Choć zapowiedzi były inne, choć Lechia napisała parę fajnych historii, to jednak została wczoraj największym przegranym sezonu 16/17 w Polsce. Gdańsk znów nie zobaczy pucharów, a przecież w tych rozgrywkach wydawało się to już wręcz niemożliwe – lechiści byli w czubie od samego początku, nie musieli gonić czołówki jak kiedyś, myślano nie o samej Europie, a – najzwyczajniej w świecie – mistrzostwie. Nic z tego jednak nie wyszło i rodzi się pytanie – gdzie biało-zielone sito miało największe dziury, pozwalając przejść takiej szansy koło nosa?
1. Minimalizm
Pamiętam mecz z zeszłego sezonu, kiedy Lechia pojechała na Łazienkowską w 29. kolejce – Nowak wówczas był w polskiej lidze trenerem jeszcze dość świeżym, prowadził gdańszczan dopiero od siedmiu kolejek. Wtedy zaimponował chyba wielu osobom, bo rzadko zdarza się, by ktoś w Warszawie potrafił mieć tak ustawione szyki:
Ofensywa totalna, przecież stricte defensywnych piłkarzy można naliczyć tutaj trzech, Chrapek bowiem jednak bardziej kojarzy się z atakiem niż obroną, Krasić to już w ogóle. Co więcej, z czasem ta taktyka nie ulegała specjalnej modyfikacji, bo na zmiany weszli Haraslin z Kobylańskim, czyli piłkarze znów myślący o przodzie. Oglądało się to kapitalnie, oczywiście, rezultat był ten sam co wczoraj – czyli remis, tyle że 1:1 – ale wtedy miało się wrażenie, że Lechia zrobiła wszystko, by sięgnąć po te 1,5 punktu.
Tamtego Nowaka już chyba nie ma, szkoleniowiec chciał bardzo mądrze podejść do finałowych spotkań w Poznaniu i w Warszawie, ale ta droga zaprowadziła donikąd. Futbol lubi ukarać kombinatorów i Lechia została ukarana. Miała zamiar zagrać dwa trudne tereny na zero z tyłu i – najwyraźniej – z przodu, co ostatecznie nie pozwoliło jej się wdrapać nawet na najniższy stopień podium. Żal tych meczów przede wszystkim dlatego, ponieważ były momenty, w których każdy widział jakim potencjałem dysponują biało-zieloni. Kiedy tylko podeszli wyżej, nie chowali się za zasiekami, podwójną gardą i mostem zwodzonym, potrafili rywala wręcz zdominować. Gdy przypomnieć sobie pierwsze 10-15 minut spotkań z Lechem oraz Legią, to tam goście lepiej wchodzili w mecz, kontrolowali go. Później jednak cofali się i wyczekiwali: co zrobi średnio dysponowany rywal, kiedy sędzia gwizdnie koniec meczu.
2. Remis z Koroną Kielce
Ktoś może zarzucić, że wskazywanie jednego meczu jako grzechu głównego całego sezonu to jednak przesada – głupie łupy gdańszczanie tracili i gdzie indziej – ale starcie z Koroną było piekielnie ważnym punktem rundy finałowej, elementem, który jeśli by zatrybił, ratowałby defensywny plan Nowaka na wyjazdy do Poznania i Warszawy. Może nawet więcej – nikt by dziś nie śmiał wytykać mu minimalizmu, tylko trener zostałby uznany za taktycznego maestro.
No, ale niestety, od triumfu do totalnej klęski w futbolu droga bywa króciutka i tym razem przespacerowali się nią lechiści. Ten remis z Koroną trudno wytłumaczyć – przecież gdańszczanie dopiero co wspięli się na wyżyny, tak trzeba nazwać wyjazdową wygraną z Wisłą Kraków i każdy kibic podchodził do tego spotkania z optymizmem, bo najtrudniejsze w tamtym okresie miało być już za Lechią. Niestety, widzowie zobaczyli wówczas przeraźliwie apatyczną drużynę gospodarzy, która biega w jednostajnym tempie, nie ma pomysłu na sforsowanie obrony rywala i głównie kapitalnemu (znów) Kuciakowi zawdzięcza, że nie dochodzi do katastrofy totalnej, czyli porażki. Wiadomo, że ekipa Bartoszka robiła wówczas wrażenie – zremisowała z Jagiellonią, Lechowi nie zabrała punktów przez karnego z kapelusza, ale Lechia u siebie przyzwyczaiła do innych standardów.
I te lepsze standardy pokazała ledwie trzy dni później. Od niedzieli do środy zespół przeszedł jakąś niebywałą metamorfozę, trudno logicznie wytłumaczyć trasę od 0:0 z Koroną do 4:0 z Jagiellonią, a potem jeszcze 4:0 z Pogonią, choć to już inna historia. W każdym razie – kielczanie byli najbardziej kosztowną chwilą słabości w sezonie.
