Początkowo chcieliśmy przepisać najciekasze fragmenty tego wywiadu. Ale i tak musielibyśmy przepisać cały. Po pierwsze – tu wszystko jest, przynajmniej naszym zdaniem, ciekawe. A po drugie – to się po prostu bardzo miło czyta. Jeśli ktoś aż tak długich tekstów nie lubi – serdecznie mu współczujemy. I zachęcamy, by się jednak przełamał. Oto Kazimierz Trampisz i rozmowa z nim, która ukazała się na łamach “Magazynu Futbol”. Dedykujemy wszystkim dzisiejszym piłkarzom. Dla nich to powinna być lektura obowiązkowa…
– Podobno wciąż jest pan bardzo szybki.
– Jak idę przez park, to najżwawiej, wszystkich mijam! Nie wiem jeszcze jak długo to potrwa, ale inaczej nie umiem. Ręce, jak widzicie, mi się nie trzęsą, herbatę doniosłem do stolika bez problemu, w całości. Z boiska może mi został spryt (śmiech).
– Wie pan, że piłkarze dwudziestego pierwszego wieku nie poważają specjalnie osiągnięć tych co grali dawno, dawno temu.
– Od razu chce pan mnie sprowokować, co? No dobra. Ł»eby była jasność: ja tym obecnym piłkarzom nie żałuję. Niczego. Ani pieniędzy, przesadnych, obaj o tym wiemy. Ani popularności, bo i ja miał swoją. Jedyne czego im zazdroszczę, to butów. Piłek. Boisk. W moich czasach buty miały taki szpic, który przybijaliśmy młotkiem, żeby był płaski. Boiska były dziurawe, bez trawy. Piłki ze skóry namakały tak, że jak ja kropnął z dwudziestu metrów na błocie, jak przypieprzyłem, to bramkarz nawet nie zdążył wyciągnąć ręki. To jak teraz ja słyszę, że w piłkach są jakieś pęcherzyki gazowe… Daj pan mi dzisiaj taką piłkę, i żebym znów miał ze dwadzieścia lat. Daj mi pan zieloną murawę. Wie pan, że pierwsza trawiasta murawa była na Marymoncie? Wcale nie na Legii. Jak człowiek tam wyszedł, to chciał grać. Ja tam fruwał, jak w niebie.
– Wojna pokoleń trwa. Oni: wy graliście wolno, dużo miejsca było. Wy: oni nie umieją przyjąć, podać, prosto kopnąć.
– Proszę pana, do grania to trzeba mieć głowę, a oni dzisiaj nie mają! Jak ja patrzę – zawodnik biegnie na prawym skrzydle. Wszyscy obrońcy rywala są trzydzieści metrów od bramki i ja mam tutaj swojego napastnika do grania, który biegnie razem z tymi obrońcami. To co ja robię? Prowadzę dziesięć metrów, daję mu po przekątnej, między bramkarza i obrońców. On ma dużo miejsca, wychodzi, ma spokój. Oni tacy dobrzy, tyle zarabiają, a ja patrzę i co? Prowadzi, prowadzi, prowadzi, do kornera i daje do środka, jak tam już wszyscy się zbiegli! To już nie przejdzie do napastnika. No durnowacizna normalnie! Toż to derniak tak tylko robi.
– U nas w lidze sporo takich derniaków, co? Istnieje coś takiego jak inteligencja boiskowa i poza boiskowa? Mówiąc inaczej: czy inteligentnemu poza boiskiem jest też łatwiej na boisku?
– Wiem o co panu chodzi, więc szybko wyjaśnię na przykładzie. W Wiśle Kraków był taki “Messu” Gracz, Mieczysław Gracz. Przed wojną grał w reprezentacji. Byłem i jestem w nim zakochany, choć już się zmarło biedakowi. Niesamowity technik i taktyk. “Messu” – brązowa karnacja, piękny chłopak. Na stoperze grał u nich niejaki Legutko, i ten “Messu” Gracz, chłopak po czterech klasach szkoły powszechnej, albo nawet i nie, a Legutko to był, proszę pana, magister prawa. No i “Messu” do niego biegnie, bo Legutko coś tam źle zagrał, i krzyczy: “Ty tumanie, ty durniu, co ty grasz!?”. “Messu”, bez podstawówki. Ale kończy się mecz, oni siedzą w salonie, podają tam jadło, nakrywają, obrusy, “Messu” żre łapami, a Legutko: “Ty tumanie, to się je nożem i widelcem!”. Czyli? Tu inteligencja, i tu inteligencja, a jednak inna. “Messu” to był inteligent w grze. A Legutko – prostak.
– Co to jest talent do piłki?
