Jak mocno można identyfikować się z zagraniczną drużyną? To pytanie, które często zadają kibice polskich drużyn. Radek Chmiel tak zafascynował się Liverpoolem, że pewnego dnia spakował się i wbrew rodzicom tam wyjechał. Pierwszego dnia pobytu pojechał na Melwood. Po kilku latach zamieszkał tam na stałe, wkróte przyszedł dzień, że brawo bili mu Gerrard, Suarez i Dalglish, a dziś… “Żyję marzeniem. Gdyby ktoś dziesięć lat temu powiedział mi, że będę pracował w Liverpoolu, kazałbym mu uderzyć się młotkiem w głowę”. Zapraszamy.
***
Nie spotkaliśmy się tu, żeby gadać o Manchesterze United, ale powiedz: zmieniła ci się choć trochę ich perspektywa podczas tłumaczenia książki?
Zarówno my jak i United mamy w swojej historii wielką tragedię. Monachium i Hillsborough to coś, co nas łączy. Rzadko bracia po barwach potrafią mnie zdenerwować, ale na pewno jest tak, gdy ktoś najeżdża na Monachium. A zdarza się, że niektórzy w wymowny sposób udają spadające samoloty. To już nie jest dodająca pikanterii uszczypliwość, to patologia. Oczywiście nie zmienia to faktu, że nigdy Manchesteru United nie lubiłem i do końca życia nie polubię, ale mądra zasada: miej dla wroga – w tym wypadku “wroga” – szacunek. Wiem, że to ironia losu, że kibic Liverpoolu tłumaczy książkę o Czerwonych Diabłach. Ale takie są zlecenia.
Gorzej, jak się naczytasz i zaczną ci imponować.
Nie, takiej opcji nie przewiduję. Z Liverpoolem związany jestem dwadzieścia lat. Do książki mam profesjonalne podejście. To zadanie, które trzeba wykonać, ale co się naczytałem to moje. Na zasadzie słów jednego z generałów: “poznaj wroga swego zanim zaczniesz z nim walczyć”.
“Trzymaj przyjaciół blisko, a wrogów jeszcze bliżej”.
Wiadomo, że Manchester United jest największym rywalem Liverpoolu, to dwa najbardziej utytułowane kluby w Anglii, które remisują aktualnie pod względem liczby trofeów. Ale ja już dojrzałem. Ostatnio byłem na zlocie LFC w Warszawie przed meczem z Czerwonymi Diabłami. Przy barze dwóch chłopaków od nich. Za nastolatka, nie przeczę, sypalibyśmy kurwami. A tak było normalnie. Bez scysji. Bez rękoczynów. Oczywiście jakaś wymiana uszczypliwości się zdarzyła, śpiew “who the fuck are Man United”, ale przecież to nie jest przegięcie, tylko coś, co dodaje klimatu.
To ustawki z Czerwonymi Diabłami raczej nigdy nie miałeś.
Nie, kultura kibicowania w Anglii jest inna niż w Polsce. Mieszkam w Liverpoolu od dziesięciu lat i nigdy nie spotkałem się z wrogością ze strony Evertonu, choć dość otwarcie manifestuję swoje przywiązanie do LFC. Ale tutaj bywają czerwono-niebieskie rodziny, gdzie jedno dziecko jest za The Reds, drugie za The Toffees. Ustawki? Wyginęły jak mamuty. Dzisiaj mecz Premier League obwarowany jest mnóstwem rygorystycznych przepisów, a za złamanie grożą pokaźne kary. Oczywiście to redukuje atmosferę. Widzimy jak dziś wygląda Anfield czy Old Trafford. Cholerny piknik. Ciężko się przebić dobremu dopingowi. Za dużo jest turystów i “Januszy” – nazwij ich jak chcesz, ale nie da się ukryć, że zabijają to, z czego kiedyś słynęły angielskie stadiony.
Znasz pewnie starych kibiców Liverpoolu i wiesz jak bywało dawniej.