3. Słaba gra na wyjazdach
Słabe mecze na wyjazdach i Lechia to jest już para wręcz ikoniczna – Batman miał Robina, Harry Potter błyskawicę na czole, a gdańszczanie gigantyczne problemy, by w delegacji nie dostać po głowie. Statystyki są bardzo smutne, bo Lechia strzeliła na wyjazdach najmniej goli w lidze, tylko 13. A przecież nie zapowiadało się tak źle – co prawda najpierw była porażka w Płocku, natomiast zaraz potem przyszła wygrana w Lublinie, remis we Wrocławiu, wygrane w Białymstoku i Krakowie. Klęska w Warszawie, lecz już w następnej kolejce zwycięstwo nad Zagłębiem. I tutaj gdzieś to się wszystko zacięło, bo na kolejne trzy punkty, od 15 października, Lechia czekała do szóstego maja. Koszmar, z którego gdańszczanie być może się obudzili, jednak o wiele za późno.
4. Zaniedbanie ofensywy zimą
Kuciak – świetny transfer, jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy przeprowadzony przez polskie kluby zimą.
Borysiuk – to samo, nie mówi się o nim tak często, bo jego robota jest mniej efektowna, ale facet był wiosną piekielnie efektywny. Według naszych not zapracował na średnią 5,79, lepszą w Lechii ma właśnie tylko Kuciak (6,29).
Czyli o defensywę zadbano, co było zresztą widać w rundzie finałowej, kiedy Lechia nie straciła ani jednej bramki. Problem polega jednak na tym, że zimą może nie zapomniano, ale spudłowano, jeśli chodzi o transfery wspomagające atak. Potencjalnym wzmocnieniem, czy wręcz gwiazdą ligi, miał być van Kessel, ale jego historia w Gdańsku jest kompletnie nijaka. Trzy mecze, 166 minut, jedna przypadkowa asysta (sam przyznawał to po meczu), trochę bieganiny, trochę szarpania i tyle. Od 17 kwietnia reprezentanta Curacao nie ma w kadrze meczowej i prędzej Lechia prześle półtora miliona euro na konto Arki, niż wyda je na tego gościa, bo tyle miał w założeniu kosztować.
Przyszedł jeszcze Mak, który nową twarzą w zespole nie jest, lecz skoro go już ściągnięto z powrotem, też liczono na odpowiednią jakość. Polak jednak nikogo nie przekonał, pobiegał po ekstraklasowych boiskach przez 64 minuty, niczym specjalnym się nie wyróżnił. Uwaga: uważany niegdyś za talent polskiej piłki Mak w sezonie 16/17 spędził na murawie w sumie 118 minut. A czas leci – ma już przecież 25 lat.
W każdym razie, wyraźnie widać, że Lechia zimą ataku nie wzmocniła. Z jednej strony, dobrą formę złapał Marco – został w końcu do spółki z Robakiem królem strzelców – ale z drugiej, to też piłkarz z określonym zestawem wad. Jest przede wszystkim dość chimeryczny, potrafi zagrać kapitalne spotkanie, a tydzień później katastrofalne i potrzebuje wielu okazji, by strzelić jedną bramkę. Przed meczem z Legią miał ich 44., wykorzystywał je raczej przeciętnie, bo tylko 32% zamienił na gola. Dla porównania – rywal zza między, Siemaszko, grał na 60% skuteczności. (dane za www.ekstrastats.pl)
Oczywiście, nie ma co wieszać na Marco psów, bo swoje wykonał, bardziej chodzi o to, że Lechia nie zrobiła wiele, by wspomóc go w chwilach kryzysu. Kuświk został w pewnym momencie odstawiony i po raz pierwszy od trzech sezonów nie dobił nawet do 10 bramek w lidze, a mogący grać od biedy na szpicy Flavio, wiosnę miał słabiutką.
Zobaczmy: mistrz i wicemistrz swoją ofensywę wzmocnili. Do Legii przyszedł zimą Nagy – ważne gole z Pogonią, Cracovią i Koroną – do Jagiellonii trafił świetny Sheridan, strzelający właściwie od samego początku. Lechia podobnych posiłków nie wezwała.
5. Głupota
Trudno walczyć o najwyższe cele, kiedy jednym z twoich liderów jest piłkarz bezmyślny, a chyba nikt nie ma wątpliwości, że gdy rozdawano rozumy, Peszko stał w kolejce po talent do bycia bohaterem memów. Rany, przypomina się mecz z Lechem w Poznaniu, przypomina się wczorajsze starcie z Legią i można się tylko przeżegnać nogą na myśl tych kretynizmów, które wyczyniał Peszko. Jakby ktoś przegapił, zapomniał:
#Peszko out! #LEGLGD pic.twitter.com/EHSqaNZ8uY
— Paweł Dudzik (@dudzio9) 4 czerwca 2017
Trudno już stwierdzić co przeraża bardziej – to zaskoczenie w jego oczach, że znowu wylatuje z boiska czy fakt, że Lechia ma takiego sabotażystę w składzie. Przecież Peszko osłabił drużynę w dwóch BARDZO ważnych meczach, na kolejne pięć dostawał zawieszenia, wówczas Lechia zdobyła ledwie pięć punktów. Bo tak, choć pomocnik nie trzyma ewidentnie ciśnienia, to jednak piłkarsko w polskiej lidze potrafi być wartościowy, niejednokrotnie, kiedy skupił się na graniu, umiał Lechii pomóc. Pytanie tylko czy ta pomoc w stosunku do niewątpliwych strat w ogóle się kalkuluje.
