Gdy PZPN zapowiedział reformę II ligi, w ramach której z dwóch grup stworzono jedną centralną klasę rozgrywkową, dyskusje wokół tego pomysłu miały charakter dość emocjonalnych i rozpaczliwych apeli – nie zabijajcie nas, nie likwidujcie, piłka nożna umrze. Minęło kilka lat i II liga ma własną spółkę reprezentującą wyłącznie jej interesy, gra w niej kilka klubów z jasnym planem szybkiego awansu do Ekstraklasy, budżety zaczynają się zbliżać do tych w I lidze, a poziom piłkarski niespecjalnie się różni od tej wyższej klasy (co oczywiście nie znaczy, że jest wysoki).
Co więcej – beniaminkowie w I lidze radzą sobie bardzo przyzwoicie a Komisja Licencyjna najwięcej roboty ma z rozwalonymi stadionami, a nie ustaleniem kolejki wierzycieli. Pomysłodawcy i autorzy tej reformy zakładali, że zmierzamy do profesjonalizacji trzeciego szczebla rozgrywkowego, a podniesienie poziomu można osiągnąć przez zmniejszenie o połowę występujących w niej drużyn oraz zwiększenie o połowę kosztów związanych z obsługą meczów – bo tak trzeba ująć fakt, że nagle drużyny spod Katowic dostały jako rywali nie tylko przeciwników z aglomeracji Górnego Śląska, ale też – na przykład – Olimpię Elbląg. To już nie tramwaj do Bytomia, ale wyjazd autokarem dzień wcześniej, nocleg na drugim końcu Polski, powrót. Operacja logistyczna, która nie jest żadnym wyzwaniem dla profesjonalnego klubu, ale może być niewykonalna dla amatorów.
Początkowo wydawało się, że to faktycznie będzie uroczysty pogrzeb wielu klubów, które nie znajdą środków na podróże przez pół państwa, opłacanie piłkarzy gwarantujących utrzymanie w silniejszej lidze i spełnianie warunków licencyjnych dość zbliżonych do tych wymaganych o szczebel wyżej. Ale im dalej od reformy, tym lepiej widać, że była strzałem w dyszkę. Odsianiem ziarna od plew, zepchnięciem zespołów pół-profesjonalnych na czwarty szczebel, przy pozostawieniu na zapleczu I ligi niemal wyłącznie klubów stabilnych. Jasne, to proces, który wciąż trwa – widać to było choćby po Okocimskim Brzesko, a w ostatnim sezonie po Polonii Bytom. Jeszcze trochę czasu minie, aż wszystkich chybotliwych zastąpią solidni. Ale kierunek zmian jest jasny.
Podobna reforma dotknęła czwartego szczebla, gdzie z ośmiu grup stworzono cztery. Efekt jest taki, że Widzew z budżetem pierwszoligowym zimuje jako wicelider tabeli, Legia II, grająca w wielu meczach zawodnikami z pierwszego zespołu, wykonująca transfery specjalnie pod drugą drużynę (Tsubasa Nishi), zajmuje miejsce ósme. Tak, nadal zdarzają się chłopcy do bicia (GKS Wikielec wygrał 1 z 17 meczów), ale ogólny trend wygląda tak, że zespoły od lat walczące o II ligę w rozgrywkach regionalnych, z drużynami z dwóch województw, teraz muszą się o nią bić z podobnymi drużynami z ćwiartki Polski. W górę poszły budżety, poziom przyciąganych na ten poziom zawodników, koszty podróży i prowadzenia struktur klubu. Wolniejsi odpadli, ale ci szybsi mogą korzystać z nowych możliwości – w końcu nieco inaczej zapowiada się mecz Widzewa z Nerem Poddębice, a inaczej Widzewa z ŁKS-em Łomża. Elana Toruń walczy z Kotwicą Kołobrzeg. Stilon czy rezerwy Zagłębia Lubin z BKS-em Bielsko-Biała.
Od tej pory mamy dwie, bardzo wyraźne poprzeczki. Pierwsza, oddzielająca futbol profesjonalny od pół-amatorskiego to granica między II a III ligą. Nie dziwi tu podwyższenie wymogów licencyjnych, których nie spełniła choćby Drwęca. Nie dziwi, że z poziomu III lig awans mogą wywalczyć tylko ci z odpowiednimi budżetami, stabilnymi zespołami, terminowymi wypłatami. Zmniejszono do minimum ryzyko, że w na trzecim szczeblu rozgrywkowym zagości drużyna-ciekawostka, która po prostu miała rewelacyjną rundę i nieco szczęśliwie wjechała do II ligi. Nie, czwarty szczebel wzmocniono na tyle, że stanowi bardzo skuteczne sito.
