17 listopada 2015 roku w Hanowerze miał się odbyć mecz reprezentacji Niemiec z Holandią. Spotkanie odwołano z uwagi na zagrożenie zamachami terrorystycznymi – w szumie informacyjnym tradycyjnie towarzyszącym tego typu zdarzeniom dało się wyłowić wieści o trzech wybuchach planowanych w bezpośrednim sąsiedztwie stadionu. Ładunki miały się znajdować także w metrze, ale na szczęście doskonałe rozpoznanie służb udaremniło akcję i skończyło się na strachu. Tego samego dnia z identycznych przyczyn odwołano zresztą również spotkanie Belgii z Hiszpanią.
Możliwe, że działała wtedy wciąż świeża sprawa zamachu w Paryżu. Możliwe, że na odbiór tych informacji wpływ miał zapowiadany rozmach ataku. Pamiętam dość dobrze ten wieczór i urywki wypowiedzi fruwających wówczas w mediach. “Atak na naszą świętość”, “wstrząsający plan”, “dramatyczna sytuacja”. Chyba wszyscy fani piłki nożnej byli naprawdę poruszeni – oto celem miał się stać mecz. Ot tak, bezpośrednio, trywialnie, wydarzenie, które uznawaliśmy mimo wszystko za nietykalne. Wydania specjalne miały wszystkie serwisy, głos zabierali eksperci z każdej możliwej opcji, a o sprawie debatowało się w tramwajach jeszcze na początku grudnia.
Wczoraj nie było zagrożenia, wczoraj były wybuchy. Wczoraj bezpośrednio zagrożone było życie piłkarzy Borussii Dortmund, wczoraj doszło do zamachu, dzięki Bogu nieudanego.
A jednak, czuję się zupełnie inaczej niż półtora roku temu. By ująć to precyzyjnie – nie zdziwiłaby mnie nawet decyzja o zagraniu tego spotkania wczoraj, bo “show must go on”. Zdumienie towarzyszyło mi przez maksymalnie kilka minut, bo tak naprawdę… czego się spodziewaliśmy? Jeśli terrorystom zależy na rozgłosie, na medialnym grzaniu ich idiotycznej walki – czy istnieje lepszy cel? Autokar, którego trasa jest dość dobrze znana – według niemieckich mediów Borussia jeździ tą drogą od lat. W środku piłkarze, których każde złamanie i zwichnięcie jest szeroko omawiane w prasie, nie tylko sportowej. Gdyby stało im się coś poważnego, jeśli bomby spełniłyby swoje zadanie…
Mimo wszystko – widzę po sobie, ale też po otoczeniu, po skali reakcji, że tego typu zamachy zaczynają powszednieć. Tak, to niestety najbardziej właściwie słowo. Informacje z całej Europy, które kiedyś wywoływałyby tygodniową żałobę i falę zmienionych awatarów w mediach społecznościowych dziś są przyjmowane w najlepszym wypadku minutą ciszy. Od nieudanego Hanoweru do nieudanego Dortmundu mieliśmy przecież Londyn, Brukselę, Essen, Niceę, Monachium, Ansbach, Saint-Étienne-du-Rouvray, Berlin, jeszcze raz Londyn, Sztokholm… A przecież nie liczę tu Turcji i Rosji, bo z wybuchami i atakami w tych państwach pewnie dobilibyśmy do średniej jednego dużego aktu terroryzmu na miesiąc.
To przerażająca średnia, a mam wrażenie, że jeszcze nie doszliśmy do szczytowego momentu.
Zastanawiam się – jak ludzkość reagowała na wypadki samochodowe w początkach motoryzacji? Przecież ta płynna droga – od dorożek mijających się z pierwszymi automobilami do dzisiejszych potworów wyciągających zawrotne prędkości – musiała przebiegać w podobny sposób. Najpierw jakaś jedna duża kraksa, w której zginęło kilku pasażerów wciąż świeżego wynalazku. Potem kilka innych ofiar w różnych miejscach. Kilkanaście kolejnych. Aż w końcu jesteśmy w miejscu, gdy tylko w Polsce, w 2015 roku w 12 miesięcy śmierć w wypadkach drogowych poniosło blisko 3 tysiące osób. Kolejny raport o ofiarach na A2 czy jakiejś zapyziałej lokalnej dróżce ginie gdzieś między informacjami o koniu, który podbija piłkę nosem na Alasce oraz nieudolnym złodzieju waty cukrowej z Nairobi (tak, tego typu materiały latają w telewizjach informacyjnych).
Może w tym kierunku idziemy? Zaczynamy wiadomości, dzisiaj wielki mecz, Lewandowski zdobył dwa gole, opozycja nadal kłóci się z rządem, rząd nadal kłóci się z opozycją, podwyżki cen gazu, kolejki w marketach przed świętami, 30 ofiar zamachu w Niemczech, kobieta eksmitowana z lokalu. Zamiast potężnej analizy Wojciecha Szewko i tradycyjnego twardego gliny Dziewulskiego osiem minut po wybuchach wrócimy do analizowania kto kogo nazwał cepem i który marsz był liczniejszy. Przecież mamy w tym doświadczenie – już dawno zobojętniały nam raporty o ofiarach wojen w Afryce czy na Bliskim Wschodzie, w dalszej kolejności – ofiary zamachów w tych państwach (ktoś słyszał o Sehwanie? 88 ofiar w Pakistanie, połowa lutego tego roku). Ktoś powie – to daleko. Ale przecież zobojętniały nam też informacje o zabitych żołnierzach po stronie ukraińskiej i ginących każdego tygodnia separatystach z Donbasu.
To musi działać na wyobraźnię – wrażenia na szeroko rozumianej opinii publicznej nie robi konflikt zbrojny z czołgami, bombami i karabinami rozgrywający się u naszych sąsiadów. Jeszcze robi na nas wrażenie kolejna próba zamachu, ale dałbym tutaj nacisk na “jeszcze”.