Mój pierwszy świadomie obejrzany mecz to debiut Wójta, Polska – Węgry, mecz dla powodzian. Chrzestny, widząc moje rozemocjonowanie, powiedział:
– I tak przegrają.
Powiedział to tak, jakbym właśnie marnował czas. Jakby wszystko było istotniejsze niż debiut Wójta, Polska – Węgry, mecz dla powodzian. Powiedział to podczas jednego z punktów zapalnych mojej pasji. Powiedział to jako mój niekwestionowany autorytet.
Mecz oglądałem z duszą na ramieniu. A co jeśli ma rację? Ale potem Rataj posłał bombę po widłach, a ja cieszyłem się ze zwycięstwa biało-czerwonych. Triumfowałem w myślach.
Choć ostatecznie chrzestny miał przecież rację, ten mecz miał trzeciorzędne znaczenie, a ostatecznie Wójcik co mógł przegrać, to przegrał.
Polską piłkę oglądam odkąd tylko pamiętam. Nie jestem kibicem sukcesu jak Russel Crowe.
Ja oklep od Słowenii pamiętam, pamiętam Dudkę grającego na wszystkich możliwych pozycjach, pamiętam Wójta z ośmioma obrońcami na Wembley, pamiętam Fabiana broniącego karnego San Marino, pamiętam kępkę trawy strzelającą bramkę Borucowi, pamiętam wszystkie eurowpierdole, pamiętam zawód finałów wielkich imprez. Dostałem od kuzyna w 99 dziesięć zeszłych roczników “Piłki Nożnej”, więc studiowałem losy Miliardera Pniewy i Igloopolu Dębica. Ocena pracy Smudy za Euro 2012 nigdy nie pozostawiała u mnie żadnego ale: już za mecz z Grecją byłem tak wściekły, że zerwałem z siebie biało-czerwoną koszulkę, a potem poszedłem się upić.
Tak, kibicowanie polskiej piłce to nie kaszka z mlekiem. Pamiętam gdy mój brat, kompletnie nie interesujący się piłką, widział mnie w jakimś wielkim wkurwie, rozsadzanego od wewnątrz. Zapytał co się stało, a ja odpowiedziałem:
– Dziś odbył się pogrzeb polskiej piłki.
– Czyli?
– Wisła dostała wpierdol od Levadii.
Oczywiście ani jedna, ani druga nazwa nic mu nie powiedziała, więc zostawił mnie, oszołoma, samego z teoretycznym wieńcem pogrzebowym w ręku. Oczywiście pogrzebu nie było, graliśmy dalej, i bywało jednak lepiej, niż wtedy z Łobo na prawej obronie.
Nie zmienia to jednak faktu, że kto jak kto, ale kibic polskiej piłki ma dużą wytrzymałość na boiskową żenadę. Przeżyliśmy razem wiele. Świetlicki pisał “mam już jeden nóż w plecach i nie ma tam miejsca na następne”, co kibic polskiej piłki zbywa śmiechem, bo każdy z nas wygląda jak stojak na tasaki.
Wytrzymaliśmy. Mamy grubą skórę. Maskujemy żartami i szyderką smutek po klęskach, a do zwycięstw podchodzimy nieśmiało, nie wierząc, że mają solidne fundamenty.
Ale nawet ja, który całkiem lubię słabe mecze w Ekstraklasie, bo przynajmniej dostarczają walorów komediowych, jestem zażenowany poziomem pierwszych kolejek tego sezonu. To była po prostu profanacja.
Oczywiście, że ból po porażkach w finałach wielkich imprez był nieporównywalnie większy, ale o to też chodzi: tam się przejmowałem. Tutaj, widząc kolejne balansujące na horyzoncie 0:0, pierwszy raz pomyślałem przez ulotną, krótką chwilę: “jeszcze 35 kolejek tego dziadostwa”, choć przecież oglądam Ekstraklasę nałogowo od lat jak starsza pani “Modę na sukces”.
Wybaczcie, ale passa jedenastu 0:0 do przerwy z rzędu? Kto w świecie futbolu słyszał o czymś takim? To musi być rekord.
Cała kolejka, bite osiem meczów, szesnaście drużyn, a podczas pierwszych połów pada łącznie trzynaście CELNYCH STRZAŁÓW? Oczywiście, żadnego gola? To się w głowie nie mieści. Nawet rachunek prawdopodobieństwa bierze sznur i idzie do lasu.
Pewnie chłopaki się rozkręcą. Tak grać nie będą cały sezon, to przecież niewykonalne. Ale naprawdę należy “docenić” skalę żenady tych pierwszych dwóch kolejek. Otwarcie sezonu ciężko spieprzyć, bo jest wielu nowych graczy, przetasowań, każdy jest ciekaw. A mimo to klasyczne “zmęczenie sezonu” po zaledwie szesnastu meczach nie musi być mitem.
