Środkowy pomocnik, który w karierze strzelił 81 ligowych goli (szkoda, że to nie były czasy youtube’a, bo kilka bramek chętnie obejrzelibyśmy raz jeszcze – np. tę z Siarką w Tarnobrzegu, kiedy wbiegł z piłką do siatki, albo tę z ŁKS-em w Łodzi, z 30 metrów). Legendarny – chyba już można użyć tego słowa – pomocnik Legii Warszawa. Na nasze spotkanie w dębickiej restauracji “Wiluszówka” przyszedł prosto z wizyty u burmistrza. Pieszo, bo… w samochodzie zabrakło mu paliwa. Gdybyśmy mieli wymienić dziesięciu piłkarzy, których wspominamy najlepiej, miałby w takim rankingu gwarantowane miejsce, i to wysoko. Fajny facet, po prostu. I jeszcze lepszy piłkarz. Albo na odwrót.
Jest taka anegdotka… Jak przyszedł do Legii, spisywano jego dane.
– Nazwisko!
– Pisz Leszek.
– Co ty powiedziałeś?
– Pisz Leszek.
– Nie będziesz mi mówił, co mam pisać. Najpierw nazwisko!
– Pisz.
– Co?!
– Nazywam się Leszek Pisz.
Właśnie – LESZEK PISZ.
Wpisując Pana nazwisko w Google, trudno dowiedzieć się czegoś nowego. Mało Pana w telewizji, niedużo w gazetach.
– Dostawałem propozycje z telewizji, ale odległość z Dębicy do Warszawy jest zbyt duża, żeby poświęcać czas na ciągłe dojazdy. Trzysta kilometrów w jedną stronę. Mają chłopaków z dawnej Legii na miejscu, niech biorą ich.
Co jeden to menedżer, skaut, ekspert, dyrektor. Nie myśli Pan czasem – “cholera, temu Kucharskiemu to się udało”?
– Nie ma takiej możliwości. Daj mu Boże pięciu takich Lewandowskich. Sam udzielam się w siatkówce. Mam kolegów w Asseco Resovii, regularnie bywam na ich meczach w Rzeszowie. Poza tym, dalej pracuję w piłce. Nie mogę tylko zdradzić w jakiej roli.
Mamy nieodparte wrażenie, że jako skaut.
– (uśmiech) To już wasza sprawa. Mogę tylko powiedzieć, że piłką cały czas się zajmuję.
Dziennikarze często dzwonią?
– Aż za często… Zdarza się, że po trzy – pięć razy dziennie. Nie unikam ich, bo opinia publiczna powinna dowiadywać się czegoś ciekawego. Nie wyłączam telefonu, nie wyciszam, ale tych redaktorów jest teraz tylu, że jak wszyscy zaczną dzwonić, to w końcu staje się to trochę nudne. Z drugiej strony, budujące, że wciąż o mnie pamiętają.
Grecy też nie zapomnieli?
– Oczywiście. Spędziłem tam pięć lat, więc cały czas dzwonią. Niedawno pytali o Henryka Kasperczaka, ale niczego się ode mnie nie dowiedzieli. Nigdy z nim nie pracowałem, więc powstrzymałem się od komentarza.
Gdy zapytaliśmy o termin wywiadu, zaproponował Pan przeddzień wigilii, pora dowolna. Nie uśmiechały się świąteczne porządki?
– Rodzina jest ustawiona. Każdy wie, czym i kiedy ma się zająć. Ja swoje zrobiłem dużo wcześniej i jestem do dyspozycji
Ostatnio wystartował Pan w wyborach samorządowych.
– Nie miałem do tego przekonania. Nie ciągnie mnie do polityki, nigdy w przyszłości nie będę się w nią angażował. Słaby w tym jestem. Po prostu zostałem o coś takiego poproszony i z tego co wiem, mój start niektórym ludziom bardzo pomógł.
Magia nazwiska wciąż działa?
– Nie zwracam na to uwagi.
