ro lewej siedziała wystylizowana paniusia z Paryża ze swoim – jak mi się wydaje – sponsorem. Facet był zbyt odrażający, by rozkochać w sobie jakąkolwiek kobietę, a już na pewno nie taką. Ale kasę z pewnością miał i to w nadmiarze. On spokojnie obserwował mecz, ona gapiła się w telefon.
– Ile do końca? – spytała.
– Piętnaście minut.
– A ile Barcelona musiałaby strzelić, żeby awansować?
– Trzy.
– No to chodźmy stąd, nie musimy tu siedzieć.
I wyszli. Tak po prostu, piętnaście minut przed końcem meczu wyszli, uznając, że nic ciekawego na Camp Nou już ich nie czeka. Zgaduję, że on poszedł się nażreć, a ona miała w planach pyknięcie selfie na mieście.
*
Stadion Barcelony zazwyczaj w końcówkach meczów pustoszeje. Miejscowi kibice często wychodzą koło 85 minuty, aby uniknąć tłoku w metrze czy korków. A jeśli mecz jest zamknięty, nierozwojowy, gdy negatywny scenariusz wydaje się nieunikniony – znikają tym chętniej. A jednak wczoraj była w powietrzu jakaś magia. Unosił się zapach historii.
Mówiąc szczerze, spodziewałem się wielu wolnych miejsc. Sądziłem, że na taki mecz po 0:4 nie przyjedzie więcej niż 75 000 ludzi. Tymczasem przyszło ponad 96 000 i ci kibice – odliczając oczywiście Francuzów – naprawdę wierzyli w cud. To nie tak, że przyszli obejrzeć sobie jak Barcelona odpada. Oni przyszli wydrzeć ten awans razem z piłkarzami, wykonać zadanie. Hasła wypisywane na transparentach nie były puste – za nimi szło rzeczywiste przekonanie, że kto jeśli nie my, kto jeśli nie teraz? Takiej atmosfery – bliskiej histerii od pierwszego gwizdka – na Camp Nou jeszcze nigdy nie widziałem.
*
– To jest ten moment, że jeśli odpadną, to się jednak wkurwię – powiedziałem po golu na 3:0. Miewałem napady wiary w remontadę, np. po meczu z Celtą, gdy zobaczyłem drużynę tak pozytywnie wściekłą, chcącą sprawdzić samą siebie – ile goli damy radę strzelić w godzinę? Zastanawiałem się – czy 2:0 do przerwy z PSG jest nierealne? A czemu nie? A może będzie jak przed laty z Milanem, gdy do przerwy dwa razy trafił Messi, a zaraz po przerwie Villa? Ale potem sam siebie studziłem – daj spokój, Stano, nie nastawiaj się na nic. W bajki wierzysz?
Sam już nie wiem, czy ja w ten awans przed rewanżem wierzyłem czy nie. W jednej minucie tak, w drugiej nie, ciągła kotłowanina w głowie. Niby szedłem na stadion z nastawieniem „nie oczekuj zbyt wiele, będzie co ma być”, ale gdzieś tam z tyłu głowy ktoś szeptał: „A może się uda”?
I w końcu jest ten gol na 3:0, a do końca meczu szmat czasu. Moment, w którym romantyczna historia o szalonej gonitwie może zamienić się w przykrą porażkę w dwumeczu. Moment, w którym po raz pierwszy pojawił się stres.
*
Bramka na 3:1 to przekłucie balonu. A jednak stadion pozostawał pełny i – jakkolwiek głupio to zabrzmi – pełny nadziei. Ludzie nie zwieszali głów, tylko siedzieli jak na szpilkach. 4:1, 5:1, 6:1.
Obłęd.
Totalny.
Nagle.
Obcy ludzie padający sobie w ramiona. Ściskający mnie starszy pan z niższego rzędu. Ryki. Niekończące się wrzaski. Stutysięczny orgazm. Takiej eksplozji radości nie widziałem nigdy w życiu i jestem przekonany, że już nie zobaczę. W zasadzie teraz powinienem czuć pustkę: dla mnie to był mecz meczów, finał finałów, futbol nie jest w stanie zaoferować mi nic więcej. To właśnie to spotkanie, a nie np. finał Ligi Mistrzów z Berlina, będę pamiętał na zawsze. Nie interesuje mnie co się wydarzy dalej, nie interesują mnie losy trofeum. Dokonało się to, czego pragnąłem.
I gwizdek końcowy. Nikt nie rusza się z miejsca. 20-minutowa dogrywka na trybach. Fiesta. Ludzie nie mają ochoty opuszczać stadionu, czując, że właśnie byli świadkami jednego z meczów wszech czasów i chcą się tą chwilą delektować. Długie, wspólne śpiewy.