– Talent ma ten, co widzi więcej, co daje piłkę tam, gdzie jest trudno dla przeciwnika, a łatwo dla swojego, ot co. Opowiem panu taką rzecz. Jako piłkarz często łapałem anginy. Dwa dni do meczu, a ja gorączka, osłabiony, koniec świata. Przychodzi kierownik drużyny i mówi: “Kazik, trener prosi, przyjdź do klubu”. To ja się ubieram, idę, Adaś Niemiec, ze Lwowa facet, my go “tatko” nazywali, bo my go bardzo lubili, mówi przed meczem: “Rozbieraj się do grania”. “Trenerze, za dużo nie pobiegam, jestem osłabiony, mam stan podgorączkowy” – ja mu na to. Ale on błaga: “Kazik, ja ciebie potrzebuję do dwóch rzeczy. Raz – żeby drużyna ciebie widziała na boisku, bo grasz, to im jest odważniej. Dwa – przeciwnik deleguje do ciebie ze dwóch”. Bo na mnie jeden nie wystarczał. Nawet jak nie będę biegał. To kolejny plus. A po trzecie: “Ja ciebie potrzebuję na to, że ze trzy razy rzucisz komuś piłkę na nos, a padnie jedna bramka, to mnie zadowoli”. I ja chory grał.
– Gwiazdy mają przywileje, ale i obowiązki?
– Tak. I rzadko się ich karze, częściej jakichś przeciętniaków. Na przykład jeśli chodzi o wódkę. Słyszeliśmy, że on przed meczem popił. Słaby? Dożywocie. Gwiazdor? Trener mówi – ty mi tak więcej nie rób, słuchaj, po co my mamy zabierać tobie, zróbmy to tak i tak. Inna rozmowa. Francowate życie.
– Wódki było kiedyś dużo w piłce?
– Proszę pana, jak tu kiedyś był mecz na Stadionie Śląskim, i na skrzyżowaniu w Bytomiu była knajpa, Badaro. I dzień przed tym meczem międzypaństwowym Wojciech… Ale nie.
– No tak pan zaczął, że trzeba skończyć.
– Trzech takich było. Wojtek Kowalczyk i dwaj jacyś inni, wyskoczyli z obozu kadry i sobie piją. Wszyscy ich widzieli. I ja się pytam, gdzie był trener? Piechniczek chyba.
– Ale pytam o te bardziej zamierzchłe czasy. Pan to może nie pił?
– Ja odpowiem przewrotnie, pytaniem: Dlaczego ja nie umiem tańczyć?
– Pojęcia nie mam i jaki to ma związek z pytaniem?
– Bo za moich czasów my grali w niedzielę. A zabawy, słynne wtedy prywatki domowe, gdzie dziewczyna spraszała do domu koleżanki i kolegów, żeby się po kątach całować, odbywały się w soboty. I mnie też zapraszali. Ale ja mówiłem: “W sobotę nie. Zrób dla mnie imprezę w niedzielę, to przyjdę”. Czyli potrafiłem sobie odmówić. Bo ja wiedziałem, że te brawa z trybun na drugi dzień są ważniejsze. A po alkoholu i tańcach się nie da. Wtedy będą gwizdy tylko. Nie takich jak ja alkohol złamał. Ja panu powiem tak: poszedłbym i pobawił się, jakby oni to organizowali bez picia. Ale weź ty się w Polsce pobaw bez picia. To jedno z drugim nierozłączne. Jak jest trójka i mają flaszkę, to nie zostanie w niej nic, jeszcze ci naleje w przedpokoju na rozejście, albo pójdzie po kolejną.
– Ale nie uwierzymy, że się nie piło, bo legendy krążą. Taki Ernest Pohl sam mawiał: “Ernest pije, ale Ernest gra!”.
– Chlania na wielką skalę nie było. Raczej wyjątki. U nas był taki Narloch, Jasiu Wiśniewski i Kauder, o którym pewien węgierski trener powiedział “weltklasse”, czyli klasa światowa. Pomocnik. Narloch i Jasiu jak się spili, to na drugi dzień jedli po trzy kotlety, nic nie było po nich poznać, zaś Kauder leżał z ręcznikiem na głowie cały dzionek. Czerwony i tylko śmietanę pił. Organizm cierpiał, buntował się. I Kauder się wykończył – dwadzieścia dwa lata miał jak skończył z piłką. Przez wódkę. A Pohl miał niesamowite zdrowie i był notorycznym pijakiem. Wracamy kiedyś z Warszawy, z kadry, i Ernest się spił. Była zimna noc, ale on otworzył okno w wagonie, przewiesił się przez nie, wychylił w połowie na zewnątrz i dalejże: łeeeee, uuuu, eeeeee, stęka tam. Niedobrze mu było. Dwie trzecie drogi przewisiał na oknie. My się tylko patrzyli, coś go tam ciągnęło. Za trzy dni czytam w gazecie: Pohl ma anginę. No nie dziwota! Jak wisiał przez cztery godziny na wietrze. Ale Ernest miał zdrowie do gry, jego organizm to wytrzymał.