Owszem, potrafią im się rozwiązać języki podczas comiesięcznych posiadówek w pubie. Mam znajomych, którzy chodzą na Liverpool czy Everton kilka dekad. Alkohol i inne używki, młodość i emocje – potrafiło się dziać i niektórzy za tym tęsknią. Jak przyjeżdżało Man Utd, potrafiła zawiązać się sztama, a potem całe miasto tłukło się po mordach z ekipą z Manchesteru. Ja wychodzę z założenia, że Everton to jak starszy brat, bo jednak powstali wcześniej, grali pierwotnie na Anfield. Brata nie wybierasz, możesz go nie lubić, możesz dać mu w pysk, ale jak będziesz miał kłopoty, to starszy brat stanie z tobą ramię w ramię, a ty z nim.
***
Jestem biało-czerwonym resoviakiem z krwi i kości. Mój świętej pamięci dziadek jeździł w Resovii na żużlu, na tym torze też niestety zginął. Sam byłem wychowankiem Resovii, grałem na bramce w juniorach. Przeżywało się zwycięstwa i porażki, także z trybun, gdzie byłem stałym gościem. Do dzisiaj sprawdzam w necie wyniki zarówno piłkarzy, jak i siatkarzy, czasem próbuję znaleźć transmisję. Rzeszów odwiedzam chętnie, mam tu wielu przyjaciół, rodzinę, a miasto moim zdaniem zmienia się na lepsze. Ale choć jestem resoviakiem, to teraz przeżartym do reszty Liverpoolem.
Opowiadasz o rodzinnych rysach, tym, jak grałeś w juniorach i chodziłeś na trybuny. Brzmi to jakbyś był absolutnie skazany na zostanie ultrasem Resovii, posiadającym serce tylko i wyłącznie dla Resovii. Jak to się stało więc, że jednak Liverpool zawładnął twoim umysłem?
Rok 1999. Mecz Liverpoolu z Man Utd, porażka 2:3 oglądana na kasecie VHS przysłanej z Anglii przez ciocię. Dwa samobóje Jamiego Carraghera, którego teraz dobrze znam i któremu zawsze wypominam, że gdyby nie jego samobóje, to nie wiem komu bym kibicował. Patrząc logicznie, powinienem zostać kibicem Man Utd. Szli wtedy po potrójną koronę, nawet ten rzeczony mecz wygrali. Ale mimo porażki niesamowicie zaimponował mi doping Anfield. Kocioł, po prostu kocioł. Anfield grzmiało. Wybuchało z emocji. To było niesamowite. Internet powoli raczkował i miałem coraz lepszy dostęp do informacji. Tata opowiadał mi o Daglishu, Grobbelarze, Aldridge’u i Keeganie. Wkrótce zainicjowałem w Rzeszowie ruch regularnych spotkań na meczach LFC. Spotykaliśmy się w barze i oglądaliśmy Canal+. Przychodziło nas może dziesięciu, dzisiaj każdy pracuje, wielu założyło rodziny. Dzisiaj, jak spotkamy się na ogólnopolskim zlocie, to w otoczeniu grubo ponad setki polskich “The Reds”.
Ogółem z perspektywy patrząc, Liverpool wygrał z Resovią przez splot niesamowitych zdarzeń. Ta kaseta. Pojawienie się Jurka Dudka w LFC, bramkarza jak ja, co jeszcze wzmocniło zainteresowanie klubem. Zostałem zainfekowany “The Reds” do końca. Potem te spotkania kibicowskie, gdzie należałeś do pewnej grupy, w której jeden drugiego nakręcał, wzmacniały wszystko. A po Stambule całkiem odleciałem. Łzy w przerwie meczu, łzy na koniec. Zacząłem czytać dużo już nawet nie o klubie, ale o mieście. Totalna fascynacja. Chodziłem i myślałem: muszę tam pojechać. Muszę to zobaczyć. Muszę poznać Jurka Dudka. Nawet Beatlesów słuchałem, żeby wczuć się w klimat.
Ciekawi mnie, że przed chwilą narzekałeś na atmosferę obecnego Anfield, a to właśnie ona przeważyła o tym, że zostałeś kibicem LFC.
Jest tu pewna ironia.
Gdzie lepsza atmosfera – na derbach Rzeszowa czy Liverpoolu?
W Rzeszowie jest więcej pirotechniki. Wizualnie też polski doping jest lepszy. Nasi chłopcy potrafią zrobić zajebiste oprawy, kartoniady, pirotechniczne sprawy. To jest godne podziwu, pełnym sercem jestem za czymś takim, to świetnie wygląda na ekranie i na żywo. W Liverpoolu doping jest okej, podczas derbów poziom jest wyższy, niż na zwykłym meczu, ale Anglicy zatracili klimat. Brak tworzenia opraw odczuwa się mocno. Powiedziałbym z ręką na sercu, że siedemdziesiąt do trzydziestu na korzyść Rzeszowa.