Jednak nie tylko Peszko ma swoje za uszami, w ogóle Lechia wygląda na ekipę, którą łatwo sprowokować. Pamiętamy Kuświka w Poznaniu, Vanję, który siedział na ławce i dostawał kartki, nawet Krasić – wydawałoby się wzór – nie wytrzymał w Warszawie i potraktował rywala łokciem (sam początek filmu).
Liga+ Extra: kontrowersje z meczu #LEGLGDhttps://t.co/vJ3DnEKFex
— Arbiter Café (@h_demboveac) 4 czerwca 2017
6. Łatwość w traceniu prowadzenia
To ciekawa statystyka:
– Lechia 22-krotnie jako pierwsza strzelała bramkę, mimo tego trzy razy zremisowała i dwa razy przegrała.
– Podobnie zaprezentował się Lech, który przy takiej samej liczbie prowadzeń dwa razy zremisował i trzy razy przegrał.
– Jednak już Legia 19 razy trafiała jako pierwsza i tylko dwa razy straciła punkty (na rzecz remisu), Jagiellonia obejmowała prowadzenie 17-krotnie i jedynie raz straciła oczka, przegrywając.
(za ekstrastats.pl)
I rzeczywiście, jak przypomnieć sobie Lechię z tego sezonu, to wiele punktów potraciła głupio. Do miana naczelnego przykładu jest kilka mocnych kandydatur, ale walka trwałaby chyba między meczem w Niecieczy (kompromitująca ręka Malocy na karnego w ostatnich sekundach meczu) a starciem z Legią u siebie, kiedy gospodarzy z trzech punktów wyleczył w parę chwil Kucharczyk.
Ten problem miał prawo wziąć się z minimalizmu, o którym wspomniałem w pierwszym punkcie, a który miał też swoją drugą twarz. Lechia wygrała więcej niż jedną bramką ośmiokrotnie, podczas gdy każdy klub z pudła robił to częściej – Jagiellonia 11 razy, Legia 13, Lech 14. Widać to również po bilansie bramek, Lechia ma z czołowej czwórki najsłabszy: +20. Jagiellonia +25, Legia +39, Lech +33.
7. Przestoje liderów
O chimeryczności Marco i przerwach w dopływie krwi do mózgu Peszki już wspomniałem, ale to nie koniec listy, kiedy najważniejsze elementy w układance Nowaka zawodziły. Kryzys Malocy z początku wiosny kosztował Lechię parę punktów – ręka na Bruk-Becie czy wystawienie decydującej patelni Kucharczykowi. Trochę zawodził Krasić, który poruszał się często w jednostajnym tempie albo – nie bawiąc się w dyplomację – człapał, potrafił stracić piłkę (wyjazd do Chorzowa) i generalnie momentami nie był tym samym piłkarzem, który w środku pola zachwycał. Wolski? Bardzo dobrze skończył sezon, ale wejście w rozgrywki miał już słabe czy wręcz bardzo słabe, żeby tylko przypomnieć przegrany mecz z Bruk-Betem u siebie – dostał wtedy od nas „jedynkę”.
No, zebrało się tego trochę. Trochę za dużo.
*
Przez ostatnie cztery lata, gdy próbowała tego samego bezskutecznie dokonać Lechia, w europejskich pucharach grał Ruch, Zawisza, Piast czy teraz – co najbardziej bolesne dla gdańskich kibiców – zagra Arka. Lechia zajmowała czwarte, piąte, piąte i czwarte miejsce, patrząc więc na same pozycje, postępu nie ma, ale to też nie byłaby prawda – ten sezon układał się dla gdańszczan zupełnie inaczej, lepiej niż poprzednie. Skończył się jak skończył, ale nie było gonitwy o pierwszą ósemkę, serii wielu porażek i remisów z rzędu. Postęp więc jest, lecz mimo wszystko za mały, jeśli spojrzeć na pieniądze wpompowane w zespół – Lechia zbyt długo nie może zrobić tego ostatniego kroku. Naturalne, że rodzi się pytanie co dalej. Gdańszczanie mają dość wiekową kadrę jak na ligowe standardy – średnia wieku to 27,3, czyli czwarta najwyższa w lidze – i być może to dobry moment, by pomyśleć o jej odświeżeniu. Trzy transfery są już potwierdzone i każdy z trójki Matras, Lewandowski, Nalepa tę śrędnią nieco obniży, a do tego z klubem żegna się częśc starej gwardii, a więc Bąk i Wiśniewski. Władze klubu chyba powinni zastanowić się czy w tym odmładzaniu zespołu nie pójść za ciosem – pewnie, oznacza to kolejną już przebudowę, ale być może Lechia wówczas zacznie bardziej być zespołem niż konstelacją indywidualności, która nie zawsze była w stanie zapewnić dobry wynik.
Paweł Paczul
Fot. 400mm.pl