Charakterystyczny wąs to już przeszłość, ale na ulicach Warszawy na pewno się za Panem jeszcze oglądają.
– W Warszawie do dziś, nie wiem dlaczego, jeżdżę za darmo taksówkami. Do jakiej bym nie wsiadł, po przejechaniu dziesięciu kilometrów, nie rozmawiając z kierowcą, słyszę – “panie Leszku, pamiętam i dziękuję”.
Włącza Pan czasem stare kasety wideo i wspomina?
– Sam nigdy tego nie robię. Czasem tylko koledzy poproszą, żeby im coś puścić. Wtedy ok, nie ma dla mnie problemu. Mam sporo kaset VHS. Dziś to już niezła giełda staroci.
Do niedawna pracował Pan z juniorami Igloopolu Dębica. Pytał Pan chłopaków “co robimy z frajerami?”, w stylu Janusza Wójcika?
– Wójcik miał do czynienia z dorosłymi ludźmi. Młodych trzeba traktować inaczej. Jako trener jestem strasznie wymagający, ale z drugiej strony staram się być jak ojciec i matka w jednym. Wiecie w ogóle, jak ta moja współpraca z Igloopolem się zaczęła? Mojemu synowi, nie wiedzieć czemu, zachciało się kopać piłkę. Od razu powiedziałem: “zbieraj chłopaków i zaczynamy.” Przygarnąłem tych, których nie chcieli inni trenerzy. Najpierw było ich czterech, potem sześciu, dwunastu i tak dalej. Na końcu nie wiedziałem, kogo odstawiać od składu, bo na mecz mogło jechać tylko osiemnastu. Do autobusu brałem jednak wszystkich. Zrobiliśmy trzecie miejsce w podkarpackiej lidze juniorów.
Możecie pochwalić się w Dębicy wieloma zdolnymi wychowankami. Na czym polega ten fenomen?
– Po pierwsze, tych chłopaków trzeba dobrze poprowadzić. Druga sprawa – psychika. Albo do drużyny męskiej przychodzi baba, albo facet, który szybko złapie wspólny język nawet ze starszymi od siebie. Niektórzy padają, bo nie wierzą, że stać ich na wiele. Bez pracy niczego nie osiągną.
Pana rzuty wolne, dopracowane niegdyś do perfekcji, to też efekt ciężkiego treningu?
– Za Janasa nieraz zdarzało się, że drużyna jechała autobusem do lasu na koniec Warszawy, a ja w tym czasie zostawałem z bramkarzami i ćwiczyłem wolne. Strzelałem i strzelałem, do znudzenia.
Trener bramkarzy nie był potrzebny.
– Raczej był, bo mało łapali. Po takim treningu dochodziłem do siebie przez dwa – trzy dni. Mięsień czworogłowy miałem tak nabity, że ból był potężny. Ale nigdy nie kładłem się na stół masażysty. Nigdy. Tylko wcierka przedmeczowa.
Dziś do klubowych masażystów ustawiają się kolejki.
– Niech sobie jeszcze SPA wykupią.
W waszych czasach przygotowania wyglądały zupełnie inaczej.
– Józek Łuszczek zawsze dawał nam popalić. Trenowaliśmy w górach, w okolicach Giewontu. Nawet nie chcę liczyć, ile razy przebiegłem Nosal dookoła.
Ale sport-testery oszukiwaliście.
– Jest takie powiedzenie – nie oszukasz, nie wygrasz. Tak samo jest na boisku.
Tylko tutaj oszukiwaliście swoich. Trenera, który chciał dobrze.
– Chciał dobrze, ale organizm nieraz nie wytrzymywał. Dziś wszystko mierzą maszyny. Jeden biega na tętnie 130, drugi na 190. Wtedy był jeden cykl dla wszystkich. Każdy zamknięty w tym samym przedziale.
W takim razie, więcej plusów czy minusów?
