Przekazywanie sobie z rąk do rąk laleczki voodoo, której jednak nikt nie potrafi z przekonaniem ukłuć tak, aby zabolało. Dolberg trafiający szpilką w swój palec zamiast w serce, Necid przesuwający tylko ostrzem po jej powierzchni – tak to mniej więcej dziś wyglądało. Mecz, który miał pełne prawo skończyć się 3:3, 1:4 i 2:1 skończył się wynikiem, w obliczu sporej liczby niezłych i kilku dogodnych sytuacji, najbardziej niespodziewanym. 0:0.
0:0, które dla Legii będzie miało słodko-gorzki smak. Słodki, bo czyste konto u siebie oznacza, że żaden remis w Amsterdamie nie wyeliminuje mistrza Polski po 90 minutach. Bo nie sposób powiedzieć, by polski rodzynek w pucharach dał się Holendrom stłamsić. Bo – jakkolwiek to zabrzmi – zagrał na zdecydowanie wyższym poziomie niż w lidze z Arką Gdynia. I tak jak zatrzymał wtedy Hofbauera i Barisicia, tak dziś udało się to z Younesem, Klaassenem i Dolbergiem. Ale jednocześnie gorzki, bo o ukłucie Ajaxu będzie znacznie trudniej bez Miro Radovicia, który żółtą kartką wyeliminował się z gry na Amsterdam Arena. Stadionie, na którym dwa lata temu zrezygnował z niego Henning Berg i na którym w tym roku miał ogromną nadzieję pomóc swoim kolegom.
Żeby jednak trafnie podsumować ten mecz, należałoby zadać pytanie: co by było gdyby w Lidze Europy stosowano Goal-Line Technology? Co by było, gdyby już na samym początku gol Davy’ego Klaassena został zgodnie z przepisami uznany? Co, gdyby Legia na dzień dobry dostała od Holendrów prawy sierpowy na szczękę zamiast odetchnąć po tym, jak Arkadiusz Malarz sprytnie zasłonił sędziemu bramkowemu (celowo?) widok na piłkę, która zdecydowanie przekroczyła całym obwodem linię?
Dit was 100% een doelpunt van Davy Klaassen. #legaja pic.twitter.com/FKeZfVoPwN
— Bas Scharwachter (@BasScharwachter) 16 lutego 2017
Czy wtedy Ajax pozwoliłby sobie na tak wysoko ustawioną linię obrony, czy dopuściłby do sytuacji, w której Necid miał między stoperami kilka metrów kwadratowych miejsca i mógł przyjąć sobie piłkę i uderzyć z woleja kompletnie nieniepokojony? Czy Tete za wszelką cenę zatrzymywałby Guilherme, wiedząc że tym samym wyklucza się z rewanżu? I tak dalej…
Szczęście pomogło Legii, ale i ona sama zrobiła bardzo wiele, by jemu pomóc. Tak, Ajax pokazał znacznie wyższą kulturę gry, zagrał na kosmicznym procencie dokładnych podań, dał dowód na to, że za parę lat z tych graczy pociechę będą miały kluby rokrocznie walczące o wygraną w Champions League. Ale Legia ambicją, wysokim pressingiem nawet w samej końcówce, po półtorej godziny biegania głównie za piłką, mogła zaimponować. Bo w końcówce to jej piłkarzom zostały siły, by przypuścić ostatni atak i spróbować jeszcze wcisnąć piłkę do siatki. Może nie tyle umiejętnościami, nie tyle opanowaniem i ograniem w meczach o dużą stawkę, bo w tych aspektach górował dziś Ajax, ale siłą woli. Determinacji, która dziś przysłaniała co niektóre niedostatki. Chęcią gry w piłkę, a nie tylko wybijania z rytmu Ajaxu.
Legia była więc bliska wpakowania piłki do siatki, gdy Kucharczyk poszedł prawym skrzydłem jak dzik w żołędzie mijając Viergevera sobie tylko znanym sposobem i zagrał wzdłuż bramki, gdzie w ostatniej chwili wybijał piłkę Tete. Mogła ją wepchnąć, gdy Ajax zagapił się w kryciu przy rzucie rożnym i Radović znalazł się na bliskim słupku. Gdy Odjidja zebrał piłkę po główce Tete i później zamiast zapakować pod ladę jak z Realem, fatalnie skiksował. To Malarz musiał się częściej gimnastykować, gdy bronił strzały Klaassena czy Traore – jasne. Ale przypominając sobie szanse Legii jedną po drugiej, dziś pomeczowego nastroju nie musi zdominować ulga. Może, a nawet powinien się pojawić niedosyt.
– Jedziemy do Amsterdamu po awans. Ja w to wierzę, cała drużyna w to wierzy – powiedział z pełnym przekonaniem w pomeczowym studio Arkadiusz Malarz. Będzie piekielnie trudno. Tym trudniej, że bez Radovicia. Ale też nie mamy powodu, by dziś z pełnym przekonaniem powiedzieć: Legio, wiosenny awans to jeszcze nie tym razem.
fot. FotoPyK