Dlaczego dziś nie opłaca się być zadymiarzem w NHL? Co Mariuszowi Czerkawskiemu powiedział słynny Wayne Gretzky? Jak zmienił się Nowy Jork po zamachach na World Trade Center? Jakiej byłej drużynie Polak strzelił hat-tricka? Kto w Detroit chciał spuścić manto członkom jego drużyny i jakim cudem udało się tego uniknąć? Z którą z gwiazd piłkarskiego mundialu w Szwecji się zaprzyjaźnił? Któremu z czołowych tenisistów świata urwał podczas meczu dwa gemy? Z kim sławnym przegrał zakład, przez co musiał stawiać kolację? Zapraszamy do lektury obszernego wywiadu z jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich sportowców.
Po kilkunastu dniach od debiutu w NHL miałeś na twarzy 14 szwów. Pojawiły się wtedy myśli w stylu „co ja tutaj robię?”
Na pewno tak. To szybko poszło – już po drugim meczu miałem siedem szwów na wardze, to efekt dosyć poważnego uderzenia kijem. Kilka dni później otrzymałem strzał w brodę i znowu szycie było niezbędne. Pomyślałem wtedy, że skoro po czterech spotkaniach tak wyglądam, to po 82 meczach sezonu może być naprawdę kiepsko (śmiech).
W tej sytuacji widok kolegów z drużyny też raczej nie napawał optymizmem – prezentowali się jak prawdziwi wojownicy.
Jedni mieli tatuaże, inni byli mega dopakowani, kolejnym brakowało zębów – generalnie to sportowe towarzystwo budziło respekt. Panowie zdecydowanie odpowiadali wizerunkowi prawdziwych hokeistów, o których mawia się czasem, że „kładą się twarzą pod krążek.”
Twoje uzębienie nie ucierpiało, za to miałeś cztery razy złamany nos.
Do tego doszły inne kontuzje: kolana i zerwany obojczyk. Czułem, że gram w najszybszej i najtwardszej lidze na świecie, w której podczas meczów trzeszczały i bandy, i kości.
Ciebie, jako ofensywnego zawodnika, często ścigali z prędkością 60 km/h po tafli mocno zbudowani obrońcy, ważący koło stu kilogramów. Jaki miałeś sposób na to, żeby im uciekać?
Trzeba mieć wyczucie odległości plus odwagę, spryt i zwinność. Dodatkowym atutem jest też dobre czytanie gry, dzięki temu czasem można przewidzieć to, co wydarzy się na lodowisku. Pamiętaj również, że gdy grałem, to ważyłem dużo więcej niż teraz, 92 kilogramy, a mam 183 cm wzrostu.
Jak wspominasz 13 kwietnia 1994 roku? W dniu 22. urodzin zdobyłeś pierwszą bramkę w NHL.
Niesamowity przypadek, że akurat wtedy był mecz, mój trzeci w lidze, i udało mi się w nim strzelić gola. Pamiętam, że podającym był Adam Oates, wówczas jeden z lepszych środkowych w NHL. Po bramce zacząłem się cieszyć, ale umiarkowanie, bo graliśmy w Ottawie, trybuny były więc przeciwko nam. Po spotkaniu dostałem krążek, który wpadł do bramki po moim strzale. Został umieszczony na specjalnej tablicy, z wygrawerowaną datą. Tę pamiątkę mam w domu do dziś.
Nie zdążyłeś nacieszyć się NHL, bo jesienią 1994 szybko doszło do lokautu i musiałeś wracać do Europy.
