Po wczorajszej wpadce Legii Warszawa w meczu z Sheriffem Tyraspol szukaliśmy do cyklu “Przyszło, naszło, zeszło, weszło” bramki w jakikolwiek sposób pocieszającej. Myśleliśmy nad którąś z ośmiu w meczu Widzewa z Neftchi Baku (czasy, gdy wyjazdy w egzotyczne rejony były formalnością, a nie końcową stacją pucharowej przygody), bądź którąś z dziewięciu w dwumeczu Pogoni Szczecin z Tiligulem Tyraspol. Ostatecznie postawiliśmy na klasykę – czasy, gdy Legia Warszawa wychodziła z grupy Ligi Mistrzów.
Mecz z Rosenborgiem Trondheim. Legia z problemami – nie wiadomo, co z Kucharskim, którego wypożyczenie właśnie dobiegało końca, nie wiadomo, co z Podbrożnym, który jest po zatruciu pokarmowym, nie wiadomo, co z jupiterami, zdecydowanie za słabymi na mecz tej rangi, nie wiadomo, na co właściwie ją stać. Awans w Goteborgu to jedna z najpiękniejszych historii polskiej piłki, ten gol w 90. minucie to obok Widzewa z Brondby najważniejszy moment lat dziewięćdziesiątych w polskiej piłce ligowej. Ale jak wypadnie Legia na tle Norwegów? Na tle Blackburn?
Już pierwszy mecz Ligi Mistrzów rozwiał wątpliwości. Wprawdzie to goście przy Łazienkowskiej strzelili pierwsi, ale już kilkadziesiąt sekund później uderzeniem z dystansu odpowiedział im Leszek Pisz. Potem dołożył drugie trafienie, trzeciego gola wrzucił Staniek i Legia rozpoczęła zakończony sukcesem marsz po ćwierćfinał najbardziej elitarnych rozgrywek świata. Tak, wspomnienie tamtego sezonu to niezłe antidotum na kaca po tej parodii, którą Legia zgotowała nam wczoraj.