Jeśli o jakimkolwiek zespole z Bundesligi możemy powiedzieć, że w ostatnich latach konsekwentnie zaliczał regres, to na pewno o Werderze Brema. Mistrz kraju sprzed ponad dekady rozmienił się na drobne i sprawiał, że serca kibiców w okresie kwietniowo-majowym rokrocznie biły mocniej, bo zazwyczaj drużyna uwikłana była w walkę o utrzymanie. Przez kilka dobrych miesięcy zapowiadało się zresztą, że w obecnym sezonie scenariusz nie ulegnie zmianie i dopiero jakaś tajemnicza moc sprawiła, że w Bremie kamienie pospadały z serc.
Nad Wezerą znają smak dramatycznej walki o to, by pozostać w elicie, bo przecież niecały rok temu piłkarze trzymali fanów w niepewności aż do… 88. minuty ostatniego meczu. Wtedy to, rzutem na taśmę, udało się zgarnąć komplet punktów w starciu z Eintrachtem.
Ostatecznie Werder wylądował dwa punkty nad kreską, czyli – tak czy owak – obniżył loty. Dwa lata wcześniej bowiem przewaga nad miejscem barażowym wyniosła dwanaście oczek, zaś rok wcześniej – osiem.
Jeszcze dwa miesiące temu, tabela Bundesligi wyglądała w ten sposób:
Drużyna grała bardzo słabo, coraz wyraźnej gubił się w swoich decyzji trener Alexander Nouri, a jedynym pozytywem była wyśmienita dyspozycja Serge Gnabry’ego, który praktycznie w pojedynkę zapewniał zespołowi jakiekolwiek zdobycze punktowe. Na tamtym etapie sezonu Werder miał aż dwanaście porażek i tylko cztery zwycięstwa i konia z rzędem temu, kto przewidziałby, że po kilku tygodniach… zespół będzie ocierał się o europejskie puchary.
Ktoś mógłby pewnie pomyśleć, że bodźcem do lepszej gry była zmiana na stanowisku szkoleniowca, udana próba sklonowania Gnabry’ego, czy dogadanie się z Barceloną na takich zasadach, że Messi w sobotę gra w Bremie, a na niedzielę wraca na Camp Nou. Otóż nie: Nouri pozostał na stanowisku, Gnabry, paradoksalnie, złapał kontuzję i opuścił sześć z kolejnych dziesięciu spotkań, a Argentyńczyk uznał, że jest wystarczająco zarobiony.
Bremeńczycy mają więc za sobą kapitalną serię ośmiu zwycięstw i tylko dwóch remisów, a i przecież rywali mieli nieprzypadkowych. Udało się ograć Wolfsburg, Lipsk, Schalke, wygrać starcie derbowe z HSV, czy odprawić będące ostatnio na fali Ingolstadt, które wciąż walczy o utrzymanie. Na tę chwilę Werder ma więc tylko dwa oczka straty do łapiącego się na miejsca pucharowe Freiburga i aż dziesięć przewagi nad miejscem gwarantującym grę w barażach. Co jak co, ale jeszcze chwilę temu taka pozycja tej drużyny byłaby nie do pomyślenia.
Szukać przyczyn takiego stanu rzeczy jest piekielnie trudno. Na pewno podopieczni Nouriego korzystają na niezwykle płaskiej tabeli Bundesligi, gdzie zespoły walczące o to, by nie zlecieć o klasę niżej dzieli niewiele od tych, które myślami są już w Lidze Europy. Poza tym nieoceniona okazała się wysoka forma Maxa Kruse, który w końcu przestał zajmować się pozaboiskowymi uciechami, a skupił się na futbolu i w pełni wykorzystuje swój potencjał. Ostatnie mecze w jego wykonaniu? Rewelacja przez wielkie “R”.
Poza tym bardzo dużą wartość w środku pola wnosi też ściągnięty zimą z Kopenhagi Thomas Delaney, a i defensywa zaczęła przypominać monolit, a nie rozyspane niezdarnie klocki, które zupełnie do siebie nie pasują. Tak czy owak, aż tak spektakularna eksplozja formy Werderu jest dziś wielką zagadką, bo nawet jeśli jeden czy drugi piłkarz złapał wiatr w żagle, to wciąż należy mieć na uwadze czy to kontuzję Gnabry’ego (23 mecze, 10 goli, 2 asysty w tym sezonie), czy zwyczajnie fakt, że kadra bremeńskiego zespołu jest daleka od ideału. Że już nie wspomnieć jak ma się ona choćby do tych, którymi dysponują w jedenastym Schalke, dwunastym Bayerze czy piętnastym Hamburgu.