– A wytrzymałby pan tempo dzisiejszej piłki, nie polskiej, tej na najwyższym poziomie?
– A ja zapytam: czy my byli nie tacy szybcy? Weźmy takiego Kiszkę (Emil Kiszka, czołowy sprinter powojennej Polski – przyp. red.). On biegał 10,5 sekundy na sto metrów. Na żużlowej bieżni, miękkiej, kolce się w niej zapadały. Bloków nie było, dziurkę sobie kopali sprinterzy. Teraz mamy rok 2009, biegną sekundę szybciej, po tylu latach ewolucji, na sprężystym tartanie, w lekkich butach, z bloków. To czy oni aż tak strasznie nam odjechali? Mówią: wasza piłka była wolna. Ja biegałem 12,5 sekundy na setkę. Czy dzisiaj jest wielu takich piłkarzy w lidze?
– Jest jeden w Polonii Bytom, Michał Zieliński mówił, że przebiegł setkę w sześć sekund.
– (śmiech) Ale ja poważnie pytam – wie pan co w piłce jest ważne? Zryw. Przed igrzyskami w Helsinkach trenowaliśmy na bieżni, na sto metrów biegaliśmy i ja byłem w parze z takim Krasówką z Szombierek. Trener Koncewicz nas wystartował, a ja puch! I na trzydziestu metrach Krasówka piętnaście za mną. Ale zbliża się sześćdziesiąty metr, on blisko. Osiemdziesiąty – wyrównał. Sto – wygrał! Tyle że w piłce mnie tyle nie trzeba było. Góra trzydzieści metrów. Zryw, przyspieszenie, urwanie się w odpowiednim momencie, to było najważniejsze. W piłce zatem ja byłem szybki, on wolny.
– Igrzyska w Helsinkach, podczas których strzelił pan gola w meczu z Francją, to jest największe wydarzenie w pańskiej karierze?
– Dzisiaj ktoś powie: co tam jakieś igrzyska w 1952 roku, tak?
– Znajdą się tacy.
– A ja im powiem coś. Ludzie różnie mówili do mnie… Kazik, tyś tam pojechał, bo szczęście miałeś, bo to, bo tamto. Guzik prawda. Były wtedy trzy ośrodki olimpijskie: krakowski, warszawski i śląski. W każdym po trzydziestu trzech zawodników. Wybrano z nas trzydziestu trzech. Pojechaliśmy w góry, do Szklarskiej Poręby, potem do Spały i stamtąd na Bielany. Zostało szesnastu. Kaziu Trampisz jest w tej szesnastce. Potem w jedenastce, która gra. To co, ja byłem derniak? Wszyscy trenerzy, co nas wybierali, mieli bielmo na oczach? Mało tego. Kazio grał i strzelił gola Francji. My wygrali 2:1. A przypominam, że wtedy grali seniorzy, że o medal było trudniej, co ja mówię, medal był poza zasięgiem, bo tam występowała reprezentacja Węgier. I Ferenc Puskas w niej grał. Ich trener Gustav Sebes powiedział, że na drugie takie pokolenie, taki zbieg talentów, Węgrzy będą czekali sto lat. I czekają.
– Grał pan przeciwko Puskasowi?
– Jasne! On mi założył siatkę, przed główną trybuną na Legii. Ja do dzisiaj zły. Bo wie pan co to jest siatka. Jak on miał piłkę, to ja go zaatakowałem, asekurowałem się na lewo i na prawo. Ale miał zwody jak cholera i mi założył dziurę. To był niesamowity talent, a miał tylko jedną nogę – lewą. Prawa to patyk, ale nam strzelił czwartą bramkę właśnie prawą. Przegraliśmy 1:5. Jak ja przyjechał do Bytomia i pytali: “Kaziu, jak wyście grali z Węgrami?”, to ja mówił: 1:1. Ale nie dodawałem, że tylko w drugiej połowie. Nie było na nich siły, cztery i pół roku meczu nie przegrali wtedy na świecie. Brazylia była silna, Urugwaj bardzo silny, a oni jednych i drugich czwórką pogonili.
– Najlepszy piłkarz przeciwko któremu pan grał.
– Ja wiem? Muszę panu powiedzieć, może ja i krzywdę teraz robię obrońcom, ale ja ich nie cenię. Obrońca to taki piłkarz, co ma pół umiejętności napastnika. Na niego idą i on ma tylko wejść, albo się cofnąć. Napastnik musi mieć oczy dookoła głowy, wszyscy na niego polują, a co to za sztuka wybić komuś piłkę. Oczywiście, ktoś gra lepiej, ktoś gorzej, jak na każdej pozycji. Był w Ruchu taki Ewald Cebula, przedwojenny reprezentant Polski, zmarł bidak, ale trudno, każdy umiera. Ja na niego idę, robię zwód, markuję i w drugą stronę, a on już tam na mnie czeka. On przewidywał ruchy. Mówili, że Cebula nie biega, nie ma szybkości, a nie da się go przejść i za to można chyba cenić obrońców. Taki Maruszkiewicz grał w Gwardii, to my go z Liberdą pach, pach, krótką piłką, i już w przodzie my byli, a on tylko patrzył, nieruchawy.