*
Miałem na tym meczu świetnych gości. W listopadzie rzuciłem pomysł – licytacja wycieczki do Barcelony. Opłacam przelot, bilety na mecz, noclegi u mnie w domu. Trzeba tylko jak najwięcej wpłacić na akcję #DobroWraca. Włodek wpłacił 20 000 złotych. Niby zajął „tylko” drugie miejsce, ale uznałem, że wobec tak dużych pieniędzy nie mogę pozostać obojętny.
Włodek, jego syn oraz córka nigdy nie byli na meczu zagranicą. Niezły debiut, prawda? Dobro wróciło!
W strefie VIP – do której droga prowadziła przez klubowe muzeum – można było typować wynik, do wygrania koszulka Barcelony z autografami wszystkich zawodników. Włodek wpisał 2:0 do przerwy i 6:1 na koniec. Oprócz niego, jasnowidzami okazało się jeszcze pięć innych osób.
– Gdybyś widział, co tu się działo w końcówce – mówiła Magda, hostessa z Polski pracująca na Camp Nou. – Wszystko fruwało, kelnerzy rzucali tacami, euforia. A potem nagłe otrzeźwienie i szybkie sprzątanie, ustawianie stołów i krzeseł. Ci ludzie, którzy teraz tak was miło witają, tacy wymuskani i eleganccy, przed chwilą zachowywali się jak wariaci.
*
Barcelona strzeliła sześć goli, jeden z nich był niestety – jak to się mówi – z dupy (pierwszy karny dla mnie bezdyskusyjny). Jest coś niesamowitego w Suarezie i w tym, jak często niebiosa się do niego uśmiechają w sytuacjach wydawałoby się beznadziejnych. Sytuacja z wczorajszego meczu – ta rozpaczliwa próba naciągnięcia sędziego (udana) – przypomniała mi mecz z Ghaną, gdy Urugwajczyk ręką obronił strzał w ostatniej minucie dogrywki. Można powiedzieć, że jest to zawodnik, który nigdy nie przestaje wierzyć. Albo inaczej – jest to zawodnik, który na loterii nigdy nie zapomina o kupieniu kuponu, albo raczej stu kuponów.
Z drugiej strony po raz pierwszy w życiu zobaczyłem sędziego… konsekwentnego. Otóż jakieś 5, 10 czy 15 minut wcześniej – zabijcie mnie, nie patrzyłem na zegarek – Suarez wbiegł w pole karne i położył rękę na barku obrońcy, a arbiter przerwał grę. Pomyślałem wtedy: – O ty skurwielu, w drugą stronę na pewno byś nie zagwizdał. W ofensywie to jest faul, a w defensywie jakoś nigdy!
O dziwo, zagwizdał.
*
Nie wiem, jak to wyglądało w telewizji. Czasami nawet bywa tak, że zależnie od miejsca na stadionie, inaczej oceniasz piłkarzy i to, kto grał najlepiej, a kto najgorzej. Dla mnie wczoraj Umtiti był POTWOREM. Jego wyskok, wyczucie momentu, gra na wyprzedzenie, wprowadzenie piłki – absolutna maestria. Miażdżył przeciwników w każdym kontakcie.
*
Sam już nie wiem. A może wynoszenie Ronaldinho ponad Neymara faktycznie trąci idealizowaniem przeszłości? Może ten zadziorny gnój właśnie mija legendę? Boże Święty, siedziałem bliżej jego strony w drugiej połowie, dość blisko boiska. Jak on się porusza, z jaką lekkością, na paluszkach. Jak on wychodzi spod presji dwóch czy trzech rywali, intuicyjnie, bo przecież wszystko dzieje się tak szybko, że nawet nie ma czasu na jakąkolwiek analizę. Jest zjawiskiem.
*
Dzwoni „Szamo”: – Ten Trapp mi się nigdy nie podobał, za sztywny. Już nawet Sirigu ceniłem wyżej.
*
PSG było żałosne, a Unai Emery – tak szczerze – to chyba powinien zdać licencję. Nie wiem, jak można mieć takich piłkarzy i grać w ten sposób. Jak można cofnąć się tak głęboko, że Pique i Mascherano zaczynają operować piłką 30 metrów od bramki? Dzisiaj jest głośno o nieprawdopodobnej statystyce – w ciągu ostatnich dziesięciu minut (licząc czas dodatkowy), piłkarze PSG zanotowali cztery celne podania, z czego trzy to były wznowienia gry po stracie goli. Innymi słowy – piłkarze PSG zanotowali jedno celne podanie w ciągu 10 minut. To jest kompromitacja większa niż suchy wynik.