Teraz jak bywasz w Polsce i akurat są derby Rzeszowa, chodzisz?
Pewnie. Taka sytuacja, jak przyjechałem na urlop w zimie. Barwy Liverpoolu z daleka wyglądają jak Resovii, szczególnie, jak stoisz na Hetmańskiej, terenie Stali. Stałem w szaliku, słuchałem muzyki, czekałem na znajomego. Zimno, głucho, ciemno. Nagle przychodzi łebek, gość typu szerszy niż wyższy. “Ej, kurwa, co ty masz za szalik!”. Ściągam, pokazuję na spokojnie. “Szalik Liverpoolu”. No i koleś złapał konsternację. Okej, szacunek, szacunek! Jakbym nie pokazał, że to LFC, pewnie bym zbierał zęby z krawężnika.
Kiedy pierwszy raz poleciałeś do Liverpoolu?
W 2006 po trzeciej klasie technikum. Odłożyłem sobie pieniądze, ogarnąłem przez internet pracę i lokum. Rodzicom zakomunikowałem o wyjeździe trzy dni przed wylotem. Mama wpadła w panikę. Jak to do Liverpoolu? Co ty tam będziesz robił? Myśleli, że spędzę wakacje w Polsce, może popracuję przy rozkładaniu towaru w Biedronce. Ale ja miałem inne priorytety. Myślałem Liverpoolem i Anfield. Czułem, że za wszelką cenę muszę tam pojechać i zobaczyć ten pieprzony stadion, o którym tyle lat czytałem. Powiedziałem więc: mamo, spokojnie, wszystko zorganizowane, przylatuję, odbiera mnie koleś, u którego wynajmuję mieszkanie, a potem na nie zarabiam pracując w fabryce cukierków. Co było trochę kłamstwem, bo praca na mnie nie czekała. Wywaliła się kilka dni przed wylotem, miałem dopiero na miejscu zgłosić się do agencji pracy. Praca szybko się znalazła, zacząłem pracować, poznawać kulturę miasta i ludzi. Niektórzy mówią, że Anglicy są nieprzychylnie nastawieni do Polaków. Ponad dziesięć lat tu mieszkam i nigdy tego nie odczułem choćby w najmniejszym stopniu.
Dotarłeś w końcu na ten pieprzony stadion?
Pierwsza styczność z większą piłką to akurat wyjazd Liverpoolu w Walii. Sparing, przedsezonówka, bilety od Jurka Dudka.
Jak to od Dudka?
Pierwszego dnia po przylocie pojechałem na Melwood, czyli ośrodek treningowy LFC. Wtedy jeszcze piłkarze zatrzymywali się przy bramie, można było cyknąć sobie fotkę, wziąć autograf. Byłem bezczelny. Poszedłem do stróżówki i swoim angielskim z wyraźnym polskim akcentem powiedziałem, że przyleciałem z Polski i czy można się zobaczyć z Jurkiem Dudkiem. Stróż mówi: daj mi dziesięć minut. I zniknął, poszedł do budynku klubowego. Wrócił i mówi, że nie ma problemu, więc czekamy z kumplem, my, dwa wielkie chłopy i chmara dzieciaków z podstawówki. Wkrótce wyjeżdża samochód, zatrzymuje się przy nas, opada szyba. Jurek. “Cześć chłopaki, co tam słychać?”. Mi kolana się ugięły, zacząłem dukać w stylu “dzień, dzień dobry panie Jurku, panie Jurku my chcieliśmy…”. Zaraz mnie uciszył: “Weź przestań, Jurek jestem. Co chłopaki porabiacie? Macie jak wrócić do centrum? Co, autobusem? Nie no, dajcie spokój, podrzucę was”. Szczęka opadła mi tak daleko, że trzy dni później znalazłem ją w rzece. Wsiedliśmy, gadaliśmy na luzie. Kolega rzucił, że chcieliśmy kupić bilety na sparing z Wrexham, ale są wyprzedane. Jurek rzucił hasło, żebyśmy dali mu swoje numery, to on nam załatwi. Szok kolejny. Podrzucił nas gdzie chcieliśmy, na odchodne obiecał, że następnego dnia zadzwoni.