– Dziewięć lat występów w kadrze, jedenaście meczów. Co tak mało?
– Bo mecz w reprezentacji to był w maju i w październiku. I koniec. Natomiast ja nie mówię o tych wszystkich innych sprawach: kadra PZPN. Warszawa kontra Budapeszt z Puskasem. Warszawa – Moskwa z Jaszynem. Bo takich to ja miał nabitych z 80. Ale nieoficjalnych. Oni dzisiaj jadą na Maltę, grają z kelnerami pięć meczów i on ma pięć zaliczonych w kadrze. Potem patrzysz – ten 20 występów z orzełkiem, ten 30. Panie. Ja i tak miałbym więcej tych spotkań, ale… Studiował pan na polibudzie, to pan wiesz, co to jest maj, miesiąc zaliczeń. Jak ja nie zaliczę, to mnie nie dopuszczą do egzaminu, więc pisałem prośbę, żeby nie powoływać do kadry, bo muszę zaliczać przedmioty. Jak ja usłyszał w latach 60-tych, gdy już się telewizja pojawiła, że jakiś niemiecki napastnik stwierdził, że on nie chce grać w kadrze, to ja pomyślał: jak to? Przecież jak ja bym tak zrobił, to by chyba dostał dożywocie. Nie wolno było ot tak z kadry rezygnować.
– Nie chciał pan również zrezygnować ze studiów. Dzisiaj piłkarze nie studiują już dziennie, mało tego, jak któryś 17-latek zaczyna zarabiać, rzuca szkołę. No bo po co szkoła, jak do niej się chodzi również po to, żeby kiedyś mieć pieniądze?
– Ja się śmieję, że przynajmniej nie muszę mieć kalkulatora, żeby wyliczyć, ile zarobiłem na piłce. O już panu szybciutko mówię. Zero. Nic nie zarobiłem. Po wojnie bieda aż piszczała, nikt nie marzył nawet, żeby za piłkę brać pieniądze. Osiem godzin pracy, szkoła, a potem na trening. Za co my grali? Za nic. Studiowałem dziennie, bo my trenowali po południu, piłkarze Polonii przestali pracować, jak zdobyli w 65’ roku Puchar Ameryki. Prezydent miasta uściskał dłonie ciepłą rączką i wrzucił piłkarzy na tzw. lewe etaty, na kopalnię. Inne drużyny już cztery lata wcześniej tak dobrze miały, ale my nie byliśmy oparci o kopalnię, tylko o magistrat i rzeźnię, co dawało taką korzyść, że jak który piłkarz do domu szedł, to mu w kieszeń wcisnęli dwa kilo mięsa. Myśmy zawsze byli biedni, trochę też na własne życzenie, bo kopalnie proponowały nam pieniądze, ale wtedy musielibyśmy nazywać się Górniczy Klub Sportowy. A nasi rdzenni działacze nie chcieli słyszeć o tym, to górnictwo by im przez gardło nie przeszło. To chodziło o honor. Ja ze Stanisławowa pochodzę, my tu przyjechaliśmy z naszych ziem, bo wtedy przyjąć obywatelstwo radzieckie to oznaczało, że Stalin może nas rzucać tam gdzie chce, po Kirgizjach czy innych, człowiek chciał być w Polsce. Myśmy w 1945 roku w Polonii, jak klub był rejestrowany, przyjęli tradycję trzech lwowskich klubów – Pogoni, Lechii i Czarnych. To jakie tam górnictwo? Tu przez dwa trzy lata sami lwowiacy grali przecież.
– Ile pan dostawał pieniędzy, dajmy na to, za mistrzostwo?
– W 1954 roku, jak my zdobyli mistrza Polski, to dali nam po trzy metry materiału na ubranie. Ojciec powiedział mi wtedy: “To niech oni tobie dorzucą jeszcze podszewkę i zapłacą krawca, bo co z tego za pożytek? I ty podobno mistrza Polski zdobyłeś”. A dzisiaj? Ja to mówię, że uczciwie byłoby, gdyby piłkarz, ale taki dobry, kończąc karierę mógł godnie żyć, otworzyć jakiś biznes, nie wiem, sklep, stację jakąś benzynową. Ale żeby tak od razu milion euro rocznie?
– Za dwa kopnięcia piłki.
– I to krzywo. Krzywo! Wiem co mówię, przecież chodzę na mecze.
