Ile już było takich historii w hollywoodzkich produkcjach! W zasadzie niemal każdy sportowy film jest kręcony według podobnego scenariusza: młody z wielkim talentem ma ewidentnie pod górkę. Potem przytrafia mu się coś, co powinno go załamać, ale on się nie poddaje i uparcie dąży do spełnienia marzeń. W wielkim finale mu się udaje i wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Historia Przemka Karnowskiego jest podobna. Wielki finał czeka go jutro w nocy.
Przemek Karnowski to koszykarz. A przy okazji: kawał chłopa: 216 centymetrów i 136 kilogramów żywej wagi. I teraz pierwsza niesamowita sprawa w tej historii: chłopak z Torunia prowadzi drużynę Uniwersytetu Gonzaga ze stanu Waszyngton do największych sukcesów w 110-letniej historii: na razie po raz pierwszy awansowali do Final Four, a teraz po raz pierwszy zagrają o mistrzostwo NCAA. Polak już jest rekordzistą: żaden gracz w historii akademickich rozgrywek koszykarskich w USA nie ma na koncie tylu wygranych meczów – licząc z dzisiejszym półfinałem aż 136.
Polak na okładce Sports Illustrated
Znamy to bardzo dobrze, zwłaszcza z niektórych portali i gazet w Polsce: wystarczy, że ktoś na świecie wspomni o polskim sportowcu, już nagłówki krzyczą: „Światowe media zachwycone Polakiem” i inne tego typu głupoty. W przypadku Karnowskiego jednak jest inaczej. Amerykańskie media naprawdę poświęcają mu mnóstwo miejsca. Dość powiedzieć, że Polak znalazł się na okładce Sports Illustrated! A taki na przykład USA Today pisze, że z Polski, że znakomity, że najwięcej zwycięstw w historii. No i oczywiście, że epicka broda…
Broda Karnowskiego to zresztą zupełnie osobny temat. Dosłownie: osobny, doczekała się nawet profilów na Twitterze i Facebooku! Wyróżnia polskiego koszykarza pewnie jeszcze bardziej niż wzrost i osiągnięcia, podoba się fanom, zwraca uwagę. Nie podoba się za to jego ojcu, który uważa, że przez nią Przemek wygląda jak… talib!
Koszmarna kontuzja kręgosłupa
Zostawmy jednak brodę Karnowskiego i wróćmy do poważniejszych spraw. Takich na przykład, jak jego zdrowie. W listopadzie 2015 roku polski koszykarz nieszczęśliwie upadł podczas treningu. Nabawił się przy tym urazu kręgosłupa. W tym przypadku „uraz kręgosłupa” nie oznaczał, że bolały go plecy, ale że nie mógł chodzić. Dosłownie. Nie mógł się poruszać, o treningach nawet nie wspominając. Leki nie pomagały, antybiotyki go wyniszczały. Schudł w ciągu miesiąca 30 kilogramów, nie mógł podnieść się z łóżka. Wreszcie, ostatniego dnia 2015 roku, przeszedł pięciogodzinną operacje. Po niej w zasadzie od nowa uczył się chodzić. Dopiero po półrocznej rehabilitacji był w stanie truchtać i lekko podskakiwać. Po żmudnej pracy wrócił na parkiet i poprowadził drużynę najpierw do 29 zwycięstw z rzędu, a potem do wielkiego finału ligi NCAA.
Przemek Karnowski battled back from a terrible spine injury & now has @ZagMBB just one win away from the Final Four. pic.twitter.com/VRbHjY6kn6
— CBS Sports Network (@CBSSportsNet) March 25, 2017
– To cud i jednocześnie najlepsza historia w jakiej brałem udział – mówi Mark Few, trener Gonzaga Bulldogs.
– Byłem załamany, bo nie mogłem chodzić. Starałem się myśleć pozytywnie cały czas, ale nie było to łatwe, choć miałem ogromne wsparcie trenerów, kolegów z drużyny i rodziców, którzy przylecieli z Polski – opowiada Karnowski. – Obecność w Final Four po czymś takim bardzo wiele dla mnie znaczy.
Zgodnie ze zwyczajem NCAA po awansie do finałowej czwórki koszykarze wskakują na drabinę i odcinają sobie na pamiątkę po kawałku siatki z kosza. Polak został uhonorowany przez kolegów z drużyny i wszedł na górę jako pierwszy. – Najbardziej wartościowy zawodnik naszego teamu. Musiał być pierwszy – mówi wprost Jordan Mathews o Karnowskim.
– Gdyby nie ta kontuzja kręgosłupa, dziś Przemek nie grałby w finale NCAA, tylko byłby zawodnikiem jednej z drużyn w NBA – nie ma wątpliwości Krzysztof Sendecki, szef sportu w radiu TOK FM.
Miliardowe marcowe szaleństwo
„Rozgrywki akademickie” dla polskich czytelników mogą nie brzmieć jakoś poważnie. Mecz pomiędzy drużynami Uniwersytetu Warszawskiego i Szkoły Głównej Handlowej? Na pewno są emocje, ale poziom sportowy – z całym szacunkiem – raczej wątpliwy. W USA jest inaczej. To znaczy: kompletnie inaczej. Akademickie rozgrywki NCAA to gigantyczne przedsięwzięcie pod każdym względem. Rozgrywki najpierw toczą się w poszczególnych konferencjach, a następnie rozgrywane jest March Madness, czyli Marcowe Szaleństwo, w czasie którego 68 drużyn walczy o miejsce w Final Four. Co ważne, w przeciwieństwie do fazy play-off w zawodowych amerykańskich ligach, w NCAA w każdej fazie rozgrywane jest tylko jedno spotkanie: jak na piłkarskim mundialu. Nie ma miejsca na najdrobniejszy błąd, jeden gorszy występ i cię nie ma.
