Klątwa. Jak inaczej określić zjawisko, przez które w jednym klubie na przestrzeni zaledwie kilku lat wali się dosłownie wszystko, co tylko może się zawalić? Spadek. Brak licencji. Awans przegrany o włos. Trybuna wyłączona z użytku. Herb u komornika. Bankructwo firmy budującej nowy obiekt. Banicja w IV lidze. Budowa smutnej atrapy zamiast stadionu. Tak, bycie kibicem Łódzkiego Klubu Sportowego to hobby dla odważnych, przyjemność bardzo wyrafinowana, tylko dla wytrzymałych głów, serc i żołądków. Tym większe wrażenie robią ostatnie tygodnie, podczas których w Łodzi odwróciły się właściwie wszystkie karty.
– Wstając w poniedziałek rano, byłeś kibicem klubu z III ligi, z jedną trybuną bez widoków na prawdziwy stadion i dwoma bardzo mocnymi rywalami w walce o II ligę. We środę wieczorem świętowałeś jako drugoligowiec po cichu marzący o awansie na zaplecze Ekstraklasy, któremu miasto zobowiązało się dobudować wreszcie resztę obiektu – mówili w rozmowie z nami kibice ŁKS-u, których szary świat w pięć dni nabrał intensywnych kolorów. Jak wyglądała i jak nastąpiło przełamanie tej łódzkiej klątwy?
LICENCJA NA ZABIJANIE
Czerwiec 2009.
Komisja licencyjna pod przewodnictwem byłego piłkarza Cracovii po raz kolejny ostatecznie nie przyznała licencji łodzianom, co oznacza, że na dziś Arka utrzymuje się w ekstraklasie, a Cracovia gra w barażach. ŁKS – w momencie gdy zaczął wychodzić na prostą – został pogrzebany żywcem. Biorąc pod uwagę, że klubów beznadziejnie zorganizowanych nie brakuje, dla nas ta decyzja to skandal.
Bylibyśmy za tym, by ŁKS został wyrzucony, gdyby to była jakaś czarna owca w naszej ekstraklasie. Ale ŁKS po prostu się w to ligowe badziwie wpisuje – piłkarze Ruchu Chorzów czekają na wypłaty, w Polonii Bytom też strajkowano, w Arce Gdynia zaległości w pewnym momencie były olbrzymie, Piast Gliwice pół sezonu grał w Wodzisławiu… Wszyscy licencję dostali, tylko ŁKS nie.
Tak brzmiał fragment tekstu Weszło w czerwcu 2009 roku, gdy Łódzki Klub Sportowy po zajęciu 7. miejsca w lidze, sezonie pełnym świetnych meczów w wykonaniu skazywanego na porażki ubogiego klubu został wyrzucony z ligi. Wyrzucony z ligi przez człowieka związanego z Cracovią – Zbigniewa Lewickiego, ówczesnego przewodniczącego Komisji Odwoławczej ds. licencji – co dało utrzymanie Cracovii. Wyrzucony z ligi, mimo że jego długi nie przekraczały wówczas “średniej krajowej” – absurdalnie wysokiej jak na profesjonalną piłkę, ale jednocześnie codziennej jak słynne “ugody”.
Zażenowani byli nawet fani Cracovii, w Łodzi zaś do dzisiaj twierdzi się, że to był punkt przełomowy. Od tej pory rozpoczęła się rozpaczliwa walka o klub, stałe roszady właścicieli, wymiany zawodników, awanse na kredyt, potem spadki. W okresie, gdy cała Polska inwestowała w infrastrukturę – Łódź miała bardzo poważne argumenty, by nie wrzucać jakichkolwiek pieniędzy w nieszczególnie stabilne łódzkie kluby. Pociąg odjeżdżał, stadiony powstawały jak grzyby po deszczu, podobnie jak boiska treningowe, Łódź była zaś w totalnej rozsypce.
UPADEK
Już wcześniej na starych boiskach słynnej akademii ŁKS-u, z której wyszli choćby Marek Saganowski, Paweł Golański czy Łukasz Madej stanęła hala widowiskowo-sportowa. Budowa rozpoczęła się w 2006 roku a nowych miejsc do szkolenia młodzieży, ale i do treningu dla dorosłej drużyny nie było widać nawet i pięć lat później. Gdy w końcu powstały – rozsiano je w różnych punktach miasta, podobnie jak te należące do Widzewa. Efekt był taki, że piłkarze własnymi samochodami kursowali między starym stadionem z szatnią a boiskami wspaniałomyślnie wyznaczonymi przez miasto do treningów dla ŁKS-u. Akademia? W takich warunkach, gdy koniec z końcem ledwo wiąże pierwszy zespół, ciężko myśleć o szkoleniu.
– Gdy wchodziliśmy do akademii, tam było sześć zespołów młodzieżowych. Sześć zespołów! Zgliszcza! – z niedowierzaniem wspomina dzisiaj Tomasz Salski, prezes ŁKS-u, który rozpoczął przygodę z finansowaniem polskiej piłki właśnie poprzez wspieranie juniorów “Rycerzy Wiosny”. Między oddaniem gruntów miastu a wycofaniem z I ligi w sezonie 2012/13 ŁKS skurczył się i stopniał do rozmiaru klubiku osiedlowego. W miejscu sześciu boisk i stadionu na ponad 10 tysięcy miejsc z kilkunastoma drużynami młodzieżowymi i seniorami w Ekstraklasie został smutny obiekt, w 3/4 wyłączony z użycia, bez żadnej bazy treningowej, z minimalną liczbą młodych piłkarzy, z wiecznymi problemami ze sprzętem, pieniędzmi, opłacaniem podstawowych rachunków i bez licencji na grę na szczeblu centralnym.
Piotr Świerczewski w rozmowie z Leszkiem Milewskim wspominał to tak…
Cyrk był za trzecim razem, gdy zostałem trenerem-menadżerem. ŁKS to była łódź, która utonęła, a którą my próbowaliśmy uratować. Kierownik załamany, bo komornicy zajęli ostatnie pieniądze i nie mógł kupić wody na trening. Potem wyłączają nam ciepłą wodę. W klubie pracują cztery osoby: masażysta, trener, kierownik i księgowa, która ma wiecznie zamknięte drzwi, żeby komornik nie wszedł. Nieustanny armageddon. Nikt by nie uwierzył, co było w ŁKS-ie wtedy. Całą książkę o tych sześciu miesiącach można napisać.