– Wie pan, że ci z teraz powiedzą: co oni tam grali…
– A pan znowuż! No powiedzą, powiedzą. Dobrze, co my tam grali. Ale wtedy jak my grali, ja byłem gwiazdą, bożyszczem Bytomia byłem. Jak ja nie grałem, to kibice ręce załamywali. Kazio nie gra, co to będzie?! Byłem w reprezentacji, hymn mi grali, i to się wtedy tylko liczyło. Byłem wtedy, ale kiedy miałem być? Mieliśmy lepszą technikę, niż ci co grają dzisiaj, proszę pana. Rozgrywaliśmy piłkę i lepiej, i ładniej, lepiej też rozumieliśmy grę, tak myślę. Strzelaliśmy celniej. Jak teraz widzę, że ktoś nie umie wymanewrować bramkarza, to śmiać mi się chce. Bo jak ja czy Cieślik mieliśmy przed sobą bramkarza, jak go już dorwaliśmy, to robiliśmy z niego szmatę. Ciach i koniec. Bo my mieli talent! A dzisiaj? Grają bez talentu. Jak już prowadzi piłkę taki jeden z drugim, to widać, że on ma zmartwienie. Zwód, jeden ruch, puszczasz bramkarza (pan Kazimierz wstaje i instruuje) w jedną stronę, a ty sobie w drugą. Ale do tego musi cię słuchać piłka. I my to mieli, my byli najlepsi.
– Zaczął pan strzelać gole, jako nastolatek, nikt nie bał się panu dać szansy?
– Młodych trzeba wprowadzać ostrożnie. Najlepiej w meczach u siebie, bo to wie pan, dzieciak, on jest jak u siebie na podwórku. Czuje się mocniejszy, wyzywa tych większych i silniejszych, bo w razie czego może krzyknąć: mamo! Jak puścisz go na silnego rywala, na wyjeździe, to od razu możesz spalić, po co, szkoda. Trzeba powoli. W Polsce jest taka mentalność – 25 lat za młody, 27 – już za stary i trzeba go wyrzucić.
– Jak Euzebiusz Smolarek? Wszyscy mówili młody, młody, a on ma nagle 28 lat.
– Proszę pana, z tym Smolarkiem to był numer! On chciał u nas grać, w Polonii Bytom. Mówił, że się pokaże, strzeli jedną, drugą bramkę, w telewizji zobaczą, gazety napiszą i może ktoś go silniejszy zaangażuje. On by nam się przydał. Ale jak ja usłyszał, że on chce 40 tysięcy euro! To lekko licząc 160 tysięcy złotych! Ja mówię wtedy do prezesa. Do widzenia. Dziesięć raz. Do widzenia, do widzenia, do widzenia, aż wyjdzie. My nie Lech, ani Legia, my mamy budżet 3,5 miliona złotych. Trzecioligowych zawodników, małe pensje, ale przede wszystkim dobrą atmosferę. Chłopaki się lubią, trenera też szanują. I narobić sobie ambarasu w szatni? Ł»eby przynajmniej powiedział dziesięć tysięcy euro. Przecież zależało mu na grze, bo on chyba coś odłożył. Ale ja znam, proszę pana bogatych ludzi, co w knajpie patrzą, żeby im kto kawę postawił.
– Pieniądz zepsuł piłkę, zmienił wartości?
– Oczywiście. Bo kiedyś wartością numer jeden był patriotyzm. No bo inaczej człowiek tak by dla ojczyzny żył sobie nie wypruwał. My jak wracali po meczu kadry z Warszawy do Katowic, to do pociągu trzeba było włazić oknami. Tłum ludzi, osiem godzin jazdy na stojąco! A człowiek obolały, pokopany czasem. Taki sekretarz siedział, miał pod ręką telefon, wystarczyło zadzwonić do sokisty i poprosić o jeden przedział dla reprezentantów Polski, ale nie przyszło to nikomu do głowy. Mnie trzymał przy wszystkim Biały Orzeł, bo byłem wychowany szalenie patriotycznie, na Piłsudskim, wojsko to dla mnie była świętość. Jak oni przyszli do kościoła u nas, jak oni maszerowali czwórkami, a potem śpiewali “Boże coś Polskę”, to gęsia skóra była na całym ciele, a mury się trzęsły. Ja teraz słucham tych patriotycznych wypowiedzi i powiem panu, że ci młodzi za swój kraj nic by nie dali, przecież oni nie frajerzy, a po cholerę? A ja bym wtedy poszedł na wojnę, jakby trzeba było, życie oddał. Choć przecież różnie z tą Polską bywało później. Władza była taka, że człowiek musiał się za nią wstydzić.
– Jak na igrzyskach w Helsinkach?