– Pewnie, że plusów. Sam często zabierałem swoich juniorów do lasu, żeby trochę im tego “towaru” w płuca nabić. W Legii zawsze mieliśmy rozgrzewkę ogólnorozwojową. Dopiero później wprowadzili stretching. Na co jeden z moich kolegów mówi – “no tak, dziś to się nazywa stretching. Kiedyś to było po prostu opierdalanie”. Właśnie taka jest różnica między tym, co jest, a tym, co było.
Pana podopieczni narzekali?
– Nigdy nie miałem zażaleń. Taki Artur Jędrzejczyk, chłopak z charakterem, dał sobie radę. Niektórzy, gdy w jego wieku widzą Warszawę, automatycznie pakują sobie arbuzy pod pachy. Jeżeli ktoś zawalił, może mieć pretensje wyłącznie do siebie.
Powiedział Pan kiedyś: “paliliśmy, piliśmy i robiliśmy to, czego nie powinni robić wyczynowi sportowcy. Tyle tylko, że w tym wszystkim był umiar, bo rano trzeba było wstać na trening i zapierdalać na maksa”
– Przyznaję, palę do dziś i nie mogę się oduczyć. Jeśli jednak w niedzielę graliśmy mecz, to w sobotę na pewno nie piliśmy.
Wojciech Kowalczyk w swojej autobiografii pisał, że się zdarzało…
– Proszę bardzo, zaraz postawię wam tu butelkę, a jutro sobie pobiegamy. Zobaczymy, jak będziecie wyglądać. Dajcie spokój. Jak mogliśmy się upijać i dzień później grać mecz? “Kowal” był młody, rozwojowy. Mógł wypić dwa, trzy dni przed meczem, ale później trzeba było się przespać, zregenerować.
“Młodzi piłkarze z troski o wymodelowane ciała i fryzury boją się podjąć walki o piłkę.” Frustruje pana obraz obecnej Ekstraklasy?
– Popatrzcie na takiego Dawidowskiego. Kiedyś niczego mu nie brakowało. Później kontuzja za kontuzją. I tylko SPA, masaże i tak w kółko. Organizm do wysiłku musi być przygotowany. Albo ktoś się do czegoś nadaje, albo nie.
Za pana czasów w Legii najpierw trzeba było kupić sobie starszyznę. Dopiero potem się grało.
– Ja nie musiałem nikogo kupować. Swoimi umiejętnościami pokazałem, że na Legię zasługuję. A trafiłem do drużyny, w której byli sami kadrowicze. Pewnie, że na początku miałem kompleksy, tremę. Wszyscy mówili jednak, że mam dobry charakter. Nikomu nie chcę zaszkodzić, ale na boisku nie ma u mnie “przebacz”.
“Rywale doceniali naszą siłę. Niektórym wystarczyło w tunelu spojrzeć w oczy i widać było, że już z nami przegrali” – to kolejny cytat. Dziś w Polsce nie ma drużyn, które wygrywałyby mecze w tunelu.
– Gdy graliśmy w europejskich pucharach, wiedzieliśmy, że przeciwnika trzeba czymś wystraszyć. Nie mierzyliśmy się z “ogórkami”. Marek Jóźwiak krzyczał, walił pięścią w ściany tunelu. Na rywalach to robiło wrażenie. A jak jest dziś? Mam 45 lat, ale gdybym miał grać, nikogo w tej lidze bym się nie bał.
Jaka była atmosfera legijnej szatni?
– Bajka. Po prostu bajka! Mówi się, że Jóźwiak był jajcarz, ale tak naprawdę tylko jeden z wielu. To było tak skonstruowane, że ja do dziś nie wiem, jak to się stało, że Bozia wrzuciła tych wszystkich wariatów w jedno miejsce. Atmosfera była taka, że trener musiał aż stopować towarzystwo. Nigdy nie było tak, żebyśmy kończyli trening i każdy szedł w swoją stronę.
Najpierw był “Garaż”.