Następnego dnia poszedłem do pracy. W końcu załatwili mi tę fuchę w fabryce cukierków, ale tam był zakaz korzystania z telefonów przy taśmie, bo a nuż wypadnie i dupa zbita. Uznałem, że trudno, najwyżej mnie wywalą, czekam na telefon. Czekałem do pierwszej przerwy, czekałem do lunchu, czekałem aż skończyła się praca, a potem skończył się dzień. Mój kolega też nie dostał sygnału. Ale następnego dnia telefon z nieznanego numeru: Cześć, Radek? Z tej strony Mirella Dudek. Jurek zapomniał wam dać znać, ale bilety czekają. Macie ochotę, to zbierajcie się i jedźcie. Była dziesiąta rano, mecz o piętnastej. Ale zdążyliśmy obrócić, a mecz oglądaliśmy na trybunie kibiców LFC.
Kamień węgielny twojej pasji do Liverpoolu.
Tak, to mnie całkiem umocowało. Wkrótce pierwszy mecz na Anfield, kupiłem bilet na kwalifikacje trzeciej rundy Ligi Mistrzów, starcie z Maccabi. Pamiętam, że piękną bramkę strzelił Mark Gonzalez, a także że zgubiłem komórkę.
To było pierwsze lato. Zostałeś już na stałe czy wróciłeś?
Wróciłem do Polski, miałem przed sobą maturę, którą musiałem zdać. Ale myślami byłem tam, Liverpool mną zawładnął. Chciałem pierwotnie zostać informatykiem, przecież chodziłem do technikum informatycznego. Ale mój polonista, patrząc po moim wypracowaniach, wziął mnie na bok: słuchaj Radek, nie wiem co chcesz w życiu robić, ale ja bym ci sugerował studia dziennikarskie. W sumie informatyka mnie nie kręciła, pisałem na stronach o Liverpoolu felietony i inne, prowadziłem też fanpage o LFC. Poszedłem na studia dziennikarskie zaoczne, ale skakałem między Anglią, a Polską. W Rzeszowie ciężko było o pracę, więc gdy pojawiła się opcja pracy w Anglii, nie zastanawiałem się. W Polsce z kolei miałem wtedy dziewczynę. . Tak skakałem do 2011, od tamtego czasu jestem tu non stop.
Czym się zajmowałeś?
Zaczynałem od fabryk, standardowo. Najprostsze roboty fizyczne. Pracowałem po dwanaście godzin w kołchozach pracy, bo tego inaczej nie można nazwać.
Gdzie było najgorzej?
W sortowni owoców, nie zapomnę tego nigdy. Jedenaście lat minęło, a do dziś pamiętam to wyraźnie. Plecy po dwunastogodzinnej zmianie napieprzały tak, że nie wiedziałeś co się dzieje. Szef był kryptofaszystą, narzucał takie tempo, że maszyny by nie nadążyły. Potem rosło moje, by tak rzec, doświadczenie życiowe, więc zmieniałem pracę na lepszą. Pracowałem, o dziwo, w knajpie u Carraghera. Najpierw na zmywaku, potem jako kelner.
Carra to wymagający szef?
Pojawiał się tylko z rodziną na kolacjach. Menago bardziej z doskoku. Fajny facet, dzisiaj działam aktywnie w jego fundacji, także znamy się lepiej.
Jak ewoluowało twoje kibicowanie, gdy już byłeś w Liverpoolu na bieżąco?
Na początku totalna fascynacja. Łaknienie wszystkiego, co związane z klubem. Jeśli gdzieś odbywało się spotkanie z byłymi piłkarzami, zawsze się meldowałem. Dało radę chwilę pogadać. Siódme niebo. Jeździłem też pod ośrodek żeby złapać jakiegoś piłkarza. To nawet tak z perspektywy podchodziło pod stalking. W międzyczasie próbowałem rozwijać się dziennikarsko, próbowałem publikować krótkie rozmówki, felietony to tu, to tam. Z czasem młodociane świrowanie dojrzało w coś zupełnie innego. Okej, ten klub jest ze mną na dobre i na złe. Z tą historią jestem zżyty. Mogę powiedzieć jak Gerrard: przetnij moje żyły, a popłynie liverpoolska krew. Ale nie biegam wszędzie gdzie pojawi się Dalglish lub Mignolet.