Z jednej strony jako młody chłopak byłem zadowolony, że mogę polecieć do Polski i korzystać z życia zamiast harować codziennie na lodowisku. Niektórzy koledzy podeszli do tego podobnie, pamiętam takich, co np. wybrali się w tym czasie na wakacje do Tajlandii. Mnie jednak dosyć szybko zaczęło brakować hokeja, więc pojechałem do… Finlandii. Miałem znowu wrócić do Szwecji, ale oni wprowadzili w tym czasie taką zasadę, że w każdym klubie mógł wystąpić tylko jeden zawodnik z NHL. Naturalnie kluby powybierały więc swoich rodaków zamiast mnie. W tej sytuacji zgodziłem się na gościnne występy w helsińskim klubie Kiekko-Espo. To był okres przedświąteczny, na miejscu było szaro, ciemno i zimno. Zacząłem myśleć, że może podjąłem złą decyzję, że może trzeba było zostać w domu na święta, ale zły humor szybko minął. Strzeliłem w siedmiu meczach dziewięć bramek, a wiadomo, że dobre statystyki poprawiają człowiekowi samopoczucie. Tak było ze mną, ale na początku stycznia pojawiła się informacja, że lokaut dobiegł końca i mamy wracać za ocean.
Częstotliwość spotkań w NHL nie była dla ciebie wykańczająca na początku przygody z tą ligą?
Zanim odpowiem, chciałem zwrócić uwagę na jedną rzecz: każdy myśli, że skoro grasz tyle meczów, to dużo odpoczywasz. Oczywiście regeneracja jest ważna, ale czy jeśli chcesz dużo wiedzieć, to się mało uczysz? Nie, na tej samej zasadzie jeśli pragniesz być dobrym hokeistą, musisz dużo trenować. Fitness, siłownia, tafla, w USA miałem wszystko w odpowiednich dawkach. Wiadomo, że nie jeździłem wokół lodowiska przez dwie godziny, nie jestem łyżwiarzem szybkim, który startuje na 1500 m, tylko hokeistą, więc wykonywałem sporo ćwiczeń technicznych i – głównie – treningów interwałowych. Dni naprawdę wolnych było mało, około trzech w miesiącu. Było ciężko, ale ja zahartowałem się wcześniej – przecież w Szwecji poziom też był wysoki. Mówimy o kraju, który w 1991 i 1992 zdobywał mistrzostwo świata, a w 1994 – olimpijskie. Wiadomo, że tamtejsza liga musiała więc prezentować odpowiedni poziom, dlatego nie czułem, żeby przejście do NHL było dla mnie od strony fizycznej jakimś olbrzymim przeskokiem.
W takim natłoku zajęć znajdowaliście jednak czas na imprezy i to w ciekawych miastach – kiedy byłeś zawodnikiem Islanders, mieszkałeś w Nowym Jorku.
Faktycznie zdarzało nam się wychodzić, przeważnie w soboty po meczu, kiedy niedziela była wolna. Gdy grałem w tej drużynie, najczęściej wybieraliśmy się na Manhattan. Mieliśmy tam swój pub, z miejscem wydzielonym specjalnie dla drużyny. To była dobra opcja, gwarantowała nam pewną dawkę anonimowości.
W barach dochodziło do bijatyk?
Przez te wszystkie lata, gdy tam grałem, tylko raz zdarzyła się nieprzyjemna sytuacja. Jeden z naszych drużynowych twardzieli – Eric Cairns – miał potyczkę z ochroną. Facet ma prawie dwa metry wzrostu i ważył ponad 100 kg, więc potrzeba było… ośmiu chłopa, żeby sobie z nim poradzić. A, jeszcze kiedyś w Detroit doszło do ciekawej akcji. Jeden z kolegów rozmawiał w pubie z nie tą dziewczyną co trzeba – okazało się, że była partnerką gościa od futbolu amerykańskiego, który grał na tamtejszym uniwersytecie. Większość jego kolegów była dwa razy większa niż my, jeden z barmanów powiedział, że czekają na nas przed wejściem do lokalu i chcą się „rozliczyć”. W tej sytuacji Scott Lachance, czyli jeden z naszych obrońców, nie zastanawiał się długo i wystukał numer, który mieliśmy zawsze w portfelach. Dosłownie sześć minut później przyjechało osiem wozów policyjnych i cztery po cywilu, i zrobili nam kordon, dzięki któremu mogliśmy bezpiecznie wyjść na zewnątrz. Panowie potraktowali nas jakbyśmy byli prezydentem USA – nie interesowali ich wszyscy wokół, skupili się tylko i wyłącznie na tym, żebyśmy wyszli z tej sytuacji bezpieczni. Wzięli nas po czterech do auta i już po chwili byliśmy w hotelu.
