Reklama

Radość ludu. Cudownie było dorastać przy jego grze

redakcja

Autor:redakcja

22 stycznia 2018, 13:00 • 7 min czytania 28 komentarzy

Dobrze, że pospieszyliśmy się pokochać Ronaldinho, bo tak szybko odszedł (z poważnego futbolu). Szczyt formy miał bardzo krótki, bo trwał w zasadzie przez dwa lub trzy sezony. Niektórzy powiedzą, iż jeszcze krócej i wcale nie odmówię im racji. Tyle jednak wystarczyło, by zaczarować dużą część chłopaków z mojego pokolenia, wyciągnąć ich na podwórka i skutecznie zeswatać z tym sportem. Ten Typ Mes rapował kiedyś: „Tsubasa sprzed telewizora wyganiał na piłkę”. Nas wyganiał, zarazem inspirując, Ronaldinho.

Radość ludu. Cudownie było dorastać przy jego grze

Minęło kilka dni odkąd Brazylijczyk ogłosił zakończenie swojej profesjonalnej kariery, choć z poważnym graniem dał sobie spokój już kilka lat temu. Przez te kilka dni zastanawiałem się jak to właściwie było ze mną. To znaczy kiedy zajarałem się futbolem na tyle, że zacząłem czytać na jego temat, zapisywać wyniki, wieczorami oglądać do późna mecze Ligi Mistrzów. A potem skróty, choć mama wściekała się na mnie, bo przez to następnego dnia szedłem nieprzytomny do szkoły. Ominęła mnie tylko moda na plastry reklamowane przez Marcina Mięciela.

Szukając źródła mojej pasji, niemal każdy trop, na który trafiłem – zajawka taty, dziadka, kumpli – prowadził w końcu do Barcelony z tamtych czasów, gdzie oczywiście szalał wówczas Ronaldinho. W pełni świadomie mogę przyznać zatem, iż nie byłoby mnie tu, gdyby nie on. Nie zawiązałbym tylu wartościowych znajomości, nie obejrzał setek (a może już tysięcy?) meczów, nie pisałbym tego tekstu na Weszło. Pewnie nie pisałbym go wcale. Obrigado.

* * *

Niewiele momentów z piłki nożnej z tamtych czasów pamiętam tak wyraźnie, jak gola, którego strzelił Chelsea w 2005 roku – przyjął piłkę przed polem karnym, przez chwilę stał, po czym pokonał bramkarza strzałem z czuba. A jako że u mnie zawsze było więcej sprzętu niż talentu, to chociaż ten element chciałem od niego skopiować i przez długie tygodnie usilnie kombinowałem jak nauczyć się tak „kopać z kazia”, by późniejszy tor lotu piłki zależał nie tylko od przypadku. Wiecie, jak się nie ma co się lubi…

Reklama

To były też czasy, kiedy koszulki z nazwiskami piłkarzy kupowało się nie w oficjalnych sklepach za całe fortuny, tylko na bałuckim rynku za jakieś grosze. Materiał był prawie tak sztuczny jak plastik. Na zewnątrz ponad 30 stopni, a my w tym biegaliśmy po parę godzin. Jak tak teraz o tym myślę, to aż dziwię się, że żadnemu z nas nie trzeba było podawać tlenu niczym Andersonowi. Farbowanych Ronaldinhów na podwórku mieliśmy z pięciu, wszyscy grali lepiej ode mnie, więc pewnego dnia uznałem, że w takim razie muszę wyróżnić się jakoś inaczej, więc za kieszonkowe kupiłem koszulkę… Samuela Eto’o. Po jakimś czasie stwierdziłem, że dobrze się stało, iż swoimi (nie)umiejętnościami nie sprofanowałem trykotu z R10 na plecach.

Kumple natomiast byli w niego wkręceni na zabój. Szczególnie jeden z nich miał na punkcie Brazylijczyka świra tak mocnego, że naśladował go niemal w każdym aspekcie. Korki? Musiały być z serii R10. Piłka? Również. Ciuchy? O ile się tylko dało, to barcelońskie lub z wizerunkiem Brazylijczyka. Po cichu zastanawiałem się czy kiedyś nie zrobi sobie operacji na szczękę, by nawet uśmiechać się tak samo.