*
„Kiedy mówię, zawsze patrzę prosto w oczy. Nigdy nie wykonuję niepotrzebnych ruchów. Wystarczy mi dziesięć pierwszych słów, pięć pierwszych gestów jakiegokolwiek koleżki i już wiem, że w jego psychice czai się strach. On jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że wkrótce będzie miał pełne portki. A wiesz dlaczego? Dlatego, że jego słaba psychika już wysłała mu maila do nadciągającej kupy, że spotkanie jest w spodniach”.
Jarosław Psikuta, „Chłopaki nie płaczą”, na temat stanu piłkarzy PSG w środowy wieczór.
*
Wiecie, co mnie w tym meczu najbardziej zaskoczyło? Zmiana Thomasa Meuniera na Grzegorza Krychowiaka. Nie chodziło o to, kto kogo zmienił, lecz o to JAK to zrobił.
Jest oczywistym, że zmiana w doliczonym czasie gry to głównie zagranie obliczone na kradzież czasu. Z tego też względu sędziowie za każdą taką zmianę doliczają kolejne 30 sekund. Zmieniany piłkarz odbiega na drugą stronę boiska, tam się orientuje, że to jego numer jest na tablicy, zawraca, truchcikiem zmierza w stronę ławki. Czas leci, ale 30 sekund ekstra od arbitra rekompensuje drugiej drużynie ten teatrzyk.
Tymczasem zmiana Meuniera trwała… ze dwie sekundy. Facet chciał jak najszybciej uciec z boiska (uciec, nie zejść), ustawił się tuż przy arbitrze technicznym i gdy tylko wyświetlono zmianę, czmychnął za linię. Był to obrazek tak niecodzienny, a biorąc pod uwagę sytuację na boisku i wynik wręcz szokujący, że utkwił mi w głowie. Pierwsza moja myśl wtedy: pewnie to nie on schodzi, zaraz się zacznie przedstawienie, zawołają kogoś innego.
A on po prostu zszedł. Myk i gościa nie ma.
To samo bramkarz. W pierwszych dziesięciu minutach grał wyraźnie na czas, natomiast im dłużej trwał mecz, tym szybciej wznawiał grę – co w ogóle nie było w interesie jego drużyny. Przyjeżdżają na Camp Nou przeróżne drużyny, ale wszystkie mają punkt wspólny – w razie korzystnego wyniku bramkarze odstawiają szopki i często karani są żółtymi kartkami. A Trapp w takim meczu nie dostał żółtej za opóźnianie. Niebywałe.
Gdy dodamy do tego tę szokującą statystykę celnych podań z końcówki, okaże się, że PSG już nie funkcjonowało. Ani w sensie fizycznym, ani w sensie psychicznym. Ci zawodnicy umarli podczas gry. Ani futbolu, ani cwaniactwa.
*
To był dziwny mecz, bo mimo że padło tyle goli, pięknych, składnych akcji nie oglądaliśmy aż tak wielu. Ale wniosek, że Barcelona nie zagrała nadzwyczajnie byłby idiotyczny. Zagrała nadzwyczajnie.
PSG zostało wgniecione we własne pole karne. Nie zagonione, tylko wgniecione. Jak stary pet w popielniczkę. Barcelona strzeliła te gole nie dzięki koronkowym akcjom, bo na to było za ciasno, ale po prostu dzięki nieustającej presji. Ona w zasadzie wepchnęła piłkę do bramki wraz z przeciwnikami. Siłą woli.
Thiago Silva: – Kiedy próbuje się wyjść do przodu, a nie można, wszystko jest trudniejsze. Wtedy zaczęliśmy zostawiać piłkę Barcelonie i starać się kontratakować, lecz się nie udało. Ten mecz wyrządził krzywdę nam wszystkim, ale trzeba podnieść głowę… Barça ma najlepszego Urugwajczyka, najlepszego Argentyńczyka i najlepszego Brazylijczyka. Kiedy powstrzymywaliśmy jednego, pojawiał się drugi. Tak się nie da.
Marco Verratti: – Odgwizdano przeciwko nam dwa rzuty karne, ale przegraliśmy 1:6, nie z powodu arbitra, tylko z naszej winy. Jest mi wstyd. Przepraszamy kibiców. Jesteśmy bardzo smutni. Barcelona zmusiła nas do gry z tyłu.
*
Wciąż nie mogę uwierzyć w to, co widziałem. Blisko 24 godziny później emocje wciąż buzują, a przed oczami przewijają się obrazki z wczoraj. Chyba zakochałem się w piłce na nowo.
KRZYSZTOF STANOWSKI