Gdybyście spytali, który polski sportowiec zaimponował mi najbardziej w 2017 roku, bez wahania wskazałbym na Łukasza Kubota. Oczywiście doceniam znakomite skoki Kamila Stocha, celne strzały Roberta Lewandowskiego czy kapitalne wyścigi Michała Kwiatkowskiego, ale mimo to lubinianin jest dla mnie numerem jeden. Za Polakiem naprawdę fantastyczne miesiące (wygrany Wimbledon), a zwieńczenie jego genialnego sezonu nastąpiło dziś – wskoczył na drugie miejsce rankingu najlepszych deblistów świata!
Nazwisko Lewandowskiego padło w leadzie tego tekstu nieprzypadkowo – Robert od lat jest przedmiotem zachwytu setek tysięcy polskich kibiców. Bo zdrowo się odżywia. Bo nad balety przekłada odpoczynek. Bo trenuje za dwóch. Bo poświęcił tak wiele, żeby wejść na szczyt. Wiecie co? Te wszystkie zdania pasują też do Kubota. Spokojnie można napisać, że Łukasz to “Lewy” innych sportów, którego sukcesu są niczym innym jak tylko owocami wspaniałej, wieloletniej harówy. Właśnie tak – nie pracy, a harówy.
Przypominam, o czym pisaliśmy już w lipcu, po sukcesie Polaka na Wimbledonie – Kubot jako dzieciak regularnie wstawał na treningi o piątej rano. Brał rakietę na ramię, wsiadał na rower i jechał na salę gimnastyczną w Lubinie, żeby poćwiczyć.
Ktoś może wyobrazić sobie, że już jako młody chłopak miał łatkę zdolnego tenisisty, którego czeka świetlana przyszłość. Nic bardziej mylnego – 13-letni Łukasz znajdował się w… piątej dziesiątce rankingu polskich zawodników w jego wieku. W tym momencie niejeden z nas zapewne załamałby się brakiem postępów i zajął czymś innym, Kubot ani o tym myślał. Zawsze był niezwykle zdeterminowany i zastanawiał się, co może zrobić, żeby jeszcze się rozwijać. To dlatego dekadę później stwierdził, że będzie ćwiczył… w Czechach. Postawił całe życie do góry nogami i przeprowadził się do Pragi tylko po to, żeby podnosić swój poziom.
– Przebywam w tym środowisku od wielu lat i powiem ci jedno: to jest przeprofesjonalista – zdradził mi kiedyś Bartek Ignacik. Znany z programu Turbokozak dziennikarz wie, co mówi – jego małżonka Klaudia była przecież zawodową tenisistką, dzięki niej poznał wielu zawodników nie tylko od strony sportowej, ale i prywatnej.
Najfajniejsze w historii Łukasza jest to, że może trwać jeszcze i pięć lat. Czterdziestoletni deblista to nie jest coś wyjątkowego, dlatego w ciemno możemy strzelać, że – w najgorszym wypadku – Kubot “dobije” w swojej karierze przynajmniej do 25-28. wygranych turniejów. Obecnie ma na swoim koncie 20. triumfów, ten ostatni zaliczył wczoraj, w Rolex Paris Masters, znowu w parze z Marcelo Melo.
Kiedy piszę o naszym najlepszym obecnie tenisiście, przez internet przetacza się akurat już nawet nie fala a tsunami hejtu na Joannę Jędrzejczyk. Mam wrażenie, że gdyby Łukasz np. przyznał publicznie, że jest alkoholikiem, który regularnie zdradza swoją partnerkę, spotkałoby go mniej negatywnych komentarzy, niż ostatnio olsztyniankę.
Gdy wstałem w niedzielę rano i zobaczyłem, że nasza mistrzyni MMA straciła pas UFC, z ust wydobyło się krótkie, treściwe zdanie: “Kurwa, ale szkoda”. W swojej naiwności pomyślałem, że zdecydowana większość kibiców skomentuje jej walkę z Rose Namajunas podobnie. Zapomniałem jednak (znowu), że już prawie od 34. lat mieszkam w kraju, w którym sukces drugiego człowieka bardzo często najzwyczajniej w świecie wkurza ogół. Dlatego zamiast docenić, że mamy rodaczkę, która osiągnęła mega poziom w dyscyplinie uprawianej przez tysiące babek na całej planecie, a nie w jakimś tam – wybaczcie – rzucie młotem, wolimy jechać po niej jak po burej suce.
Generalnie w sieci dominowały dwa komentarze, które można streścić w poniższych zdaniach:
Dobrze, że ten babochłop stracił tytuł.
Była pyszna to dostała w mordę, należało jej się.
Z tych wypocin wynikało w sumie, że Jędrzejczyk powinna być na co dzień umalowaną, słodką idiotką na szpilkach, która przed każdą walką będzie trzepotać rzęsami (obowiązkowo przedłużonymi!) w kierunku swoich rywalek mówiąc im przy okazji na konferencjach, jak wysoki poziom reprezentują. Pewnie wtedy cała kibicowska Polska pokochałaby Asię i w niedzielę nad ranem wzdychała ze smutku, że ta sympatyczna dziewczyna z sąsiedztwa dostała wpierdol.
A tak serio to jestem przekonany, że gdyby JJ zbudowała przez lata pozytywny wizerunek, jak chociażby Karolina Kowalkiewicz, wtedy na pewno w necie po jej porażce dominowałyby inne komentarze:
Prawdziwa mistrzyni powinna prowokować na konferencjach, żeby rywalka już wtedy poczuła do niej strach.
Dajcie spokój, od razu wiedziałem, że ktoś w końcu jej jebnie, bo jest za grzeczna.
A właśnie, wizerunek. To słowo-klucz do postrzegania Jędrzejczyk przez fanów. Tak jak większość Polaków – niestety – nie potrafi czytać za zrozumieniem, tak mam wrażenie, że pośród lżących Aśkę ludzi dominują ci, którzy nie ogarnęli prostego faktu: jej zachowanie w świecie UFC to poza, która ma na celu promowanie walki. To, że JJ zaczepiała swoje rywalki publicznie, naprawdę nie oznacza, iż chodzi po ulicach rodzinnego Olsztyna i wyskakuje do tamtejszych dresiarzy z pytaniem, czy wyjdziemy na solo. No ale choćby wszyscy dziennikarze sportowi w tym kraju stanęli w obronie naszej fighterki, jej zadeklarowani krytycy tego nie zrozumieją i nie zmienią zdania na temat Jędrzejczyk. W sumie mnie to nie dziwi. Bo jak to mawiał Paweł Zarzeczny: gdyby głupi wiedział, że jest głupi, to byłby mądry.
KAMIL GAPIŃSKI