Juniorów od lat podbierał łódzki SMS, przyciągając do siebie nowoczesnymi boiskami i współpracą z zachodnimi akademiami. Kibice, którzy zawsze stanowili atut ŁKS-u opuszczali stadion, mając dość wiecznej prowizorki. – Klub, który opierał się na wychowankach, nagle stracił swoją największą siłę, doskonałą bazę do trenowania młodzieży – zauważa Salski. Michał Kołba, junior ŁKS-u, który przeszedł do SMS-u, widział na własne oczy dwa kluczowe momenty w historii upadku Rycerzy Wiosny. Jeden – gdy sam zamienił z kolegami macierzystą drużynę na SMS. Drugi – gdy stał w bramce w ostatnim jak dotąd meczu łodzian na szczeblu centralnym.
– W momencie, gdy przenosiłem się do SMS-u polegało to po prostu na wyborze ich szkoły jako swojego liceum. Warunki, które tam gwarantowali, boiska, kadra szkoleniowa, tok nauczania, gdzie mieliśmy tej piłki naprawdę bardzo dużo – to wszystko sprawiało, że stanowili chyba najlepsze wyjście dla juniora w Łodzi – wspomina Kołba, doskonale pokazując jak wiele lat i talentów ŁKS bezpowrotnie utracił. – Gdyby wtedy był taki ośrodek, jaki teraz jest budowany dla ŁKS-u na Minerskiej, wszystko mogłoby wyglądać inaczej.
– Gdy trafiłem do pierwszoligowego ŁKS-u było to formalnie wypożyczenie ze Szkoły Mistrzostwa Sportowego. Wcześniej razem z kilkunastoma kolegami graliśmy w Turze Turek, w II lidze. Trenowaliśmy w Łodzi, mieliśmy kontrakty z SMS-em, ale jako że Tur miał problemy finansowe – to my tworzyliśmy zespół – wspomina Michał Kołba. – Prezes Matusiak wykorzystał sytuację i po prostu stworzył nam okazję gry na takich samych zasadach, tylko ligę wyżej. Przyszliśmy wszyscy do ŁKS-u, bo tak naprawdę w Łodzi nie miał już kto grać. Było nas czternastu i trener, przyszliśmy ratować I ligę. Płacił nam SMS, więc nie zdawaliśmy sobie nawet sprawy, że problemy są tak poważne. Sprzętu było mnóstwo, sparingi z drużynami z Ekstraklasy i I ligi. Było też bodaj ośmiu chłopaków, którzy byli w ŁKS-ie już jesienią i faktycznie – oni byli na umowach i… głównie byli na umowach.
Była wiosna 2013 roku. Zarabiać już wtedy w Łodzi nikt nie zarabiał, liczyło się przeżycie. Piłkarsko była jeszcze szansa, organizacyjnie? Nawet posiłki z SMS-u nie mogły zapobiec nieuchronnemu.
– W końcowej fazie już nawet działacze SMS-u negocjowali z PZPN-em, próbując dogadać się z zawodnikami, którzy zgłosili do związku, że ŁKS ma wobec nich zaległości. Prezes Matusiak chciał utrzymać miejsce w I lidze, bo niewiele inwestując mógłby zyskać świetne okno wystawowe dla nas wszystkich – było wśród nas sporo młodych zawodników, po których mogły się zgłosić kluby z Ekstraklasy czy z górnej połowy I ligi – tłumaczy były i obecny bramkarz ŁKS-u.
W końcu przyszedł mecz z Wartą Poznań na wyjeździe. Ełkaesiacy zostali w Łodzi. Po 22 kolejkach I ligi, ponad stuletni klub przestał istnieć.
CO DALEJ?
Sytuacja była o tyle problematyczna, że trwała debata na temat łódzkich stadionów. Ma powstać jeden, wspólny, czy może dwa? Dwa duże, 20-tysięczniki, czy jednak kameralne obiekty? Kto ma dostać stadion jako pierwszy, gdzie zostanie wbita pierwsza łopata? Widzewiacy przełykali gorzkie pigułki fundowane im przez Sylwestra Cacka właśnie po to, by jakoś dociągnąć w I lidze do decyzji o budowie stadionu przy al. Piłsudskiego. ŁKS swojego stadionu “nie dożył” – prace nad nowym obiektem rozpoczęto dopiero w 2011 roku. Nie zgadzają się daty? Ano nie zgadzają – bo zbankrutowała firma Budus odpowiedzialna za całą inwestycję. W lutym 2012 nastąpiła zmiana planów, zmiana ekipy budowlanej – wszystko działo się więc właściwie niemal w tym samym okresie, gdy ŁKS z pierwszoligowca stał się klubem na ligowym dnie.
Udało się wytargować od miasta trybunę. Ładną, schludną, nowoczesną, ale tylko trybunę. Jedną, przypominającą z oddali wiatę, albo przystanek autobusowy. Mglista obietnica dobudowy kolejnych trybun “po awansie” złożona przez miasto oznaczała mniej więcej: “dajta spokój, cud, że w IV lidze wam budujemy cokolwiek”.
Drużyna? Nie było za bardzo na czym budować. – Było wiadomo, że przetrwamy, ale w jakiej formie? Kto to udźwignie? Było mi przykro jako piłkarzowi, który bronił w tym ostatnim meczu w I lidze, ale też jako kibicowi ŁKS-u. Kto prezesem? Co ze stadionem? Bolało tym bardziej, że te trzy mecze w I lidze wiosną dawały nadzieję na utrzymanie w I lidze – ubolewa Kołba, który w klubie nie został na mecze w IV lidze, ale powrócił już w III.