– To była podstawa. Spotykaliśmy się po meczu, oczywiście bez trenera. Gadaliśmy, ocenialiśmy swoją grę. Nie rozmawialiśmy o tym, kto kupił nowy żel albo samochód. Padało wiele ostrych słów. Po piwku lub dwóch zaczynały się pretensje. “Dlaczego mnie nie zaasekurowałeś?”, “tu mi nie pomogłeś” itd. Bijatyki się jednak nie zdarzały. Dzień później na treningu był już inny zespół. Każdemu te spotkania wychodziły na dobre.
Może dziś należałoby wprowadzić taki “Garaż” w Legii?
– Wpuść pan dzisiejszą Legię do “Garażu”, to kobita nie będzie wiedziała co podać, bo każdy mówi w innym języku. To duży problem. Teraz, jak w Legii gra trzech Polaków, to jest sukces.
W sezonach 1994/95 i kolejnym zdobył pan jako pomocnik po 11 bramek. Dziś najlepszy strzelec Legii, Ivica Vrdoljak, ma ich cztery.
– W tym pewnie jeszcze ze trzy z rzutów karnych. Chluby drużynie to nie przynosi. Nie wiem, co oni robią na tym boisku. Może mają zakaz strzelania goli? Chyba trener im niczego takiego na odprawach nie mówi.
Kiedy ostatnio był Pan na Łazienkowskiej?
– W sierpniu, na Arsenalu. Jestem w Galerii Sław klubu, dlatego miałem przyjemność przecinać wstęgę na otwarciu stadionu. Poza tym z wejściem na mecz nigdy nie mam żadnego problemu. Muszę tylko wcześniej zadzwonić.
Oglądając Legię przed telewizorem nadal zdarza się Panu przełączać na “Kuchnię Polską”?
– W końcówce rundy już nie. Było całkiem nieźle. Ale wcześniej, rzeczywiście, zdarzało się. Ciężko było patrzeć na swój ukochany klub w takiej wersji.
Szczególnie po niezłej zabawie z Arsenalem.
– Niektórzy dziennikarze wydzwaniali i liczyli, że zacznę jeździć po dyrektorze sportowym albo trenerze. Odpowiadałem – spokojnie, panowie. Nie wszystko jest takie “hop”, takie proste. Do Legii trafiło zbyt wielu nowych zawodników, żeby dziś wyglądało to efektownie i efektywnie. Mourinho poszedł do Realu i dlaczego nie jest na pierwszym miejscu?
Bo jest jeszcze Barcelona.
– No dobrze, ale podobno Mourinho to najlepszy trener świata. Może kupić kogo chce, a nie zawsze to coś zmieni.
Widać, że Skorża ma u Pana kredyt zaufania.
– A dlaczego miałbym na nim wieszać psy? Ma nowy zespół i pokazał, że można z niego coś wycisnąć. Głęboko wierzę, że Legia będzie mistrzem.
Skorża zapytany o to, kogo z dawnej Legii wziąłby do obecnej, odpowiedział – Leszka Pisza.
– Nie słyszałem. Ale skoro tak, to ja mówię – niech bierze.
Jest legenda Brychczy, może być i Pisz?
– Powtarzam – chce Pisza, niech go weźmie (uśmiech).
Na boisku dorobił się Pan ksywy “generał”. W dzisiejszej Legii ktoś zasługuje na takie miano?
– W Legii? Nie mam pojęcia. Jeśli miałbym wybierać z całej ligi, może Grosicki. Bardzo podoba mi się ten chłopak. Co do “generała”, nazwał mnie tak kiedyś trener Rosenborga. Do dziś jeden kolega, który mieszka pod Warszawą, nie zwraca się do mnie inaczej. Jak przyjeżdżam, nie ma dla niego słowa “Leszek”. Zawsze “cześć generale”.
Skromna postura pomagała na boisku czy jednak centymetrów czasem brakowało?
– Pół na pół. Nie pomagała, gdy skakałem do głowy z Kazkiem Węgrzynem. Nie było nawet sensu tego robić. Ale kiedy graliśmy po ziemi, na grząskim boisku, Kaziu miał ze mną problem. Można było usłyszeć sporo niecenzuralnych słów. Przy okazji, pozdrówcie Kazka, jeśli będziecie z nim gadać. Fajny facet, miło go wspominam.