Wkrótce zaangażowałeś się w pomoc charytatywną. Jak wpadłeś na ten pomysł?
Tak zostałem wychowany przez rodziców. Zawsze, gdy ktoś potrzebował pomocy, a ja mogłem się przydać, pomagałem. Jak wyjechałem do Liverpoolu, to bezwiednie stałem się dla polskich kibiców jakby łącznikiem między nimi, a klubem. Gdy ktoś przylatywał, starałem się mu pomóc – to pokazać miasto, to zorganizować nocleg, względnie samemu przenocować. Czułem się trochę jak przewodnik. Już będąc w Anglii sam pewnego razu bardzo potrzebowałem pomocy i ją otrzymałem, więc to też miało swoje znaczenie.
O co konkretnie chodziło?
Zostałem oszukany na osiemset funtów, które miało być przeznaczone na wynajem mieszkania. Ostatnie funty, które mieliśmy z moją ówczesną dziewczyną Magdą w kieszeni, wydaliśmy na autobus powrotny do Polski, ale ten odjeżdżał cztery dni później. Ten czas koczowaliśmy na lotnisku bez grosza i miejsca, żeby się podziać. Pomogli nam pracownicy lotniska. Codziennie przynosili nam z kawiarni te kanapki, które nie zostały sprzedane. Poczęstowali gorącą kawą czy herbatą. Potrzebowałem pomocy i ją dostałem.
Sam bardzo pomogłeś Ewie Kieryk.
Nie robię tego dla splendoru czy czegokolwiek, liczy się uśmiech osoby, której pomagasz. To była największa przyjemność – zobaczyć uśmiech na twarzy piętnastoletniej Ewy, fanki Liverpoolu, która straciła nogi w wypadku kolejowym. Zacząłem w Anglii robić zbiórkę pieniędzy na protezy dla niej, a zbiórka tak się rozpropagowała, że przeniosła się też na Polskę. Materiał o Ewie pojawił się na oficjalnej stronie Liverpoolu i nieskromnie powiem, że za tym stałem. Zrobiła się wielka fama w obu krajach, nawet Jamie Carragher wtedy pomógł. Wystawił na eBayu obraz, który poszedł za kilkaset funtów, Dał Ewie swoją koszulkę z dedykacją, którą przekazałem jej w szpitalu we Wrocławiu. Powiedziałem jej wtedy: Ewa, wiem, że twoim marzeniem jest wizyta na Anfield. Doprowadzę do tego. Kontaktowałem się z ludźmi z klubu, z dziennikarzami, próbowałem różnymi kanałami. W końcu udało się, klub załatwił Ewie dwa bilety, resztę robiliśmy my, kibice Liverpoolu. Odebraliśmy ją z lotniska. Najpierw miała w planie mecz Liverpool Ladies, gdzie odbywały się derby z dziewczynami z Evertonu. Została zaproszona na środek boiska, kapitan Liverpoolu wręczyła jej koszulkę z autografami drużyny kobiecej, a także piłkę z podpisami męskiej drużyny. Niebawem była też na Anfield. Wyjeżdżała stąd w ciężkim, pozytywnym szoku. Jestem szczęśliwy, że mogłem być tego jakąś częścią.
Jeszcze w Rzeszowie pomogłeś Dominikowi Jokszy, więc to nie zaczęło się w Liverpoolu.