– Najgorsza była świadomość, że jest niewielu ludzi, którzy nie wstydzą się walczyć o sprawy ŁKS-u – wspomina Mariusz Przybyła, łódzki radny oraz szef Stowarzyszenia Kibiców ŁKS-u. – Każdy traktował łódzką piłkę, jako teren niebezpieczny, w którym nie warto opowiadać się za swoim klubem. Kibice też dołożyli tu swoją cegiełkę, wiecznie wietrząc, że ktoś chce nas wykorzystać do własnej promocji. Efekt był taki, że nie miał kto za nas walczyć. Nie było ludzi wśród polityków, wśród biznesu, którzy chcieliby się afiszować ze swoim przywiązaniem do ŁKS-u, właśnie dlatego, żeby nie zostać posądzonym o próbę “robienia kampanii”. To jest potężna zmiana, dzisiaj kibice ŁKS-u, i w Radzie Miasta, i wśród biznesmenów, mówią o swoim klubie i swoim wsparciu dla klubu z dumą. Nie mam żadnych wątpliwości, że ogromny wpływ miał na to właśnie ten upadek, podczas którego wszyscy musieliśmy się zjednoczyć, by dźwignąć ten klub.
ŁKS stanął na rozdrożu. Przywrócenie należnego Łodzi miejsca na piłkarskiej mapie Polski można było powierzyć “starej ekipie”, ludziom związanym z Akademią Piłkarską ŁKS-u, bądź samym kibicom. Zdecydowano się na dwie ostatnie grupy, które połączyły siły i ruszyły od IV ligi. Narodził się nowy ŁKS.
NIGDY SIĘ NIE PODDAWAJ
Kapitał? Średni. Piękna historia, świetne tradycje, w użyciu jedna niszczejąca trybuna, w planach jedynie “proteza stadionu”. sporo kibiców, marna baza, marna liga.
– Wyszliśmy z propozycją, by bazować na dorobku naszej akademii, która była odrębnym tworem. Ja miałem pewne doświadczenie w strukturach, wiek juniora kończył z kolei rocznik 1994, więc mieliśmy na czym bazować. Udało się też przekonać kilku zawodników związanych z ŁKS-em, choćby Dawida Sarafińskiego, którego wyciągnąłem ze swojego rodzinnego Rzgowa, zresztą od ówczesnego trenera Zawiszy, Marka Chojnackiego – wspomina Tomasz Salski. To jemu zaufano, jako człowiekowi z czystą kartą, sporym doświadczeniem w budowie piłki młodzieżowej oraz 30-letnim doświadczeniem na trybunach ŁKS-u. – Jako 13-latek przeszedłem z Zawiszy Rzgów do ŁKS-u i to stał się mój klub. Jako junior zaliczałem wszystkie mecze, pod warunkiem, że sam nie grałem swoich gdzieś 100 kilometrów dalej.
Ale wokół ŁKS-u rósł też kapitał całego lokalnego środowiska. W IV lidze istotne wsparcie zapewniła firma Tomadex, której właściciel od lat kibicował ŁKS-owi, także podczas meczów wyjazdowych w szalonych latach dziewięćdziesiątych. Na bandach pojawiły się reklamy Ultrasshopu, największego dystrybutora pirotechniki w Polsce. ŁKS wystawił swoich kandydatów w wyborach samorządowych i wprowadził swojego reprezentanta do Rady Miasta. – Rekordowo dużo zgłoszeń odnotowało także stowarzyszenie. Na zebraniu, na którym decydowaliśmy o tym, w jaki sposób rozpocząć budowę klubu od nowa, sala konferencyjna Atlas Areny nie pomieściła wszystkich chętnych, to były setki osób – wspomina Mariusz Przybyła, który aktywnie uczestniczył w każdym z tych projektów. To on działał wówczas przy stowarzyszeniu, to on kandydował do Rady Miasta. – Zdaliśmy sobie sprawę, że nikt nie zrobi tego wszystkiego za nas. A jeśli nawet zrobi – to nie zrobi tego bezinteresownie. Zmieniliśmy podejście, zaczęliśmy współpracować nie tylko w gronie najwierniejszych fanatyków, ale i z sympatykami, którzy interesują się ŁKS-em nieco rzadziej. To dzięki temu dzisiaj ludzie jak Paweł Bliźniuk, ełkaesiak od małego, dziś bardzo ważny lokalny polityk, nie boją się otwarcie wspierać inicjatyw kibiców Łódzkiego Klubu Sportowego.
Na pierwszym meczu w IV lidze Galera, fanatyczna trybuna kibiców ŁKS-u zapełniła się po brzegi. Na stadionie, wówczas już bardzo skromnym, z zaledwie 2,5 tysiąca miejsc, zostały pojedyncze puste krzesełka na prowizorycznym “sektorze tymczasowym”. Ostatni mecz w I lidze, z Olimpią Grudziądz, oglądało 1200 osób, niedobitki na zdjęciu z lewej strony zaś – to trochę ponad tysięczna widownia na meczu z Miedzią Legnica…
Z dużym entuzjazmem, ale i z pokorą wobec wyzwań – rozpoczęła się trwająca aż do końca czerwca 2017 roku tułaczka po zapleczu poważnej piłki. Tułaczka znów dość bolesna, pełna zawodów.
***
Kozienice. Miejscowa Energia nie gra o nic już od paru ładnych tygodni – przy reformie lig utrzymania nie może być pewna nawet ósma drużyna na koniec sezonu, Energia jest trzecia od końca. ŁKS w teorii niemal do końca walczył o awans, ale z uwagi na absurdalnie wysoką liczbę spadających – do ostatnich minut sezonu groził im też spadek. Doszło do tego, że pewnym utrzymania łódzki klub mógł być wyłącznie w przypadku ogrania zespołu z Kozienic. Długo utrzymywało się bezpieczne prowadzenie 1:0, ale inne wyniki układały się idealnie pod scenariusz, w którym ŁKS może wyrżnąć się na ostatniej prostej. W 79. minucie strzał życia oddaje Wiktor Putin. 1:1.
Cztery najdłuższe minuty w życiu każdego ełkaesiaka, zakończone dopiero golem Patory na 2:1. Niejeden do dziś twierdzi, że te cztery minuty ucięły z życia przynajmniej cztery lata, serce nie wytrzymuje tego typu emocji.
– Co sobie myślałem po tej wyrównującej bramce? Nic nie myślałem! – łapie się za głowę Michał Kołba, gdy poruszamy ten temat. – Nie no, to była tragedia. Teraz, gdy graliśmy te cztery mecze o awans, bodajże przed Lechią Tomaszów trener Robaszek rozmawiał z nami o różnicy ciśnienia, między grą o utrzymanie a grą o awans. Przypomniał wtedy te Kozienice, powiedział, że pamięta każdy szczegół, jak siedziałem wtedy załamany w bramce.
