Chyba każdy kibic ekstraklasy ostrzył sobie zęby na starcie Lecha z Lechią, dwóch drużyn walczących wciąż o mistrzostwo, dla których trzy punkty w tym momencie sezonu są na wagę złota. Miała być walka, ale poza nią dużo piłki w piłce, czyli wiele udanych dryblingów, celnych strzałów, parad bramkarskich i tak dalej, wiecie o co chodzi. Miało się dziać i tyle, w końcu te zespoły chcą nas reprezentować w Europie. No i co? No i dupa, ponieważ jedna drużyna nie chciała atakować, a druga na ataki nie miała większego pomysłu.
Ech, jeśli ktoś odmówił spaceru, ponieważ nastawił się na dobre widowisko, to srogo się rozczarował, obie drużyny były wręcz przerażone myślą, jak dużo może ich kosztować porażka. W efekcie zobaczyliśmy mecz strasznie nudny, gdzie bardzo groźne akcje można policzyć na palcach jednej ręki i to pewnie takiej, której właściciel nie był zbyt uważny przy odpalaniu petard w sylwestrową noc. Weźmy Lechię – sam Borysiuk przyznawał w przerwie, że planem gdańszczan jest wycofanie się i poczekanie na to co zrobi rywal, a dopiero później spróbowanie ataku. Pytanie czy ta taktyka była właściwa, ponieważ gdy gdańszczanie przestawali być strachliwi, potrafili gospodarzom zagrozić. Tak było w pierwszym kwadransie, kiedy Lechia wręcz prowadziła grę, tak było może przez 10 minut drugiej połowy, gdy choćby dobrą okazję stworzył sobie Wolski. Przeszedł kilku rywali jak dzieci, ale Kędziora, choć wcześniej położony na dupie, zdążył jakimś cudem zablokować strzał.
Nie ma co gadać – Lechia przyjechała tu po remis, zamknęła ten mecz i to zrobiła dobrze. Za to na pewno należy ją pochwalić, bo zrealizowała plan taktyczny i puścić tego mimo uszu nie wolno. Natomiast zupełnie inną kwestią jest pytanie czy ten minimalizm przyniesie Lechii mistrza albo puchary.
Z kolei Lech chciał dziś wygrać, koniec końców u siebie wypada, ale zabierał się do tego jak pies do jeża, był przekonujący jak politycy tłumaczący afery. Raz, bo Lechia naprawdę dobrze grała w obronie, ale dwa, ponieważ też Lech nie dał rywalowi zbyt wielu okazji by się pomylić, bowiem ile razy gdańszczanom tak naprawdę paliło się w tyłku? Miał swoją sytuację Majewski, ale strzelił prosto w Kuciaka. Machnął się Robak, wyjątkowo zostawiony sam na siódmym metrze. Kędziora strącając piłkę głową po wrzutce pomylił się o centymetry. Najlepszy moment to oczywiście akcja Kownackiego (dobra zmiana), który wystawił patelnię – właściwie na pustą bramkę – Gajosowi, ale ten nie trafił nawet w opuszczony przez Kuciaka posterunek.
Sami widzicie – za mało. Drużyna, która dopiero co przegrała ważne starcie, musi w następnym meczu, rozgrywanym u siebie, pokazać więcej jakości, zgłosić gotowość walki o najwyższe cele. Tu tego zabrakło, raz jeszcze: doceniamy Lechię w obronie, ale nie odnieśliśmy wrażenia, by Lech skłonił ich do katorżniczej pracy.
Oglądając ten mecz chyba każdy zdawał sobie sprawę, że jeśli coś się wydarzy, to jedynie po stałym fragmencie gry, jednak nawet ze stojącej piłki piłkarze przeważnie odpuszczali stwarzanie zagrożenia. Rozczarowanie. Nie ma co ukrywać, że liczyliśmy na większe granie, ale cóż, pozostaje sprawdzić czy w tej małej bijatyce z końcówki, nie padło przypadkiem więcej celnych ciosów niż celnych strzałów przez cały mecz.
Fot. 400mm.pl