Zorganizowaliśmy wspólnie z Marcinem turniej kibiców zagranicznych. Pomysł wyszedł od fanów Arsenalu z Podkarpacia. Pracowałem wtedy dla CarlsonWagonlit Travel w Rzeszowie jako agent podróży biznesowej, gdzie robiłem też nocne zmiany. Obsługiwaliśmy cały świat, łącznie z Azją i Australią, więc kiedy u nas był środek nocy, oni pracowali. Kończyłem zmianę o 8 rano ale potem rano adrenalina związana z tym, że można pomóc Dominikowi, wciąż trzymała i działałem. Fantastyczna zabawa, a zarazem zebraliśmy chyba ze 3000 złotych na pomoc dla Dominika. Turniej zorganizowaliśmy na dwóch orlikach w Rzeszowie, gdzie grały drużyny kibiców zespołów zagranicznych. Z całej Polski zjechali się nie tylko ludzie, którzy aktywnie grali na boisku, ale też ci niegrający, rodziny. Pojawił się również Dominik z rodzicami, którzy byli pod wielkim wrażeniem organizacji i tego, jak miło zostali przyjęci. Cała impreza była przez wszystkich bardzo miło wspominana i przez kilka następnych lat, już po mojej przeprowadzce na Wyspy, dostawałem wiadomości od ludzi, kiedy następna edycja. Do tej pory z wieloma osobami z różnych fan-klubów mam kontakt, a przy okazji moich wizyt w różnych częściach Polski staram się spotkać ze znajomymi, którzy kibicują innym klubom.
Patryk Supiński?
Tę historię zapoczątkowali kibice LFC z Trójmiasta, ja pomagałem na miejscu. Oni zorganizowali zbiórkę dla Patryka, zebrali pieniądze na przelot, ja się włączyłem w jej promowanie, plus mogłem pomóc tutaj. Po trzech tygodniach udało się uzbierać na bilety dla niego i taty, przelot i jeszcze kieszonkowe. Cała zasługa dla chłopaków z Trójmiasta, ja, wraz z moim przyjacielem, Matim Wójcikiewiczem, pomagaliśmy Patrykowi na miejscu, trochę jak przewodnicy pokazaliśmy miasto. To robiłem i robię częściej, wydaje mi się, że stanowię dla polskich kibiców łącznik między nimi i klubem, często pomagam załatwić nocleg, rozeznać się w mieście.
Jak z twojej perspektywy wyglądała sytuacja z nagrodą Fana Roku?
Siedziałem w domu, grzebałem na kompie. Nagle telefon z klubu. Wydawało mi się, że chodzi o akredytację na mecz juniorów, ale tu mi mówią, że mam dwie wejściówki VIP na galę, bo jestem nominowany. Ja totalny szok, że w ogóle tam będę. Na miejscu gwiazdy byłe i obecne. Dalglish, Gerrard, Suarez, Hamann, Aldrige, Carragher. Wróciło to prymitywne fanowskie uczucie na zasadzie: kurczę stary, gdzie ty będziesz. Pojechaliśmy na tę imprezę, odbywała się w Echo Arenie. Czerwony dywan, szampan przy wejściu. Ciężki szok za ciężkim szokiem. Inny świat. A potem, gdy przychodzi kategoria kibiców, wyczytują moje nazwisko. Zaliczyłem totalnego mindfucka, że tak się wyrażę. Szedłem w stronę sceny z takim zdziwieniem na twarzy, że jak zobaczyłem to na filmiku, sam się śmiałem. Przyznam szczerze, nie pamiętam prawie nic z tamtych chwil, nawet jakieś kilka słów przemowy musiałem sobie przypomnieć z filmu, bo nic nie kojarzyłem co powiedziałem. Totalne zaćmienie umysłu. Ale to była bajka. Chłopak, który dziesięć lat temu marzył, żeby wyjechać do Liverpoolu, a tu biją mu brawo Gerrard, Suarez.
Wystąpiłeś też później w spocie reklamowym.
Jezu. Zdarzyło się. Dla Vauxhalla czy Opla, już nawet nie pamiętam. Klub wybierał kibiców do spotu, to było świeżo po tej nagrodzie. Nowa premiera Astry czy Insigne, nie ważne. Czterech kibiców i czterech piłkarzy – Sterling, Flanagan, Cissokho i Brad Jones – tworzyło pary, a potem odkręcaliśmy koła na czas. Kupa śmiechu, szczególnie jak Sterling buchnął nam koło i schował je za bandą reklamową, przez co straciliśmy czas i nie wygraliśmy. W sumie dobrze więc, że go później sprzedali.
Ta nagroda zmieniła coś w twoim życiu?