***
Jeśli wygranie IV ligi było spacerem, to III liga przypominała wspinaczkę wysokogórską. Za pierwszym razem dużo lepszy okazał się Radomiak. Za drugim podejściem – ŁKS musiał uznać wyższość Polonii Warszawa, a w wyniku reformy walczył jednocześnie o utrzymanie. Dopiero ubiegły sezon przyniósł przełom – 5 punktów przewagi nad wiceliderem w przerwie zimowej, dobra, efektowna gra, żelazna defensywa, świetna dyspozycja na wyjazdach, z których ŁKS nie wrócił na tarczy aż do… Aż do najważniejszego, kluczowego meczu. Tego ostatniego, w którym stawką było przeskoczenie lidera z Nowego Miasta Lubawskiego.
STABILIZACJA
90 minuta meczu z Ursusem Warszawa. Łodzianie od dziesięciu minut znają wynik z Tomaszowa Mazowieckiego, gdzie Lechia urwała punkty liderowi, Drwęcy Nowe Miasto Lubawskie. Wystarczyło tylko wygrać z walczącym o utrzymanie zespołem. Wystarczyło tylko strzelić jednego gola więcej. ŁKS jednak nie wywozi nawet remisu. Przegrywa 1:2 i traci szansę na sportowy awans. Kończy ligę za plecami zespołu z Nowego Miasta Lubawskiego, w II lidze może zagrać jedynie zwycięzca.
– W szatni była cisza. W autokarze też. Czuliśmy, że to zmarnowana, być może, życiowa szansa. Po tym, jak kibice powitali nas po zremisowanych derbach, wiedzieliśmy, że feta to będzie jedna z najlepszych chwil w naszej przygodzie z piłką. I sami ją zawaliliśmy, bo Drwęca przecież zgubiła punkty – opowiada Kołba. Najmocniejsze było jednak właśnie spotkanie z kibicami w Łodzi. Na ich pytania nikt z drużyny nie odpowiadał, pod autokarem było równie cicho jak wcześniej w szatni. Przejmujący był moment, gdy “dlaczego” padło z ust niepełnosprawnego fanatyka na wózku, który był na niemal każdym meczu wyjazdowym. – Zjebaliśmy. Mogę się tylko podpisać pod tym, co mówili o nas wtedy kibice. Nam zależało, chcieliśmy tego z całego serca, ale po prostu zjebaliśmy.
Świat się zawalił wielu ludziom, ale… nie prezesowi, który w teorii stracił najwięcej – bo pieniądze z własnej kieszeni.
– Podchodziłem do tego meczu z dużą pokorą, bo na stadionie Ursusa zawsze grało nam się ciężko – wspomina Tomasz Salski, prezes ŁKS-u. – Czyniliśmy starania, by przenieść to spotkanie do Łodzi, udało się nawet mimo negatywnej opinii policji uzyskać zgodę na organizację imprezy masowej. Ursus jednak, tak jak i my, grał o swój cel do ostatniej kolejki. Co czułem w 90. minucie? Ja oceniając dyspozycję poszczególnych zawodników w pierwszych 45 minutach, ich sposób gry, ich formę w tym konkretnym dniu, nie miałem złudzeń już w przerwie. Wiedziałem, że my tego meczu po prostu nie wygramy. Miałem czas na analizę, co zrobiliśmy źle, gdzie się pogubiliśmy. Cała ta złość, cały żal – rozłożył się na pełną godzinę i później, podczas smutnej drogi do Łodzi. Trudno nawet mówić o złości, po tylu latach śledzenia piłki nożnej nauczyłem się podchodzić do tego wszystkiego z dużym spokojem.
Spokój. Słowo-klucz, którego próżno było szukać u kibiców. Zwolnić trenera, kierownika, dyrektora, wyrzucić pół składu – to najczęstsze reakcje po przegranym w ten sposób awansie. Zresztą, od Ekstraklasy po niższe ligi to bolączka nie tylko fanatyków, ale i właścicieli klubów, często działających nerwowo, raptownie, pod wpływem silnych emocji.
– Nie, ja od początku studziłem i hurraoptymizm, który pojawił się po doskonałej w naszym wykonaniu rundzie jesiennej, i smutne nastroje po zakończeniu sezonu. Wiadomo, że klub ocenia się przede wszystkim po wynikach pierwszego zespołu. Ale ja chcę budować klub, a nie jedynie jego pierwszy zespół. Organizację, struktury, korzenie. Wiedziałem, że to bardzo źle, że nie ma awansu, ale z punktu widzenia tego, co robimy u podstaw – to nie rzutowało na odbiór sezonu. Utrzymanie w Centralnej Lidze Juniorów, ogromna praca w akademii, próba przywrócenia jakości szkolenia, z której ŁKS przez lata słynął. Jeśli zestawimy wspomniane wcześniej 6 drużyn juniorskich, w tym najstarszą walczącą o miejsce w CLJ, jedno kiepskiej jakości boisko ze sztuczną murawą i kawałek biura z tym, co dziś ma ŁKS… Nie można zapominać o drodze, jaką przebyliśmy przez ostatnie kilka lat, tak jak i nie można zapominać, że to nadal dopiero pierwsze próby budowania poważnej organizacji.
Jak długa była to droga? Najlepiej wypowiadają się o tym sami zawodnicy.
– To, co od razu przykuwa uwagę, to warunki do treningu. Murawa hybrydowa to właściwie stół, tak samo jest na głównym boisku. Nie ma co się oszukiwać, to też ma wpływ dla piłkarza przy wyborze klubu – wszyscy chcemy się rozwijać, tutaj mamy wszystkie niezbędne warunki – przekonuje Filip Burkhardt, który stanowi najbardziej “medialny” transfer ŁKS-u. 25 miesięcy temu dość regularnie wychodził w pierwszym składzie ekstraklasowego Górnika Łęczna, wcześniej zrobił awans z Wisłą Płock z II ligi o szczebel wyżej, na zapleczu najwyższej ligi też był jej istotnym elementem. Teraz chce przejść już pełną drogę, od II ligi, aż po Ekstraklasę. – W takim klubie nie może być innego celu, niż kolejne awanse.