Druga poprzeczka jest niemal równie wysoko – to różnica między IV a III ligą. I w praktyce – oddzielenie piłki pół-amatorskiej od amatorskiej. Wiem, że w IV lidze, nawet niżej, nie brakuje zawodników, którzy poradziliby sobie wyżej. Wiem, że nie brakuje ambitnych działaczy, czy nawet firm, które uciągnęłyby prowadzenie klubu w wyższej klasie. Ale wiem też, że to najbardziej sprawiedliwe nazewnictwo, gdy porównamy sposób organizacji przeciętnego klubu środka IV ligi oraz tych wszystkich klubów pokroju Widzewa, Polonii, Elany, KSZO, Kotwicy, Motoru Lublin i całej reszty III-ligowców.
Dlaczego z kolei sądzę, że nazewnictwo jest tutaj bardzo ważne? Bo chyba powoli nadchodzi czas na urealnienie wymogów w piłce amatorskiej, czyli na poziomach od IV ligi do C-klasy. Jeśli założymy zgodnie z prawdą, że krajowa elita rozciąga się od Ekstraklasy do strefy spadkowej II ligi, że klasa średnia z ambicjami to cztery grupy III ligi, to mamy jeszcze szeroki dół, który trzeba jakoś zorganizować w zgodzie z rzeczywistością, a nie podziałami malowanymi jeszcze w latach siedemdziesiątych.
W ostatnim tygodniu dotarły do nas na przykład informacje, że na Dolnym Śląsku okręgowy związek wykluczył z rozgrywek A-klasy pięć klubów za to, że nie wystawiały młodzieży po turniejach. Dość szczegółowo opisaliśmy przypadek Sparty Wrocław (we Wrocławiu jest miliard akademii i kilka zasłużonych klubów, zebranie dzieciaków z roczników 2010/11 graniczy z cudem, a ich wystawianie na turniejach to pewne oklepy kilkunastoma bramkami), ale podobnie jest w wielu innych miejscach. Wcześniej pisaliśmy o opłatach, które nawet w B-klasie sięgają kilkunastu tysięcy złotych na sezon. Do tego dochodzą wymogi infrastrukturalne dla B-klasy i A-klasy, gdzie regulowana jest liczba luksów w jupiterach, liczba sedesów per miejsce siedzące oraz miejsc siedzących. Najbardziej bzdurny wydaje się zapis o szkoleniu – jeśli weźmiemy pod uwagę wsie, wiadomo, że musi tam dochodzić do łączenia roczników, bądź podbierania sobie młodych zawodników. Jeśli weźmiemy od uwagę miasta – wiadomo, że w każdym większym działa przynajmniej jeden były piłkarz ze swoim “piłkarskim przedszkolem” (w Poznaniu Reiss, we Wrocławiu Sztylka, w Łodzi Golański, w Gliwicach Kaszowski, w Krakowie Głowacki i tak dalej), do tego zaś przynajmniej jeden duży i dwa mniejsze profesjonalne kluby. W jaki sposób ma z nimi nawiązać rywalizację pod względem jakości i warunków szkolenia akademia drużyny A-klasowej czy nawet tej występującej w lidze okręgowej?
Przepisy dotyczące wymogu posiadania drużyny młodzieżowej były formułowane w rzeczywistości, gdy na otwarte nabory klubów Ekstraklasy przyjeżdżało po kilkaset dzieciaków. Gdy największe kluby w jednym roczniku robiły kilka drużyn, bo zwyczajnie brakowało miejsc. Gdy dla tych odrzuconych w Legii i Polonii były Drukarz i Varsovia, a dla tych jeszcze słabszych Ursus czy Delta. W takiej rzeczywistości można było żądać od klubów A-klasy zrobienia miejsca, gdzie ci młodzi ludzie mogliby grać w piłkę. Dziś jednak w praktyce to nie żądanie miejsca, by młodzi grali w piłkę, ale żądanie porwania młodych, by grać w piłkę mogli starzy.
To przepis totalnie wypaczony, wymuszający tworzenie łatwiejszej czy trudniejszej do zdemaskowania, ale jednak fikcji. Co więcej – uważam, że to po prostu szkodliwe, gdy w imię występów ojca w A-klasowym gigancie dzieciaczek rozpocznie treningi z trenerem-hobbystą w Romanowie Nowy Romanów zamiast w działającym obok oddziale piłkarskiej szkółki Legii czy Lecha.