– Tam to było i śmieszno, i straszno. Związek Radziecki zażądał, żeby państwa socjalistyczne miały osobną wioskę olimpijską. I tak było – wioska państw socjalistycznych i kapitalistycznych. Nam nie wolno było nawet pod parkanem zatrzymać się przy wioskach państw kapitalistycznych, bo to wróg, to imperializm. A ja byłem ciekawy. Na przykład jak Amerykanin, Murzyn, zdobył złoty medal, to ja chciał mu rękę uścisnąć, ale nie – nam nawet nie wolno było nic do nich mówić. Nawet się przy nich zatrzymać. Finowie zrobili nam 20 kilometrów od Helsinek miasteczko studenckie i nas tam załadowali. Przedstawiciele wioski kapitalistycznej mieli odwiedzić wioskę socjalistyczną. Ci co nas pilnowali, przelecieli po naszych pokojach, powiedzieli, że nie wolno nam wychodzić, ani patrzeć przez okna, człowiek był zastraszony. My tak w tych rogach się ścisnęli, a oni przyjechali – cztery wozy. Patrzą goście, a tu nikt nie odbija piłki, nikt nie chodzi. Zdziwienie, byli półtorej godziny, wyszli, nie mogli dać wiary. Tyfus mamy czy co? Nikogo nie ma. Ręce mi opadają na samo wspomnienie. Durnowacizna, no durnowacizna! W Lahti jak my grali, mieszkaliśmy na peryferiach. Do miasta było 25 minut na nogach. Pewnego dnia Fin podjeżdża i woła mnie, że on podwiezie. To wskoczyłem, pierwszy byłem na miejscu i czekam na resztę ludzi z ekipy. Siadam na schodach, w marynarce z białym orłem i idzie ta reszta, a na czele pewien pułkownik który oddelegowany był do piłkarzy. Oni spoceni, ja zadowolony, ale tak patrzę na niego i wiem, co oznacza ten wzrok, bo ja znam NKWD z 1939 roku, wiem jak oni się patrzyli. Wszystkich granatowych policjantów rozstrzeliwali, artystów, enkawudzista ma złe oczy. On mnie zabrał do pokoju i grozi mi deportacją do Polski, dożywotnim zakazem gry w piłkę nożną! Jesteśmy u wroga, a ja wsiadam do jego samochodu? On mnie mógł wywieźć, zostawić w lesie! Były wykłady? Było mówione co grozi?! Jak ja mogłem!? On mówi, że moi rodzice będą zwolnieni z pracy, natychmiast! A ja wiem, co to znaczy, jakie oni mieli wtedy metody. Pamiętam jak w Stanisławowie, tam gdzie się urodziłem, w 1939 roku przysłali ruskich, to oni do taty powiedzieli: “Niczewo nie gawari bo pogibniesz ty i cała twaja siemia”. Bo Stalin miał taką metodę, że jak ojciec jest przeciwko władzy, to trzeba wybić całą rodzinę, bo oni na pewno też są.
– I wyrzucili pana?
– Nie. Upiekło mi się. Pułkownik mnie opieprzył, ale nie deportował, grałem mecz, szczęśliwie się złożyło. Potem z Gerardem Cieślikiem chcieliśmy sobie coś kupić za diety. Zeszliśmy na dół, i zobaczyliśmy jak naszemu pułkownikowi pakują trzy futra, jak on by nas trafił, to by nas w Polsce wykończył, bałby się, że rozgadamy.
– To przecież nie był obóz sportowy, tylko koncentracyjny.
– Nie wolno nam było niczego, nawet wziąć do ręki soku i sobie nalać, bo dziennikarze zachodni wymażą etykietki soku, nakleją swoje i powiedzą, że to wódka, że socjalistyczna drużyna pije wódę! A to oni by tak zrobili właśnie, ci ubecy, oni wszystkich swoją miarą brali. Jakie to było żenujące. Kiedyś zaprosili do nas dwadzieścia dziewczyn z tamtejszej AWF, na takie “five”, tańce o piątej po południu. No ale nam zabronili tańczyć! Finowie podchodzą i mówią, że one tu do nas przyszły, a my siedzimy jak te kutasy. W końcu Gerard Cieślik mówi: wychodzimy. Śmiesznie to może dla pana zabrzmi, ale musieliśmy się chować nawet, jak chcieliśmy coli spróbować. Kupilimy flaszkę, poszliśmy za róg, po dwa łyki i tyle. Jak przyjechałem do Polski to opowiadałem jak smakuje. My tą coca colę wypili pod śmietnikiem, bo nie wolno było, to przecież kapitalistyczny napój. My się bali.
– W lidze też były takie historie?
– W lidze było wtedy dobrze. Jak my, dajmy na to, przyjeżdżali do Łodzi pociągiem, to na peronie czekał przedstawiciel ŁKS, z kwiatami, prowadził nas do hotelu. Hotel był załatwiony, kolacja czekała. A potem nas odprowadzał. Teraz jak drużyna przyjeżdża to tam się nikt nie pokaże! Jeszcze myślą sobie: dobrze jakby nie przyjechali. Będzie walkower.