Ciekawe, że do każdego miasta z ligi NHL jest przyporządkowany inny numer, na który gracze mogą dzwonić, gdy wpakują się w tarapaty. I ponoć zawsze reakcja jest tak błyskawiczna, jak to było w Detroit.
Klub z Nowego Jorku był tym, z którym w NHL związałeś się najdłużej. W sezonie 1999/2000 otrzymałeś w nim nawet nagrodę „Islander of the Year”, przeznaczoną dla najlepszego zawodnika drużyny.
Faktycznie, miałem wtedy dobry sezon. Zdobyłem 35 bramek, zanotowałem tyle samo asyst, więc doceniono te osiągnięcia. Zagrałem też w lutym w Meczu Gwiazd, o czym dowiedziałem się w ciekawy sposób. Zostałem poproszony do pokoju trenerów, zastanawiałem się dlaczego, myślałem, że chodzi o kwestie taktyczne – akurat nieco wcześniej dołączył do nas nowy zawodnik, sądziłem, że szkoleniowcy spytają mnie, czy chcę z nim grać, jak będziemy się rozumieć na tafli i tak dalej. Tymczasem oni pogratulowali mi nominacji, byłem wtedy jedynym zawodnikiem mojej drużyny wytypowanym do tego spotkania. Z perspektywy siedemnastu lat jestem dumny, że uczestniczyłem w tym wydarzeniu. Urodzony i wytrenowany w Polsce hokeista został zaproszony do jednego z największych hokejowych meczów w NHL, to naprawdę jest coś.
Opowiedz coś więcej o tym spotkaniu.
Grały ze sobą dwie drużyny – North America kontra Reszta Świata. W składzie mojego zespołu nie brakowało takich znakomitości, jak Teemu Selanne, Mats Sundin, Jaromir Jagr, Siergiej Fiedorow czy Paweł Bure. Pamiętam jak do naszej szatni wszedł Wayne Gretzky, który zakończył karierę chwilę wcześniej, w 1999 roku. Porozmawiał ze mną, powiedział, że cieszy się, iż ktoś z Polski wystąpi w tak prestiżowym meczu, bo przecież jego korzenie wywodzą się z naszego kraju i czuje do niego sentyment.
Skoro już przy nim jesteśmy – wielu uważa, że Gretzky to najlepszy hokeista w historii. Grałeś przeciwko niemu nie raz, więc chciałem zapytać, co według ciebie czyniło go tak wyjątkowym zawodnikiem?
Miał tak zwany szósty zmysł. Wszyscy jechali tam, gdzie był krążek, a on nie, bo wiedział, w którym miejscu będzie za chwilę. Z perspektywy lodowiska robiło to niesamowite wrażenie. Dodatkowo Kanadyjczyk był fantastyczny technicznie – ciężko było odebrać mu krążek. Poza tym Wayne wyróżniał się wielką skutecznością i tym, że był „slippery”, czyli śliski, przez co trudno go było złapać czy zahaczyć. Zawsze dawał radę uciec przed atakiem rywala, niezwykłe.
We wspomnianym sezonie 1999/2000 byłeś szefem szatni New York Islanders?
Na pewno należałem tam do liderów drużyny. Pełniłem funkcję asystenta kapitana, w drużynach NHL zawsze jest ich dwóch. Mówiłem już wtedy swobodnie po angielsku, co oczywiście mocno ułatwiało mi komunikację z drużyną w szatni. Z menedżerem klubu doszło wówczas do takiego dialogu:
– Wiesz dlaczego zostałeś asystentem kapitana?