Na pewno stałem się troszkę bardziej rozpoznawalny w środowisku wokół LFC. Kiedyś śmieszna sytuacja: wychodzę ze sprawozdania meczu juniorów, a zatrzymuje mnie kilku Azjatów. Fan of the Year, Fan of the Year. Krzyczą, chcą zdjęcie i podpis. Weźcie przestańcie, to było miłe, ale niezręczne. W grudniu 2013 roku dostałem ofertę prowadzenia oficjalnego polskiego konta Twittera LFC w ramach rozwoju departamentu ds. kibiców. Pierwsze trzy lata obsługiwałem to na zasadzie wolontariatu, a poza tym normalnie pracowałem, od zeszłego roku jednak zaoferowali nam kontakty. Staliśmy się pracownikami Liverpoolu.
To spełniłeś marzenie, bo w wywiadzie z 2014 mówiłeś, że chciałbyś utrzymywać się z pracy w klubie.
Trochę tak.
Jaki masz zakres obowiązków?
Polskie social media Liverpoolu. Relacje meczowe, czasem cztery w weekend, linkowanie artykułów, tłumaczenia wpisów. Walczę o to, by artykuły również były tłumaczone, względnie żebyśmy mieli polskiego Facebooka, który jako platforma jest popularniejszy niż Twitter.
Możesz zdradzić ile na tym zarabiasz?
Mogę, ale nie chciałbym rozmawiać o pieniądzach, bo one nie są tak naprawdę ważne w życiu. Na pewno wystarcza na godne życie i spełnianie marzeń. Poza tym jeszcze zajmuję się tłumaczeniem książek. Wepchałem się przy okazji do Gerrarda. Pisałem do SQN, dzwoniłem, że mieszkam w Liverpoolu – umiałem się sprzedać i udało się. Zaproponowali angaż. W międzyczasie robiłem też tłumaczenie książki Jurka Dudka na angielski.
Z którymi z gwiazd LFC masz najlepszy kontakt?
Jurek Dudek i Jamie Carragher. Z Jurkiem kiedyś udało się zrobić wywiad na polską stronę LFC, w pewnym momencie dodaliśmy się do znajomych na FB, czasem konwersowaliśmy. Kiedy przylatywał w 2015 na świętowanie cudu w Stambule, nasza znajomość ewoluowała już tak, że odbierałem go z lotniska w Manchesterze. Przekazał mi wtedy swoją książkę, drugą część biografii, która powstała dziesięć lat po pierwszej. Zaczęliśmy o niej gadać i mówię mu: może chciałbyś przetłumaczyć to na angielski? Wiesz, że wciąż cię tu kochają. Jurek na to “wiesz co, nie wiem kto by to zrobił”. Odwracam się i mówię: jestem tu, tak? Podjąłbyś się? Tak, nie ma problemu. Znaleźliśmy wydawcę w Liverpool Echo i poszło. Jurek to świetny gość, naprawdę normalny facet. Wciąż jest ześwirowany na punkcie sportu, więc nie licz na barwne kawałki o wspólnych baletach, natomiast kiedyś, po premierze książki, robiliśmy grilla u mnie w domu. Przyszło kilku znajomych, Jurek siedział, bawił się jak wszyscy, sympatycznie. Co do Jamiego, to współpracuję z nim w jego fundacji, więc często spotykamy się na różnych wydarzeniach. Książkę Stevena Gerrarda tłumaczyłem na polski, ale spotkaliśmy się tylko raz na evencie promocyjnym. Podszedłem do niego, pokazałem polską edycję. Od razu czuć było, że to fajny, otwarty człowiek. Zapytał jak sobie poradziłem ze scousem, czyli tutejszym akcentem. Odpowiedziałem, że jestem tu dekadę, nazywają mnie adoptowanym scouserem, poza tym Carragher cały czas nawija tym akcentem, więc jak masz z nim kontakt, to się przyzwyczajasz. Śmiał się z tego.
Kiedyś do ciebie na mecz Liverpoolu przyjechał Kamil Stoch.
Odbieraliśmy go z lotniska, był u nas z Ewą na herbatce w domu. Kamil jest takim człowiekiem, jakim pokazuje się w mediach. Sympatyczny, skromny chłopak, z którym można o wszystkim pogadać. Gdy nawinął się temat LFC szybko wyszło, że nie jest niedzielnym kibicem. Ma wielką pasję kibicowską, to prawdziwy “The Reds”. Wie mnóstwo o klubie, bardzo się nim interesuje. Ja mu czasem piszę SMS-a po udanych zawodach, a on czasem napisze co tam słychać na Anfield. Serio, ma hopla, chyba mu nie przejdzie.