– Ale w Łodzi nie zawsze było tak miło, prawda?
– Ja wiem, pan mnie chcesz o te spodenki zapytać, co je niby ściągnąłem i dupę ludziom pokazałem. Panie, co ja z tym miałem, każdy chciał się pochwalić, że niby widział. Ja się śmieję, że na meczu z ŁKS, gdzie ja to niby miałem ściągnąć spodenki, było trzydzieści tysięcy ludzi, a już mi dwa miliony kibiców mówiło: byłem tam i widziałem! Kiedyś jadę do Zabrza tramwajem, stare baby takie: słyszała pani, że ten Trampisz zdjął spodenki, a ja stoję obok. Paplasz, a byłaś tam?
– Czyli nie zdjął pan?
– Nie zdjąłem, ale afera była. Myśmy byli w środku tabeli, a ŁKS spadał z ligi, jakieś trzy kolejki do końca zostały. Oni nerwowi strasznie, wygrać musieli koniecznie, żeby się ratować. Trzydzieści tysięcy na trybunach. Aleksandrowicz, były redaktor Przeglądu Sportowego prowadził tamten mecz. Jest centra, Szczurzyński w bramce. Złapał i chce wybić, ale wtedy co trzy kroki musiał skozłować, taki przepis był. Ja przed nim stanąłem i go szachuję. On w lewo to i ja w lewo. On w prawo, ja w prawo. W końcu nie wytrzymał nerwowo i rzuci mi piłką w twarz. Wolny pośredni dla nas, z dziewięciu metrów. Cichoń, nasz obrońca, niesamowicie silny, “Helmut”, znaczy Ślązak, tylko się uśmiechnął. Ja miałem podać, on strzelić, ot co. Ci z ŁKS stanęli na linii, bo już dalej nie mogli. No i co ja ruszę noga, że niby podaję, oni biegną z muru. To ja do Aleksandrowicza: “Dziewięć metrów, panie sędzio…”. I tak raz, drugi, trzeci, czwarty.
– Wkurzył ich pan.
– Sędzia prosi: “Kaziu, wykonaj to w końcu”. On widział co się dzieje na trybunach. A ja, że nie wykonam, bo ja dbam o przepisy, nie wykonam jak oni są trzy metry ode mnie. Na trybunach kipi, ludzie powstawali. “Kurwa, wykonuj to bo my cię tu zaraz!” – wygrażają. No i wykonałem. Gdy oni po kolejnym wyjściu z muru cofali się znów do linii, to ja w tym momencie zagrałem do Cichonia. Jak on przypieprzył to piła w siatce dwa razy się przetoczyła. 2:1, wygrywamy, a oni do spadku!
– I wtedy się zaczęło…
– Panie, kibice przeskoczyli bariery i lecą. Po kogo? Po Trampisza! Ja ich zdenerwował, to prawda. Ale żeby aż tak? No i my uciekamy pod trybuny, Koncewicz nas wtedy trenował, to dostał, a jak, nabili go, Aleksandrowicza pobili, naszego jednego stratowali, przebiegli po nim, znieśli go nieprzytomnego. Na mnie leci dwóch milicjantów, to ja z ulga odetchnąłem. Oni mnie uratują! A ten milicjant woła: “Skurwysynie, nie wyjdziesz stąd!”. Człowiek ma w strachu wielką siłę, wyrwałem się i uciekłem im. A tam z trybun kamienie, zasłoniłem się, odwróciłem, żeby te cegłówki w głowę mnie nie uderzyły. Uciekłem do szatni, policja konna wjechała, ludzi wyparli z murawy i mówią, żeby mecz dokończyć. Koncewicz nie zgadza się, przecież u nas są pobici piłkarze. Wozy milicyjne zawiozły nas na komendę wojewódzką i tam nas zostawili. My tam siedzieli dwie godziny, widzę, że coś jest nie tak, bo nie rozmawiają nawet z nami. A to wszystko byli kibice ŁKS. W końcu zawieźli nas na dworzec, ale do… Koluszek. Jak myśmy z tych suk wyszli, to tam stali robotnicy i rzucali nam papierosy, bo myśleli, że my z kicia wyszli (śmiech).
– Surowo pana za to ukarano?