– Tak, często przychodzą do nas zawodnicy z wyższych lig, ale mniejszych klubów. Nawet na sparingu z Polonią, gdy na trybunach usiadło koło dwustu osób, wydawali się zaskoczeni – przyznaje Salski. – Mówię im wprost: to jest ŁKS. Tak tutaj się gra, patrzą się na was dziesiątki juniorów, dziennikarzy, tysiące kibiców. Tworzycie ważne rozdziały 110-letniej historii. Oczywiście, jesteśmy świadomi, że to dopiero początek drogi, że dopiero zaczynamy budować profesjonalny klub, jeszcze bardzo dużo brakuje do tego, by nazywać samych siebie w ten sposób. Ale to wciąż ŁKS.
Doskonale widać było to właśnie podczas wspomnianego meczu towarzyskiego. Pierwszą połowę najlepszy strzelec ubiegłego sezonu w ŁKS-ie, Jewhen Radionow, biegał wokół boiska. Przy każdym okrążeniu, przy mijaniu kibiców, był zasypywany pytaniami: Żenia, zostajesz? Żenia, przedłużysz kontrakt? Żenia, wyzdrowiałeś już?
– Po raz pierwszy odkąd kibicuję znam praktycznie całą kadrę, wszystkie imiona i nazwiska, twarze i poprzednie kluby. Ba, śledziłem okręgowy Puchar Polski na szczeblu wojewódzkim, bo przecież grała tam Drwęca tuż przed meczem z Lechią – mówi Mariusz Przybyła. To nowe otwarcie słychać nawet podczas meczów – po raz pierwszy od lat kibice zmienili treść przyśpiewki wyłącznie na potrzeby jednego piłkarza. Tradycyjne “Sagan gol” odnoszące się do Marka Saganowskiego podmieniono na “Żenia gol”. Jak było wcześniej? Najwięcej mówi anegdota z czasów pierwszych meczów na kartofliskach. Przyzwyczajeni, że przez ostatnie kilka, jeśli nie kilkanaście lat każdą doskonałą interwencję bramkarską wykonywał Bogusław Wyparło, po dobrych zagraniach obecnych golkiperów ŁKS-u trybuny fetowały stałym okrzykiem “Bodzio Wu, Bodzio Wu”.
– Tak, ja też jeszcze się załapałem, że parę razy po obronionych strzałach na trybunach było słychać “Bodzio Wu”. Może z czasem uda się zasłużyć na własny okrzyk, ale to i tak jest olbrzymie wyróżnienie – zanim ktokolwiek z bramkarzy zrobi dla ŁKS-u to, co Bodzio minie wiele lat – uśmiecha się Michał Kołba, obecny bramkarz. – Ale i tak to są niezapomniane chwile. Mecz z Ursusem, który stanowił pożegnanie Galery, to chyba spotkanie z najlepszą oprawą, jaką widziałem w życiu. Komplet widzów, niesamowicie głośny doping, oprawa praktycznie przez cały mecz, do tego to hasło: “jakby świat się kończył”… Niesamowite uczucie. Pamiętam, że jak podeszliśmy pod Galerę, to kibice pytali nas, jaki był wtedy wynik – bo niewiele było widać przez dym na trybunach. To pokazuje, że cokolwiek się stanie, w którejkolwiek lidze ŁKS zagra – przetrwa. Dla zbyt wielu ludzi to jest całe życie.
Potwierdza to Filip Burkhardt.
– Na każdym kroku czuć, że to wielki klub. Miałem propozycję z drugiej ligi, z innych drużyn, ale przerabiałem to już w Elblągu. Inaczej gra się dla kilkuset osób, inaczej dla kilku tysięcy. Tutaj na pierwszym sparingu było tyle widzów, ile na niektórych meczach ligowych w II lidze. To, co również jest bardzo ważne – kadra była praktycznie gotowa na pierwszy sparing. W poprzednich klubach, w których grałem – przede wszystkim w Górniku Łęczna – przychodziłem do klubu już po pierwszych kolejkach ligowych. Tutaj o wszystko zadbano odpowiednio wcześniej, działacze mieli wizję drużyny na II ligę jeszcze w końcówce ubiegłego sezonu. Nawet ten brak awansu na boisku nie mógł zmienić decyzji zawodników, którzy po prostu uwierzyli w projekt działaczy ŁKS-u – zdradza Burkhardt.
Podobnie jest z akcjami kibiców, które mają największy zasięg w historii. – Do kolacji wigilijnej dla dzieci z potrzebujących rodzin i domów dziecka usiadło 415 osób, absolutny rekord. Pobiliśmy też rekord pod względem liczby karnetów ufundowanych dzieciakom, których nie byłoby stać na taki wydatek, a wszystko wskazuje na to, że i tym razem około 200 dzieci dostanie karnety zakupione przez stowarzyszenie kibiców. Ludzie chcą wspierać ŁKS, chcą wspierać społeczność sympatyków ŁKS-u – przekonuje Mariusz Przybyła. No i mimo wszystko – także fanatycy nauczyli się spokoju. – Mamy właściwych ludzi na właściwym miejscu, mamy do nich duże zaufanie. Ludzie rządzący ŁKS-em uczyli się nas, my uczyliśmy się rządzenia klubem, ale spokój, stabilizacja – to w tej chwili nas łączy. Zbyt wiele było w historii ŁKS-u momentów, gdy pochopnie szliśmy na kolejne wojny z ludźmi, którzy chcieli dla ŁKS-u dobrze. Cieszę się też, że został w klubie trzon drużyny. To są naprawdę kapitalni ludzie, którzy już po porażce z Ursusem zapewniali nas, że nie mają zamiaru odchodzić, dopóki nie wykonają roboty do końca, czyli nie wywalczą awansu.
Geometrycznie rośnie też liczba osób zaangażowanych we wsparcie ŁKS-u. Kibice zebrali ponad 80 tysięcy złotych na organizację zimowego zgrupowania, wśród partnerów klubu znalazły się Pepsi czy Adidas (nowy sponsor techniczny), doszło do tego grono mniejszych sponsorów, najczęściej kibiców z własnymi firmami – by wymienić choćby Biuro Obsługi Inwestycji Pawła Lewandowskiego czy sklep z pirotechniką Ultrasshop / BombaShop. Ten ostatni zresztą puszcza oko do klientów – race od tej pory można znaleźć nie tylko na trybunach, ale też na koszulkach.