Jakie są twoje cele w ramach struktur LFC?
Chciałbym ściągnąć pierwszą drużynę Liverpoolu do Polski. Sparing na Narodowym byłby na pewno fajny. Myślę, że da się to ogarnąć metodą małych kroczków. Najpierw spróbuję zorganizować przyjazd Liverpool Ladies, może nawet żeby zagrały z kobiecą Resovią? Zresztą powiem szczerze, bardzo lubię kobiecą piłkę. Wiadomo, że dziewczyny grają z taką samą intensywnością, ale ile tam widać determinacji, pasji… Czasami oglądałem Ladies, a zaraz potem miałem mecz pierwszej drużyny. Patrzyłem i zastanawiałem się: co te chłopaki robią na boisku? Inne swoje marzenie właśnie realizuję – zacząłem pisać książkę o bramkarzach Liverpoolu. Piszę po angielsku, bo temat piłkarskich książek tutaj jest niesamowicie żyzny. Oczywiście rozdział o Dudku, można powiedzieć, mam już napisany. Z Brucem Grobbelarem miałem świetną rozmowę, przede mną wyjazd do Holandii, by spotkać się z Sanderem Westerveldem i Bradem Jonesem, potem spróbuję dostać się do Pepe Reiny. Niemniej tak szczerze? Ja żyję marzeniem. Jakby ktoś mi dziesięć lat temu powiedział, że będę pracował dla Liverpoolu, kazałbym mu się walnąć młotkiem w łeb, że głosi herezję.
Jak ostatnio z twoim zdrowiem?
Trwa rehabilitacja, mam jeszcze dwa tygodnie zwolnienia lekarskiego. Odkleiła mi się siatkówka w lewym oku, efekt tego, że za szybko chciało mi się wyjść na świat – dokładnie o trzy miesiące za wcześnie, jestem wcześniakiem. Tego dnia pojechaliśmy na wycieczkę do Walii zamiast oglądać Liverpool – Man City. Ale wróciliśmy na tyle wcześnie, że złapaliśmy z przyjaciółmi drugą połowę. Oglądam, patrzę, a na jedną czwartą oka nic nie widzę. Mam mroczki. Ta plama się powiększała i powiększała, aż w końcu poszedłem do lekarza. Tam mi powiedzieli, że jeśli zwlekałbym jeszcze dwadzieścia cztery godziny, to straciłbym w tym oku wzrok. Byłem tak zdesperowany, żeby się jak najszybciej wyleczyć, że przez przypadek nie wziąłem nawet znieczulenia ogólnego, tylko miejscowe. Po prostu chciałem to mieć za sobą i niezbyt przejmowałem się wyborem, jaki dawali mi lekarze na dzień przed operacją.Jednak moment, gdy wbijali mi strzykawkę w oko, by podać znieczulenie – największy ból w życiu. Nie polecam. Operacja miała trwać godzinę, ale była tak skomplikowana, że przeciągnęła się do dwóch. W międzyczasie zdążyło zejść znieczulenie i wszystko czułem, rękę pielęgniarki ściskałem tak, że aż jej kości strzelały. Podali mi drugie znieczulenie, a nawet ono zdążyło zejść, pod koniec czułem jak mnie doktor szył. Miałem wtedy takie pochrzanione myśli – a co jak stracę wzrok? Ale gdy wyjeżdżałem z sali, czułem, że będzie dobrze i wracałem na spokojnie. Wyrwałem się nawet kilka dni po zabiegu na mecz Liverpool Legends – Real Legends. Poznałem tam Roberto Carlosa, z którym być może będziemy robić coś wspólnie z fundacją Jamiego Carraghera. Carlos to fantastyczny gość, w ogóle nie daje ci odczuć, że ma najmocniejszą lewą nogę we wszechświecie. Dzisiaj mam świetną opiekę jednego z lepszych chirurgów okulistycznych, doktora Theo Stapplera oraz jednego z najnowocześniejszych oddziałów chirurgii okulistycznych w UK, do tego cały czas wspierała mnie Jowita, przyjaciele. Te trudne chwile są zarazem takimi, w których okazuje się kto jest kim. Ja czułem jak w hymnie Liverpoolu, że nie będę szedł sam.
Rozmawiał Leszek Milewski