Nie wiem czym tłumaczyć tak słabą grę. Może ta przerwa faktycznie jest za krótka, bo dla piłkarzy w zasadzie jej nie ma – to tydzień wolnego maksymalnie, potem brak czasu na przygotowanie. Tak naprawdę jedziemy na wiosennych oparach. Roszad w drużynach bardzo dużo, więcej niż zimą, a czasu by zgrać zespół tyle co nic – widać to doskonale po Lechu, który miewał przebłyski w pucharach, ale brak gola w Ekstraklasie nie jest przypadkiem.
***
10 lipca Paweł Kozub opowiada mi w wywiadzie o potrzaskanej karierze, nadszarpniętym przez futbol zdrowiu, ale też marzeniu o powrocie do dużej piłki.
27 lipca – według lokalnej prasy – zostaje jednym z asystentów Jacka Magiery.
Jeśli to się potwierdzi, gratulacje.
***
Tydzień temu pisałem o programie ubezpieczeń, które PZPN we współpracy z PZU wprowadził centralnie dla piłkarzy z niższych lig. Prosiłem was o listy w tej sprawie. Oto dwa najciekawsze. Grzegorz:
W gimnazjum chodziłem do SMS. Trenowałem (może to za dużo powiedziane) teakwondo. Początkowo to miała być zabawa – nauka połączona z ruchem. Idealne połączenie dla dzieciaka w wieku 13-16 lat. Talentu nigdy nie miałem. Wiedziałem też, że raczej nie zostanę profesjonalnym zawodnikiem. Celem było rozwinięcie się pod względem fizycznym oraz zdobycie umiejętności samoobrony. Dlatego też równocześnie do treningów stawiałem na naukę.
Jednakże podejście kadry trenerskiej było zgoła odmienne. Panowało nastawienie na szybki rezultat. I faktycznie – wyniki pojawiły się bardzo szybko. Niszowa dyscyplina sportowa, stąd już po pierwszym roku większość osób z klasy miała medale mistrzostw Polski.
Jednakże dzieciakom, które dotychczas nie miały styczności z wyczynowym sportem, zaaplikowano dawki treningowe 5 x w tygodniu po 3 godziny dziennie. Nie było mowy o indywidualizacji treningów. Bardzo szybko przyszły kontuzje przeciążeniowe. W moim przypadku było to złamanie kości śródstopia z przemieszczeniem. Najpierw 2 miesiące w gipsie. Następnie okazało się, że noga została źle poskładana. Kolejne miesiące w gipsie. Potem powrót do pełnej sprawności. W tym czasie ze strony kadry trenerskiej, szkoły, nie otrzymałem żadnego wsparcia. Można powiedzieć, że nastąpiło wręcz zjawisko swoistej “fali”. Do treningów nie powróciłem już. W tym czasie znajomi z klasy zdobywali medale mistrzostw Polski. Dziś w wieku 26 lat, gdy większość z nich powinna być w najlepszym dla sportowca wieku, nikt nie pozostał przy czynnym sporcie. Niby rzecz zupełnie normalna w przypadku juniorów, jednakże w wąskiej dziedzinie jak teakwondo, z grupy 20 osób zdobywających medale, jest to wynik bardzo marny. Postawili na sport, co okazało się złym trafem. W tym samym czasie nastąpiło mocne wycieńczenie młodych organizmów. W połączeniu z dużymi brakami w nauce przyniosło marny efekt.
Myślę, że podobnych historii jest mnóstwo. Oczywiście to duże uproszczenie, ale w latach, gdy ja miałem styczność ze sportem juniorskim (2004-2007) system nastawiony był na szybki wynik. Bez zapewnienia zrównoważonego rozwoju zawodnika, bez planu na to co będzie za lat kilka, gdy osoba taka zaprzestanie myśleć o karierze sportowca. Nie było mowy o jakiejkolwiek indywidualizacji treningów i obciążeń. Brak było podejścia psychologicznego do zawodników. Do tego dochodził efekt fali, zarówno ze strony trenerów (gnębienie najsłabszych) jak i rówieśników, a także brak należytej opieki w przypadku kontuzji. Zarówno tych poważniejszych, jak i mniej niebezpiecznych. Jednakże gdy działo się cokolwiek ze zdrowiem, osoba taka była zdana wyłącznie na siebie i rodziców.
Ubezpieczenia na poziomie centralnym to bardzo dobry pomysł. Na pewno jest to jakiś sposób na zapewnienie podstawowej ochrony dla zawodników najniższych lig. Takie rozwiązania systemowe mają rację bytu i podejrzewam, że przy odpowiednim nagłośnieniu, cieszyć się będą sporym zainteresowaniem.
Z perspektywy czasu, dobrze się stało, jak się stało. Obecnie nie mam styczności z zawodowym sportem. Rekreacyjnie biegam kilka razy w tygodniu, ale już dla własnej przyjemności.
Drugi list. Piotr Krasuski punktujący poważne niedoskonałości:
Leszek Milewski