– Bo jestem tu kilka lat? Bo dobrze mi idzie w obecnych rozgrywkach?
– Nie, ostatnio jak byliśmy na kolacji wigilijnej zaobserwowałem, że przy twoim stoliku siedziało wielu chłopaków, którzy słuchali co masz do powiedzenia. Widać, że liczą się z twoim zdaniem, to był dla mnie sygnał, żebyś został jednym z liderów.
To było dla mnie bardzo przyjemne wyróżnienie.
Musisz darzyć Nowy Jork dużym sentymentem.
Oczywiście, spędziłem tam łącznie sześć z moich dwunastu sezonów w NHL, więc miasto dobrze mi się kojarzy.
Gdzie byłeś, kiedy usłyszałeś o zamachu na World Trade Centre?
Akurat wyjechaliśmy dzień wcześniej z miasta do Lake Placid na obóz sportowy. Sezon NHL zaczyna się w październiku, więc to naturalne, że już we wrześniu trenujemy. Jedenastego obudziłem się o 8.30 rano, na 11 mieliśmy zaplanowane zajęcia. Zanim do nich doszło, oglądaliśmy na żywo w telewizji to, co dzieje się w Nowym Jorku. Straszliwie rozwaliło nam to dzień, ciężko było skupić się na czymkolwiek innym poza tą wielką tragedią. Byli z nami dziennikarze, którzy prosili o komentarz na gorąco. Zszokowani coś tam mówiliśmy, ale ciężko było wykrzesać z siebie jakieś mądre słowa w obliczu takiej sytuacji. Pamiętam, że jeszcze kilka dni wcześniej przed atakiem siedzieliśmy na kolacji z Wojtkiem Fibakiem, który pojawił się w Nowym Jorku na US Open. Zachwycaliśmy się obaj wieżami World Trade Centre, a chwilę potem stanowiły już tylko wspomnienie…
Po zamachu pojawiła się w twojej głowie myśl, że to nie jest bezpieczne miasto do życia?
Aż tak to nie, ale faktycznie po tej tragedii Nowy Jork nieco się zmienił, podobnie jak nasze mecze. Przy niektórych mostach i tunelach stali żołnierze z karabinami, którzy wyrywkowo wyłapywali samochody i przeszukiwali je, podobnie jak kibiców przed wejściem do hali na mecz. Przed spotkaniami mieliśmy minutę ciszy ku chwale ofiar, a na trybunach nie pojawiało się aż tylu widzów, co zazwyczaj. Podejrzewam, że ludzie bali się chodzić wtedy w publiczne miejsca, niektórzy pewnie myśleli, że kiedy na trybunach jest dwadzieścia tysięcy osób, to komuś może przyjść do głowy zrobienie czegoś strasznego.
A propos kibiców – w tym miejscu warto powiedzieć, że mecz w NHL to jest duży show.
Już debiutanckie spotkanie w barwach Boston Bruins – przeciwko ekipie Tampa Bay Lightning – było dla mnie szokiem. Stałem na niebieskiej linii, słuchałem hymnów i patrzyłem na to, co dzieje się wokół. U nas podczas hymnu jest przeważnie albo cisza, albo wszyscy śpiewają, tam nie brakowało pisków, krzyków, walenia w pleksy, które otaczają bandy. Młyn ma maksa, zastanawiałem się, o co chodzi, dopiero potem zrozumiałem, że fani hokeja tak mają, iż reagują bardzo spontanicznie. Z czasem do tego całego zamieszania dołączyły cheerleaderki plus zespoły grające muzykę na żywo, w trakcie przerw w grze.
Wielki show mieliśmy też w Nowym Jorku, na rozpoczęciu jednego z sezonów. Na tafli pojawił się z nami… Michael Buffer. Najsłynniejszy z bokserskich konferansjerów wyczytywał w swoim stylu nazwiska wszystkich zawodników. Kibice szaleli, a facet dostał za kilka minut roboty pięćdziesiąt tysięcy dolarów, całkiem niezła stawka (śmiech).