Dziś z racji wzrostu nie dostałby się Pan na testy do młodej Polonii.
– Jasne. Nie ma takiej możliwości. Dobrze, że Gortat podpisał z Phoenix, bo pewnie wzięliby jeszcze i jego.
Rozmawialiśmy o “generale” Grosickim. A Małecki? Podoba się Panu?
– Dobry chłopak, ale głowa “do roboty”. Ciągle zalicza jakieś wyskoki. Poza tym podpadł mi, mówiąc, że nigdy nie zagrałby w Legii. A jak zaraz okaże się, że pan Cupiał wycofa się ze sponsorowania Wisły? Nie ma się co zarzekać.
Pisz z kibicami nie miał nigdy problemów.
– Jakieś drobne sprawy musiały być, ale niczego poważnego sobie nie przypominam. W stosunku do mediów też zawsze byłem otwarty i chętny do rozmowy.
I zawsze mówił Pan ciekawie?
– A to ja mówię ciekawie?
Inaczej pewnie by nie dzwonili.
– Teraz i tak już za późno. Parę lat minęło…
Po latach można powiedzieć najwięcej. Wystarczy popatrzeć na Andrzeja Iwana.
– To inny charakter. Ja wielu spraw nie mam zamiaru dziś poruszać, bo tylko bym ludzi poobrażał.
Czyli autobiografii Pan nie napisze.
– Na pewno nie. Nie ma takiej możliwości.
Gdyby jednak powstała, najskromniejszy byłby rozdział o reprezentacji. Tylko czternaście spotkań i jedna bramka.
– Jedna, z Kostaryką, tak gwoli przypomnienia. Ale w kadrze musi być tak, ze albo na kogoś stawiasz, albo nie. Kiedyś, za czasów Łazarka, reprezentacja grała na stadionie Olimpii Warszawa sparing z Legią. Jaki wynik? 2:1 dla Legii. Dobrze, że tylko dwa. Bo Legia miała drużynę. A kadra? Tego dorzucimy stąd, tego stamtąd, a gdzie kolektyw?
Osiągnął Pan w którymś momencie kariery samozadowolenie z tego, co udało się ugrać?
– Chyba do dnia dzisiejszego nie osiągnąłem (śmiech). Cały czas chciałem jeszcze, jeszcze i jeszcze. Na końcu już rodzina przekonywała, żebym dał sobie spokój. A ja dalej, sprzęt sobie pakowałem… Tyle że wieku nie przeskoczysz.
W Kavali poradził Pan sobie bez zarzutu.
– W Kavali tak, ale najpierw był PAOK. Trener Bengtsson – pamiętam tego Szweda do dziś – wystawił mnie na lewej obronie. Środek pomocy zarezerwowany dla Zagorakisa, reprezentanta Grecji. Pierwszy mecz – przegrany, bramka poszła z lewej strony. Kurwa, ja winny! Nie wytrzymałem. Zadzwoniłem do menedżera i mówię: “dziękuję bardzo, jutro jedziemy do klubu i rozwiązujemy umowę.” Zrezygnowałem z wszystkich pieniędzy. Po cholerę miałem robić coś, czego nie umiem? Wróciłem do Polski. Po dwóch tygodniach telefon od mojego menago. “Leszek, kurwa, weź spróbuj jeszcze raz”.
Warto było.
– Ja już do Grecji w ogóle nie chciałem wracać. A tam okazało się , że 160 kilometrów od Salonik mogę czuć się jak u siebie w domu. W Kavali wybrali mnie sportowcem 40-lecia. Nie piłkarzem. Sportowcem! Chciałem tam zostać, kupić dom. Ale syn powoli przestawał mówić po polsku. W końcu, po pięciu latach, zdecydowałem – wracamy.
Rozmawiali
Paweł Muzyka i Tomasz Ćwiąkała