystkich meczach? Bo wozy są tylko cztery. Dlaczego nie będzie go nigdzie? Nie do końca można tłumaczyć to brakami kadrowymi wśród sędziów, bo z dziewięciu zawodowców czterech mogłoby iść na VAR (póki co tylko oni mają uprawnienia), pięciu prowadziłoby mecze ze środka, a pozostałych trzech trzeba by dobrać spośród amatorów (którzy i tak co kolejkę prowadzą 1-2 mecze). Czyli nie byłoby żadnej tragedii. Pojawiają się też głosy, że jakiś problem stanowiłaby synchronizacja meczów – te z VAR-em siłą rzeczy mogłyby się przeciągać – ale i to nie wygląda nam barierę nie do przeskoczenia.
Prawdziwy problem leży jednak gdzie indziej i już we wrześniu zwracał na niego uwagę Michał Probierz. Zacytujmy jego wypowiedź z Przeglądu Sportowego: – W regulaminie rozgrywek PZPN jest jeden istotny punkt. Otóż mówi on o tym, że wszystkie zawody w jednej klasie rozgrywkowej powinny być prowadzone w takich samych warunkach. A przecież na niektórych meczach jest VAR, na innych nie. Jedne zespoły mają VAR na swoich meczach, inne nie mają. My nie mamy na to wpływu, trzeba to zaakceptować.
Probierz wypowiadał te słowa tuż po meczu ze Śląskiem, kiedy Szymon Marciniak wraz z VAR-em wciągnął pamiętny faul widmo Lusiusza na Chrapku w pole karne Cracovii. W tamtym czasie wóz VAR był tylko jeden, więc w każdej kolejce trzy mecze były sędziowane z wideo-powtórkami, a reszta nie. Wtedy niejednakowe warunki prowadzenia meczów nikomu nie przeszkadzały, ale dziś już przeszkadzać zaczęły. I nikt chyba przy tym nie zwraca uwagi, że punkty zdobywane jesienią ważyły dokładnie tyle samo, co punkty zdobyte w 30. kolejce.
PZPN kombinował tu jak koń pod górę. Najpierw mieliśmy szalony pomysł Zbigniewa Bońka, by – zupełnie nie zważając na kibiców – w ostatniej chwili rozbić ostatnią kolejkę na dwa dni, po to właśnie, by VAR mógł obsłużyć całość. Kiedy jednak pomysł został zduszony w zarodku, postanowiono, że wracamy do starego, dobrego futbolu bez powtórek. I przyznamy szczerze, że czujemy się trochę, jakby właśnie zaproponowano powrót do czasów, kiedy podania do bramkarza były dozwolone. Przyzwyczailiśmy się bowiem do wsparcia technologii, a ze świadomością, że kluczowe decyzje ponownie podejmowane będą wyłącznie na podstawie boiskowej obserwacji, nie do końca czujemy się komfortowo.
Na VAR można było narzekać, ale ciężko w ogóle polemizować z faktami, że dzięki niemu uniknęliśmy wielu skandali. Teraz jednak ponownie będziemy bezbronni. Piłkarze ponownie będą mogli się meldować w nogach przeciwnika w pierwszych minutach meczu wiedząc, że sędziowie rzadko sięgają wtedy po kartki (niczym Antolić w nogach Frankowskiego). Być może ponownie obejrzymy też festiwal żenujących symulek w polu karnym, na które część arbitrów się nabierze. Cholera wie, ale z pewnością będzie to powrót do rzeczywistości, za którą wcale nie tęsknimy.
Rozumiemy, że sytuacja przed 30. kolejką – jedyna taka w sezonie, bo multiligi w grupach będą już liczyć po 4 mecze – jest niełatwa. Nie mamy jednak poczucia, że całkowita rezygnacja z VAR-u jest tu najlepszym rozwiązaniem. Rzecz jasna domyślamy się, jak mogłoby zareagować całe środowisko, gdyby w rozgrywanych równolegle meczach jeden błąd arbitra zostałby cofnięty VAR-em, a inny z powodu braku VAR-u zostałby utrzymany i przez to dokonałaby się zasadnicza zmiana w tabeli. Ale też takie rzeczy miały już przecież miejsce jesienią. Co prawda nie było to tak ewidentne, jak w meczach rozgrywanych o tej samej porze, ale problem był wtedy dokładnie ten sam. A skoro wtedy przymykano na to oko – koniec końców w słusznej sprawie – to dlaczego nie zrobić tego teraz?
Trzeba się jednak pogodzić z rzeczywistością, że zagramy ostatnią kolejkę sezonu zasadniczego bez VAR-u. Jeżeli nie będzie poważnych błędów sędziowskich, wszyscy szybko o sprawie zapomną. Jeżeli jednak trafi się jakaś tak ewidentna historia jak z ręką Siemaszki, sens całego projektu z wideo-powtórkami w obecnych rozgrywkach zostanie podważony.
Fot. FotoPyK