Zdarzało się, że w obcych halach obrażali was kibice, w efekcie czego ktoś nie wytrzymał i ruszył w kierunku trybun?
Tak, chociaż za moich czasów było już tego coraz mniej. Ale pamiętam jak byłem graczem Toronto Maple Leafs i jakiś facet obrażał siedzącego na ławce kar Tie’a Domi’ego. Gość miał pecha, bo pleksa, na której się opierał, pękła i wpadł do boksu. Wkurzony Kanadyjczyk nieźle go wtedy oklepał. Tak w ogóle to kiedyś biły się ze sobą całe drużyny, teraz mogą walczyć tylko ci hokeiści, którzy akurat przebywają na tafli. Każdy dodatkowy, który na nią wpadnie, płaci 10 tys. dolarów kary. Trener, który na to pozwoli, dostaje 50 tys., a klub – w przypadku pojawienia się na lodowisku wszystkich zawodników – ćwierć miliona dolarów! Zatem w dzisiejszych czasach nie opłaca się być w NHL zadymiarzem.
Ile bójek z rywalami zaliczyłeś podczas całego pobytu w lidze?
Sześć, może siedem. Do większości z nich doszło w pierwszym roku, wtedy musisz przyjąć i zadać kilka ciosów, żeby pokazać pozostałym hokeistom, że nie pękasz. Niestety, często trafiałem na gości z gatunku heavyweight, bo to raczej tacy człowieka zaczepiają. Jak już dajesz sobie radę z rywalem z kategorii ciężkiej, to zyskujesz szacunek. Oczywiście nie znaczy to, że walczysz z nim jak równy z równym i wymieniacie ciosy. Bardziej chodzi o to, że umiesz umiejętnie się przed nimi osłaniać, potrafisz zrobić klincz i tak dalej. Sędziowie wtedy reagują, dzięki czemu niekoniecznie musisz zakończyć taki pojedynek nokautem. Choć mi zdarzyło się kiedyś paść na taflę, po tym jak rywal sprzedał mi „nielegalnego” łokcia. Mijałem go i perfidnie mnie zahaczył. Kiedy odzyskałem przytomność, lekarz spytał mnie, czy wiem gdzie jestem. Zgodnie z prawdą powiedziałem, że nie. Drążył więc dalej, dociekał z kim gramy. Patrzyłem na koszulkę rywali, którymi byli Edmonton Oilers. Liczyłem, że jak poznam ich herb, to udzielę odpowiedzi, no ale niestety wszystko mi się zlewało. Generalnie nie było to najprzyjemniejsze doświadczenie w moim życiu.
Trenowaliście sztuki walki, żeby w takich potyczkach wypadać lepiej?
Nie, ale w siłowni każdego klubu był worek, więc ci zawodnicy, którzy bili się częściej, lubili sobie na nim czasem poćwiczyć. Do tego grona należał chociażby Krzysiek Oliwa. O ile pamiętam, w jednym sezonie był w czołówce liczby odbytych walk, miał ich na swoim koncie około trzydziestu. Statystycy to wszystko skrzętnie liczyli, bo wiadomo, że Amerykanie i Kanadyjczycy mają fioła na punkcie cyferek. Oczywiście dobre wyniki walk pomagały potem takiemu hokeiście przy negocjowaniu nowego kontraktu. Mógł je pokazać i powiedzieć potencjalnemu pracodawcy: warto mnie zatrudnić, bo umiem się bić, a tym samym ochraniać swoich liderów.
Dostałeś kiedyś w buzię pędzącym z prędkością ponad 100 km/h krążkiem?