W międzyczasie do sprzedaży trafiło piwo “Rodowite” oraz wódka “Rodowita”, z których część zysków trafia do klubowej kasy. Po raz pierwszy od czasów Antoniego Ptaka nie ma żadnych problemów z terminowością wypłat – już w pierwszym sezonie IV ligi klub był o wiele zdrowszy, niż upadający rok wcześniej pierwszoligowiec.
– To jest normalność. Zyski z dnia meczowego, wspieranie klubów na co dzień, nawet drobniejszymi kwotami, zyski z gadżetów. Firmy chcą być kojarzone z ŁKS-em, ŁKS zaś przestał wreszcie marzyć o szejkach, tylko zaczął budować od podstaw – przyznaje Przybyła. – Mnie ujęła też akcja przed sezonem, gdzie ludzie zgromadzeni wokół jednej grupy dyskusyjnej na Facebooku zebrali 25 tysięcy złotych. To nie były tylko bezpośrednie wpłaty, ale też szereg licytacji – na przykład trener sekcji bokserskiej zaoferował trening indywidualny dla osoby, która wpłaci na konto akcji najwięcej pieniędzy, fryzjer-ełkaesiak dał z kolei bon na wykonanie usługi w swoim zakładzie. Stowarzyszenie chce z tych pieniędzy ufundować przejazd i udział w meczach dla kibiców z naszych osiedli oraz fanclubów, część pójdzie też na karnety dla najmłodszych. Warto też dodać – ta akcja ruszyła wieczorem, po meczu z Ursusem. Przekucie złości i żalu w pozytywne emocje.
Tomasz Salski uczestniczy w całym projekcie właściwie od początku – ma więc dziś, dwie ligi wyżej, pełne zaufanie. Biorąc jednak pod uwagę jego ruchy w ostatnich latach – nie może to specjalnie dziwić, nawet jeśli nie udało się ostatecznie sportowo wygrać na czwartym szczeblu rozgrywkowym.
ODBUDOWAĆ SZKOLENIE
Dwie drużyny na jednym boisku, 40 zawodników i dwóch trenerów na wysłużonej sztucznej murawie, którzy na kolejny trening dzień później muszę przejechać trzy przystanki autobusem. Akademia ŁKS-u po oddaniu gruntów pod Atlas Arenę nie przypominała w niczym dawnej potęgi z kilkoma trawiastymi boiskami w bezpośrednim sąsiedztwie stadionu, gdzie swoje szatnie mieli drzwi w drzwi seniorzy i najmłodsze grupy dzieciaków. Trenowali przez siatkę, pełnowymiarowe boiska dzieliło kilkanaście metrów, jakość trawy nie różniła się niczym. Jak istotne są tego typu detale w szkoleniu zawodników, pokazują ośrodki treningowe Lecha Poznań czy Zagłębia Lubin. Akademia to w pierwszej kolejności ludzie, trenerzy, know-how i determinacja, jednak nawet najlepsi fachowcy nie są w stanie przeskoczyć sytuacji, w której boisko mają do dyspozycji dwa razy w tygodniu, w godzinach wieczornych. Internat, skoszarowanie najstarszych juniorów, świadomość, że boisko to nie tylko kawałek trawiastego placu, ale dom, na który ma się wstęp przez cały tydzień – to stabilne fundamenty każdego porządnego systemu szkolenia.
Dlatego wielu ełkaesiaków za ważniejszy od projektu dobudowy trzech trybun, uznaje plan budowy ośrodka treningowego przy ulicy Minerskiej.
– Powiem trochę nieskromnie, ale to był mój pomysł. Początkowo sądzono, że wystarczający będzie obiekt starego Energetyka, czyli dwa boiska w parku – jedno już istniejące z naturalną nawierzchnią, drugie ze sztuczną murawą pozostające w sferze planów. Mając doświadczenie w podobnych inwestycjach, sprawdziłem, czy w ogóle da się zbudować sztuczne boisko w takim parku – i już po wstępnych analizach okazało się, że otoczenie na to nie pozwala. Pomijając, że dla klubu z aspiracjami dwa boiska to stanowczo za mało. Zaczęliśmy rozmawiać o obiekcie Kolejarza na Minerskiej, poprosiłem moich współpracowników o projekty, wykonaliśmy podkłady geodezyjne, pewien plan koncepcyjny, zgłosiliśmy się do miasta i… wszystko wskazuje na to, że na wiosnę będziemy już tam mogli trenować – opowiada o początkach akademii przy Minerskiej Tomasz Salski.
Co znajdzie się na Minerskiej? Cztery pełnowymiarowe boiska, osiem szatni, siłownia, magazyny, zaplecze socjalne, poczekalnia z tarasem dla rodziców, która pozwoli im obserwować treningi bez przesadnego ingerowania w ich przebieg. To jednak początek, który funduje miasto. Ciekawsze jest to, co dzieje się obok – dość dobrze oddaje bowiem charakter obecnych sterników Łódzkiego KS-u. Z prywatnych funduszu, stanowiącej niejako “górkę budżetową”, zakupili grunty przylegające do budowanego przez miasto ośrodka. Na własną rękę chcą wybudować hotel z restauracją, czerpać zyski z istniejących na tej działce kortów, a z czasem dobudować boisko pod balonem.
– Myślimy już o kolejnych posunięciach – zakupiliśmy od syndyka miejsce na hotel z kortami, ale tuż obok jest również szkoła z boiskiem. Czekamy na rozwiązania w związku z reformą edukacji i liczymy, że jakakolwiek placówka edukacyjna tam powstanie – podejmie współpracę z ŁKS-em. Gdyby powiodły się nasze plany, mielibyśmy cztery boiska, jedno pod balonem i jedno hybrydowe przy al. Unii 2 tuż obok stadionu – to byłoby odpowiednie zaplecze infrastrukturalne, by przywrócić jakość szkolenia, z której słynął ŁKS. Nie czekamy jednak z założonymi rękami, już teraz wykonaliśmy szereg ruchów wyprzedzających, zatrudniając większą liczbę trenerów, mocniej stawiając na ich doskonalenie, także pedagogiczne, szczególnie w najmłodszych grupach. W każdym zespole jest dwóch trenerów, doszedł również obecnie trener przygotowania fizycznego. Pierwsze efekty już widać – choćby po tym, że podpisujemy już pierwsze profesjonalne kontrakty z piłkarzami pozostającymi w wieku juniorskim. Dla mnie zresztą to jest cały cel szkolenia, dostarczenie profesjonalnych piłkarzy dorosłym zespołom, naszemu, czy innym na szczeblu centralnym, a nie to, czy wygra się 5:0 czy 6:0 w którymś meczu CLJ – opowiada Salski.