***
Moim zdaniem dobrze zdiagnozowany został jeden kierunek zmian – profesjonalizacja na najwyższych szczeblach. Stopniowe podnoszenie poprzeczki 50-60 najlepszym klubom w Polsce, stopniowe podnoszenie poprzeczki wobec ich struktur, wobec ich infrastruktury, wobec ich akademii. Jestem zwolennikiem poszerzania podręcznika wymogów licencyjnych na trzech najwyższych szczeblach – może z czasem wymóg posiadania boiska pod balonem? Może z czasem wymóg posiadania określonej liczby trenerów z licencją UEFA Elite Youth? Może z czasem wymóg “wyrobienia” liczby kursów przez trenerów młodzieżowych?
Jednocześnie jednak zadbałbym o rozluźnianie wymagań na samym dole, który i tak został już dość mocno odcięty od piłki profesjonalnej “sitem” na poziomie silnej III ligi. Rozluźnianie wymagań infrastrukturalnych – bo przecież mecze ogląda tam garstka osób. Rozluźnianie wymagań dotyczących opłat – bo przecież to i tak kropla przy wpływach od największych. Wreszcie rezygnacja z bzdurnego wymogu posiadania drużyny młodzieżowej – bo to szkodliwe dla wszystkich, i amatorskich piłkarzy, i działaczy tych klubów, i samych dzieci. Co z wielkimi, którzy dziś grają poniżej III ligi? Oni i tak sobie poradzą, tak jak wszystkie “odrodzone” kluby pokroju zespołów z Łodzi, Polonii Warszawa, teraz też Polonii Bytom. Co z takimi, jak Termalica chociażby? Ze wsparciem stabilnego sponsora nadal możliwa, a może i łatwiejsza będzie droga z B-klasy na szczebel centralny.
Nie widzę minusów podkręcania tempa na tych “najwyższych” bieżniach. Ale nie widzę też plusów trzymania tempa na tych najniższych.
***
Na horyzoncie pojawia się powoli widmo sądowego procesu pomiędzy policyjnymi związkami (pokrzywdzonymi) a dziennikarzem Wojciechem Bojanowskim (krzywdzącym). Ten drugi miał ponoć zrobić krzywdę tym pierwszym ujawniając nagrania z paralizatora w sprawie Igora Stachowiaka. Już teraz (za rp.pl) “sąd na wniosek prokuratury zdjął z reportera klauzulę tajemnicy dziennikarskiej”. Co prawda według speców od prawa nie ma żadnej siły, która mogłaby ukarać Bojanowskiego za odmowę ujawnienia swoich źródeł, ale sam fakt, że ktokolwiek uznał upublicznienie bestialstwa funkcjonariuszy za działanie na szkodę policji uważam za dobry obraz patologii w tej ostatniej instytucji.
W interesie związkowców jest przecież dogłębne wyjaśnienie a następnie ostre i przykładne ukaranie sprawców nadużyć – bo, jak rozumiem, to jakieś czarne owce, których nie można utożsamiać z resztą policji. W interesie związkowców jest więc dopingowanie i wspieranie ludzi, jak Bojanowski – którzy tego typu patologie tropią i ujawniają, wyręczając poniekąd wewnętrzne organy kontrolne. W interesie policji jest pozbycie się brutalnych, agresywnych i skłonnych do przekraczania uprawnień jednostek, bo to one psują wizerunek całej firmy.
Zamiast tego mamy jednak zwarcie szeregów przeciw Bojanowskiemu, który miał “rozpowszechniać informację z prokuratorskiego śledztwa” za co grozi do 2 lat więzienia. Jak to nazwać, jeśli nie próbą zemsty? Jeśli nie próbą odstraszenia kolejnych dziennikarzy? Jeśli nie próbą pokazania, że policja – organizacja o dość potężnych możliwościach w starciu z szaraczkiem – zawsze stanie w obronie swoich ludzi, niezależnie od ich czynów? Co będzie następne? Transparent: “Bojanowski konfident”?
Ciekawe, czy na policyjnych szkoleniach czytali Nietzschego, albo chociaż grali w Baldur’s Gate. Ta gra rozpoczyna się dość znanym cytatem o walce z potworami. Dobrze, by stróże prawa o tym pamiętali.