Jeśli wychowanek Gremio zrobił w niedzielnym meczu jakiś trick, to mój kolega w podwórkowym meczu nie spoczął, dopóki nie okiwał nim dosłownie każdego. Pewnego razu, gdy wyszliśmy na dwór we dwóch skończyło się tak, że przez parę godzin głównie grałem sam, bo on usiadł i w tej pozycji ćwiczył, aby zrobić 100 żonglerek. Nie wstał dopóki mu się nie udało, czyli gdzieś ze cztery godziny. Dlaczego? Ponieważ przed wyjściem zobaczył na jakimś filmiku, że Ronaldinho zrobił tyle samo. Podczas meczu natomiast oczywiście krzyczał, iż jest Brazylijczykiem, kiedy na przykład strzelił gola. Bramkarz zaś, broniąc strzał, wrzeszczał: „Bodzio Wuuuu!!!” Patrząc z perspektywy czasu – z całym szacunkiem dla legendy ŁKS-u – uważam to za piękną groteskę.

Mój znajomy wielkiej kariery nie zrobił, ale nie, stylu życia swojego idola akurat nie naśladował. W większości tekstów jakkolwiek żegnających byłego piłkarza Barcelony pojawia się żal autorów, iż przez to właśnie Ronaldinho zmarnował swoją karierę, lecz ja chyba nie do końca rozumiem tę postawę. Jasne, fajniej byłoby go pooglądać grającego na najwyższym poziomie powiedzmy z 7-8 lat. Jasne, mógł osiągnąć więcej. Jasne jak to, że nie chciał.

Ocenianie go z perspektywy skrajnego profesjonalizmu – który dziś jest modny między innymi dzięki osobom takim jak Robert Lewandowski, co też jest dobre, ale inaczej – wydaje mi się błędne albo przynajmniej niekompletne. W kontekście Ronniego przecież zawsze tyle pisało się o tym jak wiele szczęścia daje mu sama gra w piłkę. Patrzyłeś na niego, kopara opadała ci do podłogi i bardzo dobrze się przy tym bawiłeś. Nawet Santiago Bernabeu miało z tego frajdę! On również i właśnie to go napędzało. – Kiedy gram, bawię się jak dziecko. Mając piłkę przy nodze czuję się wolny. W głowie słyszę muzykę i bawię się w jej rytm – opowiadał. Był wówczas szczęśliwy, a czego więcej człowiekowi potrzeba? Wiódł życie o jakim marzył, o czym wielokrotnie mówił, więc po co wciąż żałujemy, skoro on zapewne nie żałuje ani sekundy?

Reklama

To nasze żałowanie wydaje mi się egoistyczne, bo mówimy o nim z perspektywy chęci zaspokojenia własnych potrzeb. Coś mi mówi, że gdyby jednak Brazylijczyk prowadził się znacznie lepiej i mógł grać na najwyższym poziomie dłużej, to i tak nie utrzymałby go przez wiele lat. Skoro czerpał przyjemność z innego sposobu bycia, to obawiam się, iż przez takie sztywne, profesjonalne ramy straciłby entuzjazm do futbolu. W końcu zatem zaliczyłby znaczny zjazd, jak każdy dla kogo sposób na życie przestaje być pasją, a staje się kulą nogi.

Z perspektywy lat myślę więc, że taki Ronaldinho nie fascynowałby niemal całego pokolenia, nie zaznaczyłby swojej epoki w sposób tak wyrazisty. Zresztą, uważam, iż R10 wyprzedził nieco tamte czasy – luzem, który nie opuszczał go nigdy, uśmiechem, stylem bycia, gestami… Kiedy przez krótki okres trenowałem w łódzkim Starcie, cała grupa (grubo ponad 20 osób) witała się ze sobą tak, jak to podpatrzyła u Ronaldinho. Nawet dziś, gdy spotykam któregoś ze starych znajomych wychodzi to naturalnie. Piątka, żółwik i charakterystyczne machnięcie ręką, jakie nasz bohater wykonywał również po strzelonych golach.