Ta „przyjemność” na szczęście mnie ominęła. Parę razy ochroniła mnie przyczepiona do kasku pleksa, która zasłania pół twarzy, głównie oczy. Dwa razy dzięki niej krążek tylko się ode mnie odbił, co pewnie uratowało mnie przed groźną kontuzją. Niestety, takowych w NHL nie brakowało. Kolega grał kiedyś bez pleksy, w samym kasku, no i w efekcie uderzenia stracił jedno oko. Gość nazywa się Bryan Berard, do tej smutnej sytuacji doszło jak był młodym chłopakiem, miał wówczas tylko 23 lata.
W trakcie występów w NHL zaliczyłeś cztery hat-tricki i dwa mecze, w których zdobyłeś aż cztery punkty w klasyfikacji kanadyjskiej. Który z nich wspominasz wyjątkowo?
Chyba ten z sezonu 1996/97, gdy byłem zawodnikiem Edmonton Oilers. Graliśmy wówczas przeciwko Boston Bruins, czyli drużynie w barwach której debiutowałem w lidze. Właśnie kiedy byłem graczem „Niedźwiadków” zostałem wymieniony do kanadyjskiego klubu. Przyjechałem z nim na stare śmieci i bardzo mi zależało, aby dopiec swojemu eks-klubowi. Udało się, strzeliłem trzy gole, a ostatnia bramka padła w dogrywce. Po spotkaniu trener żartował, że szkoda, iż tak rzadko gramy z Bostonem. „Jakbyśmy mierzyli się z nimi częściej, Czerkawski byłby królem strzelców” – śmiał się w szatni.
Fajne było też spotkanie przeciwko Floridzie Panthers w rozgrywkach 1999/2000. Ja i Paweł Bure daliśmy tam niezły show, rywalizowaliśmy o to, kto strzeli więcej goli. On trafił do siatki trzy czy cztery razy, ja trzykrotnie, dzięki temu wskoczyłem na półkę 35 bramek w całym sezonie. To była dla mnie ważna cyfra, ponieważ dostałem dzięki niej extra bonus.
Poza Edmonton grałeś w kilku innych kanadyjskich klubach, więc zapewne odpowiesz na pytanie, czy oni rzeczywiście aż tak mocno jarają się hokejem?
Tak, chyba nawet bardziej niż Amerykanie. U nich ten sport jest religią. Hokej jest wszędzie, mecze możesz zobaczyć o każdej porze. Chyba każdy Kanadyjczyk marzy o tym, żeby trafić do NHL. W związku z tym wszyscy mieli na pewnym etapie życia kontakt z lodowiskiem, dlatego naprawdę znają się na moim sporcie. I mają duże ciśnienie, by w nim zaistnieć. Kiedyś nawet zrobiono badania, które miały uspokoić nieco rodziców, naciskających na swoje dzieciaki. Wyszło z nich bodajże, że do ligi trafia średnio jeden na trzydzieści tysięcy dzieciaków, więc zahaczenie się w NHL naprawdę nie jest łatwą sprawą. Ale jak już się w niej znajdziesz, ludzie cię kochają. Taki Jose Theodore, przez lata bramkarz Montrealu, był traktowany w tym mieście jak bóg. Jak wchodził do klubu, był jeden wielki szał, chyba tylko Brad Pitt czy George Clooney, chociaż są Amerykanami, mogli w tamtych czasach wywołać podobny efekt w miejscu publicznym w Montrealu.
Zanim trafiłeś za ocean, grałeś w lidze szwedzkiej. Na początku nie było ci tam łatwo, a przetrwałeś głównie dzięki… MTV i Eurosportowi.