Co ciekawe, całość wzbudza mimo wszystko kontrowersje wśród kibiców. Pożegnano się z kilkoma wieloletnimi pracownikami klubu, podziękowano również niektórym wychowankom. Krzysztof Przytuła, dyrektor sportowy odpowiedzialny za budowę pierwszej drużyny, ale i koordynator w akademii wziął na siebie ciężar rozmów ze zwalnianymi. I on też stał się twarzą “czystki”. W klubie twierdzą jednak, że to była konieczność, tak jak koniecznością było pożegnanie wysłużonych trybun starego obiektu i budowa nowego. Nawet w pierwszej drużynie zrezygnowano z Dawida Sarafińskiego, piłkarza ze słynnej “Limanki”, który zanim zagrał w barwach łódzkiego klubu, zaliczył niejeden mecz wyjazdowy razem z kibolami. Początkowe obruszenie na decyzję o braku nowego kontraktu po serii sparingów zmieniło się w zrozumienie – ŁKS mierzy już wyżej, niż może go zaprowadzić popularny “Ptaszek”.
KUCHENNE DRZWI
Jak to właściwie się stało, że ŁKS awansował do II ligi? W skrócie – z poziomu centralnego wyszli kuchennymi drzwiami i tymi samymi powrócili. Drwęca Finishparkiet Nowe Miasto Lubawskie, zwycięzcy ubiegłego sezonu w III lidze, wycofała się ze starań o licencję. W pierwszym terminie PZPN wydał dość lakoniczny komunikat o tym, że brakuje “większości wymaganych dokumentów”. W drugim terminie nie musiał już nawet opiniować wniosku – zwycięzcy ligi po prostu go nie złożyli. Sezon był zresztą obfity w takie momenty – w derbach jesienią ŁKS wyrównał w doliczonym czasie gry. Wiosną, gdy przychodziły porażki z zespołami walczącymi o spadek, łodzianie rehabilitowali się w meczach z czołówką. Dużo mówi bilans z drużynami z miejsc 1-7 – na dwanaście meczów z tymi zespołami, ŁKS wygrał osiem i ani razu nie przegrał. Zwycięzcę ligi, Drwęcę, ograł 3:0 u siebie i 2:0 na wyjeździe. Wysypywał się właśnie na Ursusie, na rezerwach Jagiellonii, które po sezonie przestały istnieć. Najistotniejsze spotkanie? Remis 3:3 w Elblągu. Concordia spadła z ligi, ale zanim spadła – wyrównała w ostatniej akcji meczu, grając w dziesiątkę przeciw faworytowi z Łodzi. ŁKS-owi zabrakło tych dwóch punktów, których nie odrobił także na ostatnim meczu z Ursusem.
Ale…
– W dniu meczu z Ursusem mijał ostateczny termin złożenia dokumentów licencyjnych. My przez dwa tygodnie korespondowaliśmy z Komisją, cały czas nad tym pracowaliśmy, bo to bardzo obszerna dokumentacja. Certyfikaty trenerów, opisanie systemu premii, preliminarz budżetowy, system szkolenia – pokaźny segregator. Dopytywaliśmy, czy wszystkie kluby też składają to tak szeroko i dokładnie, mieliśmy sygnały, że od naszych rywali Komisja nie dostała praktycznie nic – przyznaje Tomasz Salski. Potwierdzają to inne osoby z klubu – prace nad wnioskiem ŁKS-u toczyły się przez trzy tygodnie, dzień w dzień, telefony i maile pracowały praktycznie 24 godziny na dobę. ŁKS otrzymał licencję w pierwszym terminie bez jakichkolwiek nadzorów, ani infrastrukturalnych, ani finansowych. – Ani dnia zaległości – przyznaje Michał Kołba, który w ŁKS-ie jest już trzeci sezon.
Było jasne, że ŁKS nie wykonuje tych wszystkich ruchów bez przyczyny. O tym, że Drwęca może mieć problemy z licencją mówiło się właściwie już zimą, gdy do wielkiej pogoni za duetem liderów szykował się Widzew. W rozmowach kibiców wielokrotnie przewijało się – byle nie skończyć niżej, niż sąsiedzi. Nic dziwnego, że wiosenne derby przedstawiano jako mecz o awans. Nie zmienia to faktu, że ŁKS początkowo budował kadrę na kolejny sezon w III lidze.
– W piątek przyjechałem do klubu, w poniedziałek dowiedziałem się, że gramy ligę wyżej – uśmiecha się Filip Burkhardt i zapewnia, że nie zgłosi się po premię za awans do II ligi. – Mam nadzieję, że kolejny awans przed nami. Ale też zaznaczam – dyrektor Przytuła pytał mnie, czy jestem do gry w III lidze, czy ten brak awansu nic nie zmienia w naszych ustaleniach. Odpowiedziałem, że nie, jestem gotowy. Zresztą, już miałem w swojej karierze taki moment, gdy zszedłem o poziom niżej, do Wisły Płock, by za moment wywalczyć z nią awans. Moja żona, gdy rozmawialiśmy o Łodzi, stwierdziła, że historia może się powtórzyć i warto się na taki ruch zdecydować.
Podobnie było z resztą transferów dopiętych już w pierwszych dniach okienka. ŁKS ujmował nie tyle poziomem ligowym – bo ten nadal nie zachwyca – ale uporządkowaniem.