* * *

– Kiedy z nim grasz i widzisz co robi z futbolówką, to nic cię już nie zaskakuje. On któregoś dnia w końcu tak zaczaruje piłkę, że ta zacznie gadać! – powiedział niegdyś Eidur Gudjohnsen o swoim klubowym koledze.

– Jest różnica między tym czy drużyna gra dobrze, a tym, że zostaje z czegoś zapamiętana na zawsze. On ją robił – mówił z kolei Frank Rijkaard.

– Jakim cudem w jednym ciele mieściło się tyle talentu? – pytał retorycznie Kevin-Prince Boateng.

– Piłka to poważny sport, ale on nauczył mnie, że liczą się w nim także uśmiech oraz dobra zabawa. Godzinami oglądałem filmiki z fragmentami jego gry – opowiadał Eden Hazard.

Najlepszą laurkę wystawił mu jednak Tostao. – Dryblował niczym Rivelino, miał wizję gry Gersona, siłę Ronaldo, szybkość Jarzinho, technikę Zico i kreatywność Romario – twierdził mistrz świata z 1970 roku.

Piękne i szczerze słowa. Mi w pamięć zapadło natomiast jeszcze inne wydarzenie, czyli mecz Barcelony z Milanem w Pucharze Gampera i powrót Brazylijczyka na Camp Nou. Carles Puyol uczynił tamten wieczór magicznym, zerknijcie sami:

W ostatnim czasie trwała debata pomiędzy kibicami Barcelony i nie tylko, czy Ronaldinho był najlepszy w historii. Moim zdaniem – strasznie głupi spór, bo jak w ogóle porównywać zawodników takich jak Messi czy Cristiano do R10, skoro ich wielkość objawiła się w zupełnie innych kategoriach? To wszak efektywność kontra efektowność. Dwaj bohaterowie czasów obecnych zachwycają skutecznością, strzelają mnóstwo pięknych goli, ale ich drybling polega na zupełnie czymś innym niż u Ronniego. On mijał rywali i zagrywał do kolegów za pomocą całej gamy różnych sztuczek, trików, a Portugalczyk i Argentyńczyk robią to głównie dzięki swemu balansowi ciała, ten pierwszy także przez swoje atletyczne przygotowanie. To też piękne, lecz znacznie mniej widowiskowe i przede wszystkim obliczone na osiągnięcie celu, jakim jest dobry wynik. Gra Ronaldinho natomiast – jak słusznie zauważył jeden z twitterowiczów – miała w sobie sporo przerostu formy nad treścią, była sztuką dla sztuki. I może wreszcie ustalmy to raz a dobrze – korona efektowności należy do Ronniego, efektywności do Leo lub Cristiano. To chyba uczciwie rozwiązanie.

Skrajne emocje zaczął więc budzić dopiero teraz, a nie kiedy grał, co też jest fenomenem odróżniającym go od Messiego i Ronaldo. Ja w ogóle uważam byłego gracza Barcy za socjologiczny fenomen, również z tego powodu, że nie tylko tworzył fanatyków futbolu, ale także ich łączył, nie dzielił. Co najlepsze, wychodziło mu to zupełnie naturalnie. Żadnego działania na siłę, kampanii społecznych z górnolotnymi hasłami. Po prostu był, grał, a kibice szaleli. W Brazylii mówi się na takich, iż są „radością ludu”. W tym wypadku jednak mógłby tak nazywać go lokalny gaucho, jak i przeciętny Kowalski oraz mieszkaniec każdego innego zakątka świata.

Cudownie było cieszyć się grą Ronaldinho oraz – jak w moim pokoleniu – dorastać przy niej. Kibicu, niezależnie od tego ile masz lat, życzę ci, aby jakikolwiek piłkarz dał ci tyle entuzjazmu względem futbolu, co nam Brazylijczyk. Nie ma nic piękniejszego w tym sporcie.

Mariusz Bielski

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

28 komentarzy

Loading...