Na początku nie znałem ani jednego słowa w tamtejszym języku. Ale uczyłem się intensywnie, moje dni wyglądały tak, że codziennie jeździłem metrem do szkoły na pięć godzin, potem jadłem obiad i udawałem się na trening. Po zajęciach wracałem do domu i tak mijały miesiące. Tęskniłem za rodziną, pamiętaj, że to nie były czasy komórek i internetu, więc rzadko kiedy mogłem się z nimi kontaktować, umawialiśmy się raz w tygodniu na telefon, a tak to… pisaliśmy do siebie listy. Psychicznie mnie to obciążało, a oglądanie wspomnianych przez ciebie programów trochę mi pomagało. Ważniejsza od telewizji była jednak nauka słówek. Przyswajałem je szybko, o ile pamiętam pierwszego wywiadu po szwedzku udzieliłem już po trzech miesiącach pobytu w Skandynawii. Nie odpuszczałem, bo wiedziałem, że szansa na wybicie się może być tylko jedna i nie mogę jej zaprzepaścić, bo wtedy wrócę do Polski i różnie to może być. Teraz to wszystko fajnie się wspomina, ale czy chciałbym to przeżyć drugi raz? Nie sądzę.
W jednym z wywiadów tak opowiadałeś o swoich początkach w Szwecji: „Na drugi sezon zostałem wypożyczony do zespołu z ligi niżej – Hammarby. Wtedy nastąpiło przełamanie. Pobiłem wszystkie rekordy tej drużyny i na koniec zostałem zaproszony do udziału w Meczu Gwiazd jako gracz drugoligowca! Nigdy wcześniej w historii szwedzkiego hokeja nie zdarzyła się taka sytuacja.”
Gdy tam trafiłem, nie byłem zachwycony, bo przecież przyjechałem do Szwecji, aby występować w Djurgardens. Początek miałem niezły, zdobyliśmy Puchar Europy, akurat grałem w tym spotkaniu. Potem walczyliśmy o mistrza kraju z Malmoe, ale nie udało się ich pokonać. Z tego co pamiętam, to w dwóch ostatnich finałowych meczach już nie wystąpiłem. Później dostałem informację, że będą mnie wypożyczać do drugiego sztokholmskiego klubu. Nie oszukujmy się – to był dla mnie poważny cios, myślałem, że będę ważną częścią klubu, sądziłem, że się już zaaklimatyzowałem, ale trener miał na ten temat inne zdanie. Na szczęście nie pękłem, poszedłem dalej i walczyłem, jak się okazało z dobrym skutkiem. W Hammarby zacząłem na dzień dobry od hat-tricka, w całym sezonie miałem chyba 93 oczka w punktacji kanadyjskiej, co do dziś jest w Szwecji rekordem. Walczyliśmy o awans do elity, przegraliśmy niestety decydujące spotkania. Ale i tak staliśmy się modni w mieście – pod koniec sezonu na nasze mecze barażowe z AIK Sztokholm przychodziło po kilkanaście tysięcy ludzi. Pośród kibiców byli chociażby członkowie słynnych na cały świat zespołów: Roxette i Europe. Po tym sezonie trafiłem z powrotem do Djurgarden, co ciekawe z moim trenerem z Hammarby. Wyrzucono więc szkoleniowca, który mnie skreślił, mogłem czuć satysfakcję.
Skoro wspominałeś o celebrytach – w Szwecji poznałeś Bjoerna Borga. Jeden z najlepszych tenisistów w historii jest fanem hokeja, ty z kolei lubisz pograć na korcie.
On marzył o tym, żeby być zawodowym hokeistą. Grywaliśmy czasem w tenisa, kiedyś nawet udało mi się urwać mu dwa gemy. Pewnie doszło do tego dlatego, bo potraktował mnie dosyć delikatnie. Tak w ogóle to ja miałem dobre relacje z różnymi szwedzkimi sportowcami – zaprzyjaźniłem się z Thomasem Brolinem, który przecież podczas mundialu w 1994 roku był jedną z największych gwiazd turnieju, oraz z tenisistami stołowymi – Janem-Ove Waldnerem i Mikaelem Appelgrenem. Wszystkim nam zdarzało się chodzić na bale charytatywne czy premiery kinowe i tak się ze sobą zakumplowaliśmy. Często wychodziliśmy razem na kolacje, jedną z nich sponsorowałem Appelgrenowi. Wcześniej założyłem się z nim, że odbiorę przynajmniej jeden z jego dziesięciu serwów. Nie dałem rady, ani jedno moje zagranie nie trafiło w stół, a warto powiedzieć, że Mikael grał prawą ręką, mimo że na co dzień był leworęczny (śmiech).