– Jak wchodzisz tutaj do szatni, to czujesz się jak w Lidze Mistrzów. Jest taka duża, że można tam robić gierki dwa na dwa. Dalej, prezentacja przed ligą na Atlas Arenie, jeszcze za trenera Szwarca. Kilka tysięcy osób w nowoczesnej hali, głośny doping, do tego oprawa z Władysławem Królem i hasło: na następnej oprawie możecie być wy. To działa na wyobraźnię, widziałem to po chłopakach, którzy byli wtedy nowi w drużynie i spodziewali się kilkudziesięciu osób, trzech pytań do trenera i tyle – twierdzi Kołba. – No i jednak finanse. Organizacja. Na tle tego starego, pierwszoligowego ŁKS-u to jest inny poziom. Nam niczego nie brakuje, wszystko jest na czas, prezes Salski jak obiecuje, to zawsze dotrzymuje umów, można mu wierzyć nawet na słowo. Nie wiem, czy przez ostatnie 10 lat ŁKS miał takie warunki – boisko hybrydowe to stół, sprzętu tony… Do mnie dzwonią koledzy nawet z wyższych lig, którzy chcieliby tu grać, bo słyszeli, jak to wygląda.
ŁKS po czterech latach od startu w IV lidze znalazł się na szczeblu centralnym. W połowie drogi do stacji końcowej z napisem Ekstraklasa. Zauważyło to miasto, które praktycznie od razu po decyzji PZPN-u zapowiedziało dobudowanie brakujących trzech trybun. Sprzedaż “Rodowitego” i “Rodowitej” biła prawdopodobnie wszelkie rekordy.
– Ja się wyłączyłem z mediów społecznościowych, bo po tym zjeździe po Ursusie nastąpiła prawdziwa euforia. A dodawałem cały czas, że trzeba bardzo spokojnie i z pokorą podchodzić do kwestii obietnic dotyczących stadionu. My, jako klub, jesteśmy gotowi – mamy własne projekty, mamy plany koncepcyjne, mamy nawet już firmy, które są chętne na wynajęcie powierzchni na trybunach, które mają powstać, a prawdopodobnie będziemy również mogli wzmocnić nasze argumenty poprzez znalezienie już teraz chętnego na prowadzenie hotelu, który ma się znaleźć wewnątrz trybuny – tłumaczy Tomasz Salski. Tu, tak jak i w przypadku licencji, ŁKS zaplanował wszystko na długo przed “pierwszym terminem”. Współpracownicy prezesa klubu mówią wprost: gdyby jutro na al. Unii 2 podjechały koparki, miasto nie musiałoby nawet kiwać palcem, klub przygotował praktycznie wszystko, co jest potrzebne do budowy. – Mamy nadzieję, że to trochę przyspieszy pracę, bo te terminy, które obiecało nam miasto nie do końca nas satysfakcjonują. Chcemy też wiedzieć już przy budowie, co właściwie tam zmieścić, dostosować plany do konkretnych wynajmujących. To obniży zdecydowanie koszty eksploatacji, bo nie ukrywamy – naszym głównym celem jest uniknięcie wybudowania kolejnego stadionu w Polsce przynoszącego straty. Działalność nie tylko w dniu meczowym, ale też przez cały tydzień powinna zdecydowanie to ułatwić – tłumaczy Salski.
Nie jest tajemnicą, że pierwsze firmy podpisały listy intencyjne z potwierdzeniem zainteresowania wynajęciem powierzchni na stadionie ŁKS-u, o ile naturalnie powstaną kolejne trybuny. Są chętni na prowadzenie hotelu, kilku punktów gastronomicznych, jedna z firm już teraz przenosi swoje biuro na jedyną trybunę przy al. Unii 2. Na korzyść ŁKS-u działa otoczenie – w bezpośrednim sąsiedztwie Dworca Kaliskiego nie ma żadnej większej gastronomii poza kiosku z bułkami, do najbliższego hotelu też trzeba przejść spory kawałek. A przecież gdzieś muszą mieszkać piłkarze drużyn gości. Gdzieś muszą mieszkać fani muzyków, którzy koncertują w Atlas Arenie. Co najważniejsze – to nie tylko spekulacje i bajania, ale konkretne rozmowy z konkretnymi firmami, które biorą udział w pierwszych projektach. I inicjatorem tych działań nie jest miasto, czy miejskie spółki zarządzające obiektem, ale właśnie klub.
To świetnie pokazuje, jak był zorganizowany ŁKS w ostatnich latach. Wszyscy i… wszystko było gotowe na sportowy awans do II ligi. Klub czekał tylko na sygnał od piłkarzy, którzy zwlekali z tym aż do “dogrywki” ubiegłego sezonu.
***
– Czasem słyszę: a, bo to nie na boisku. Mówię wtedy: chłopie, my jako kibice ŁKS-u mamy w ostatnich latach tak mało powodów do radości, że naprawdę, cieszmy się tymi ostatnimi miesiącami, cieszmy się zwycięstwami, cieszmy się, że zagramy w II lidze, a nie szukajmy dziury w całym – podsumowuje ostatnie tygodnie Przybyła.
ŁKS właściwie na każdym polu wygląda o wiele lepiej, niż w okresie, gdy spadał z Ekstraklasy. Akademia wreszcie staje się prawdziwą akademią. Na pożegnalne mecze chodził tysiąc kibiców – teraz sprzedano niemal 2 tysiące karnetów. Wypłaty zdarzały się wtedy incydentalnie – dziś nie ma mowy o zaległościach. Rośnie każdy dział w klubie – od sportowego w najmłodszych grupach, po marketing. Na pierwszy mecz II ligi z ROW-em przyszło prawie 5 tysięcy kibiców, udowodniając, że kolejne trybuny są niezbędne. Remis 0:0? W obecnym ŁKS-ie, po katharsis w III lidze, każdy wynik przyjmowany jest ze spokojem. W końcu to spokój doprowadził ich do obecnego miejsca – w pół drogi do wymarzonej Ekstraklasy.
Jeśli ta łódź utrzyma kurs – ŁKS jeszcze wypłynie na szerokie wody. Na razie przywrócił Łodzi centralny szczebel rozgrywkowy. Trzecie najludniejsze miasto Polski wreszcie powróciło na piłkarskie mapy. Z takimi ludźmi stojącymi za oboma łódzkimi klubami – nie przewidujemy, by znów miało z nich zniknąć.
JAKUB OLKIEWICZ
Fot. FotoPyK, 1908, JO