I teraz najważniejsze; w marcu całe Stany Zjednoczone naprawdę dostają koszykarskiego fioła. W zasadzie wszyscy typują skład Final Four – w domu, w pracy, w mediach społecznościowych. Zjawisko jest tak powszechne, że przez ostatnich osiem lat na swoje typy przedstawiał np. prezydent Barack Obama. Teraz przez USA przetoczyła się fala oburzenia, że Donald Trump odmówił udziału w zabawie. Mówiliśmy: szaleństwo.
Impreza z udziałem 68 najlepszych akademickich drużyn koszykarskich przyciąga przed telewizory miliony widzów. Średnia z całego turnieju to 9,8 mln widzów na mecz. Ale już na przykład mecz o wejście do Final Four pomiędzy Północną Karoliną a Kentucky oglądało na żywo 15,5 mln osób.
Inne liczby są jeszcze ciekawsze: sprzedaż reklam telewizyjnych emitowanych w trakcie March Madness generuje przychód przekraczający miliard dolarów. MILIARD. Nawiasem mówiąc, to więcej niż przynoszą play-offy ligi NBA i NHL razem wzięte. Mówiliśmy: szaleństwo. Więcej, ale niewiele, generuje tylko liga futbolu amerykańskiego.
Jakie ma szanse na NBA?
Zanim jednak zdążycie pomyśleć: „hmm, Karnowski bije rekordy i jest najlepszy w drużynie, która właśnie weszła do finału generującej miliard imprezy, więc na pewno zarabia furę kasy”, musicie wiedzieć o jednym istotnym fakcie: NCAA to rozgrywki akademickie. Grają nie sportowcy, tylko studenci, którym żadna kasa za występy się nie należy. Od biedy można im jedynie wypłacić stypendium, zresztą, niezbyt wysokie. Shabazz Napier, który w 2014 roku z Connecticut wygrał rozgrywki NCAA przyznał w jednym z wywiadów, że zdarzało mu się chodzić spać „zdychając z głodu”. – Były takie dni, w które nic nie jadłem, a potem musiałem dać z siebie wszystko na parkiecie – przyznał w jednym z wywiadów, wzbudzając po raz kolejny dyskusję o tym, czy rzeczywiście studenci-sportowcy nie powinni dostawać pieniędzy za swoją grę. Teraz Napier gra w NBA dla Portland Trail Blazers i rocznie zarabia 1,35 mln dolarów, więc raczej głodny nie chodzi…
Oczywiście dla Karnowskiego także celem jest NBA. Czy „talib” z Gonzagi, nazywany także „Big Mamba”, ma szanse dołączyć do Marcina Gortata w najlepszej koszykarskiej lidze świata?
– Przed kontuzją amerykańcy eksperci typowali Przemka do wyboru w drafcie. Teraz są raczej zgodni, że szanse na jego wybór w tym roku są niezbyt duże. Rzecz w tym, że Karnowski jest dużym centrem, takim w stylu z lat dziewięćdziesiątych, a tacy zawodnicy nie są najbardziej poszukiwani. Poza tym, przez kontuzję stracił rok i nie jest już najmłodszy, ma skończone 23 lata – tłumaczy Krzysztof Sendecki. – Ale ci sami eksperci mówili, że Gonzaga wprawdzie mieli świetny sezon, ale w bardzo słabej konferencji, więc szans na Final Four raczej nie mają. Tymczasem oni są już w wielkim finale i śmieją się ekspertom w nos.
Utrzeć nosa Jordanowi
Rywalami Gonzagi w meczu o mistrzostwo będą koszykarze Północnej Karoliny, czyli uniwersytetu w którym karierę zaczynał Michael Jordan. W ubiegłym roku tytuł stracili w ostatniej akcji meczu, teraz eksperci stawiają na nich, ale to tylko lepiej. Historia Karnowskiego będzie jeszcze bardziej spektakularna, gdy poprowadzi swoją ekipę do kolejnego zwycięstwa nad faworytami. To mogłoby mu tylko pomóc w walce o marzenie o NBA.
– Amerykanie dużą wagę przykładają do tytułów i rekordów. Rekordzistą pod względem zwycięstw w NCAA Przemek już jest. Fajnie by było, gdyby dołożył do tego mistrzostwo ligi – dodaje Sendecki.
Karnowski marzy o NBA i zrobi wszystko, żeby w niej zagrać. Gdyby jednak mu się nie udało, z pewnością nie będzie musiał się martwić o znalezienie pracy. Jeśli wróci do Europy, ustawi się po niego kolejka chętnych. Na pewno na jego usługi może liczyć także reprezentacja Polski. „Big Mamba” zapowiedział, że chce grać w kadrze i nie zamierza odrzucać powołań.
– Zastrzegł tylko, że w tym roku priorytetem dla niego będzie dostanie się do NBA, więc gdyby kadra grała na przykład w czasie, gdy Przemek będzie miał zaproszenie na testy, to nie będzie mógł jej pomóc – podkreśla Sendecki. – Ale trzeba to sobie jasno powiedzieć: jeśli Karnowskiemu uda się kiedyś dostać do NBA, to będzie to dla reprezentacji Polski wielką korzyścią. Na tę chwilę oceniam jego szanse na to w w przyszłości na 60 procent, a szanse Gonzagi na zwycięstwo w finale na 50.
JAN CIOSEK
Transmisja wielkiego finału NCAA o 3:00 w nocy z poniedziałku na wtorek w Polsacie Sport.