Jeszcze jedna ciekawostka z tamtych czasów – zdarzyło ci się pozować do sesji zdjęciowej w teatrze w strojach hokejowych. Jak do tego doszło?
W Szwecji co tydzień wybierano tak zwanego artystę kolejki. Wyróżniono mnie w ten sposób kilka razy i wtedy zgłosili się do mnie dziennikarze jednej z dwóch największych gazet w kraju, „Aftonbladet”. Mieli sporą wkładkę sportową i uznali, że fajnie będzie dać w niej duże zdjęcie Czerkawskiego w sprzęcie sportowym na scenie. Doszli do wniosku, że to idealny pomysł na połączenie hokeja ze słowem artysta.
Kiedyś najbliższy był ci hokej, a w wolnych chwilach grałeś w tenisa, teraz numerem jeden dla Mariusza Czerkawskiego jest golf.
W tegorocznym US Open widziałem tylko wygrany finał Rafy Nadala, a kiedyś podczas tego turnieju patrzyłem na niemal każdy mecz. Cóż, trochę się pozmieniało, zafascynowałem się golfem i nie przepuszczam żadnej transmisji w tv, czasem zdarza mi się nawet wystąpić w roli eksperta. To teraz moje hobby numer jeden, zdecydowanie.
Ile dni w roku nie ma cię w domu w związku z ta pasją?
Sporo, bo ja normalnie rywalizuje w turniejach. Ostatnio udało mi się wygrać krajowe eliminacje do World Amateur Golfers Championship, finał całego cyklu jest w Malezji, więc znów czeka mnie daleka podróż.
Zakończyłeś karierę hokejową, by zająć się golfem – żona musi być zachwycona!
Na szczęście już się przyzwyczaiła do mojej nowej pasji, ale początek przygody z golfem musiał być dla niej męczący. Jednak jak wychodziłem na tenisa, to nie było mnie w domu przez dwie godziny, a gdy jedziesz na pole golfowe, to już całodniowa wyprawa. Próbowałem wciągnąć Emilię w tę zajawkę, ale niestety nie udało się, nie poczuła tego samego co ja. Ja złapałem bakcyla dopiero za trzecim razem. W Szwecji i Ameryce koledzy próbowali mnie wciągnąć w golf, ale wtedy się nie udawało. Uważałem, że to jest trochę nudne, uznałem, że może zajmę się tym na emeryturze. No i rzeczywiście odezwał się do mnie kolega, który organizował akcję promowania tego sportu poprzez umożliwienie trenowania go kilku osobom publicznym. Pośród nich byłem ja, zdobyłem zieloną kartę, czyli takie prawo jazdy golfowe. Po niedługim czasie wkręciłem się w to uderzanie piłeczki i rywalizowanie, poczułem, że daje mi to olbrzymią satysfakcję i radość.
Iwo Czerkawski za piętnaście lat będzie golfistą czy hokeistą?
Jest bardzo prosportowy, z łatwością uczy się kolejnych dyscyplin. Syn jest ośmiolatkiem, a już od dwóch sezonów trenuje hokeja, umie jeździć na nartach, zna podstawy golfa, ostatnio był na turnieju juniorów, gdzie zajął trzecie miejsce. Gra też w tenisa i piłkę nożną – wysyłam go na te sporty, którymi sam się pasjonowałem. Generalnie to lubi wszystko po trochu, pewnie za jakiś czas podejmie decyzję, która dyscyplina będzie dla niego najważniejsza. Sam jestem ciekawe na co postawi, pewne jest jedno – zamierzam go wspierać w jego pasjach!
ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI
Fot. FotoPyk, nhl.com