– Prezesem ŁKS był Zadke, główny dyrektor zakładów włókienniczych i wiceprezes PZPN. Szybciutko pojechał do stolicy i powiedział w Warszawie, że ja wywołałem tę awanturę, bo ściągnąłem spodenki i pokazałem dupę. Chciał się bronić jakoś, wiedział, że mu walkower grozi, mecze przy pustych trybunach, a władzę miał dużą. A ja się pytam: kiedy tam był czas zdjąć spodenki? Jakby oni mnie dogonili, to bym nie żył! Mogłem tam zginąć. Wie pan co taki tłum może zrobić? Broniłem się, nasi działacze pojechali do Warszawy, ale z półrocznej dyskwalifikacji, którą od razu mi dali w PZPN, nie chcieli się wycofać. Bo ja miał tyle nagan, że to za całokształt było. Dla mnie sędzia to był wróg, nienawidziłem ich, wojowałem z nimi. Ile ja miałem kar. Trzy karty kar doklejone do normalnej kartoteki w wydziale gier i dyscypliny. W październiku mnie zawiesili, w marcu wróciłem do gry, a fama o spodenkach do dzisiaj chodzi. Pan Kazio zdjął spodenki. Legenda miejska.
– To nie była pana jedyna przygoda ze spodenkami.
– Oj tak, na Wiśle miałem drugą, ale za to jaką. My tam przez cztery lata przegrywali, oni w dziada z nami grali, ale w końcu Pan Bóg pozwolił mi dożyć czasów, że my tę Wisłę bili. Ł»e jak przyjechaliśmy to oni już w szatni się bali. Jak my ich pukali… Wybudowali im nowe boisko, no i na otwarcie grali z nami właśnie. 5:0 dla nas, jak to bolało, w domu, na nowym stadionie. Ale ta seria nam się skończyła. Przyszedł taki mecz, że za nic nam nie szło. 0:0, nie możemy nic strzelić. A ja się nie mógł z tym pogodzić! Mecz sędziował taki Marcinkiewicz z Łodzi. Ich bramkarz grał na czas, więc ja do Marcinkiewicza: “Panie sędzio, zwróć pan uwagę”. Ale on był głuchy na te wołania. Cztery minuty zostały do końca, on nie wybija piłki, ja się wkurzył strasznie, usiadł na boisku, źle zrobiłem, mogłem buty rozsznurować chociaż na alibi. No i Marcinkiewicz mnie wyrzucił. Mógł, bo to było niesportowe zachowanie. Wkrótce miałem jechać z kadrą do Barcelony na mecz z Hiszpanią, ale na drugi dzień kierownik drużyny mówi, że ja z kadry jestem wycofany. Filipiak, przewodniczący okręgowego ZPN w Krakowie, napisał list do PZPN, a w tym liście stało, że ja, schodząc z boiska, wyciągnąłem tego “ptaka”, i machałem nim, a tam siedziały kobiety i dzieci! PZPN jak to przeczytał, ja dostał trzy lata z miejsca, za nic! Takie coś w ogóle nie miało miejsca! Zaczęła się batalia. Bagier, dziennikarz ze sportu, był na tym meczu, ujął się za mną w gazecie. Ja mam do dziś księgę notatek: “Sprawa Trampisza”. Dzieci listy pisały, z Londynu oburzeni ludzie, “Głos Ameryki”!
– Ktoś pana chciał wrobić?
– W październiku kapitan kadry Henryk Reyman napisał do mnie list – proszę trenować, wstawiam panu do składu na mecz ze Związkiem Radzieckim. W klubie byłem zawieszony, ale w reprezentacji może zagram? Reyman pisze, że on był na meczu i to sprawa szyta grubymi nićmi. Ja szykuje się do gry. Polska – Związek Radziecki, nie trzeba nas nawet nastawiać przeciwko nim. Koncewicz nam to zawsze powtarzał: “Rowery wam zabrali, zegarki wam zabrali, to teraz się za to odegrajcie”. Trzy dni przed mecze Reyman, pułkownik, kapitan Wisły, pisze jednak, że on mnie przeprasza, ale partia się nie zgodziła na mój występ w meczu z ZSRR. Ja machałem ptakiem, wszyscy widzieli, to koniec.
– I wywinął się pan jakoś.
– Przyszedł luty, było walne zebranie PZPN i Kraków chciał coś na nim ugrać, ale musiał mieć za sobą śląski okręg, który miał najwięcej głosów. I krakusy chcieli, żeby na ich ustawę głosować, ale usłyszeli: “Tak, jak wy zagłosujecie za odwieszeniem Trampisza”. Jest wniosek, głosowanie – delegaci z Krakowa ręce w górę. I tak ci co mnie zrobili krzywdę, głosowali, żeby mnie odwiesić. Uciekła mi Barcelona. Uciekł mecz z ZSRR, Gerard Cieślik tam dwa gole strzelił. Grałbym na Nou Camp, gdyby nie ten ciul, co napisał, że ja wyciągnąłem i machałem jak dzwonem, a ja nawet nie mam takiego dużego, żeby machać.
– Zawsze pan miał z sędziami tak pod górkę?
– A właśnie, że nie. – Z sędziami to ja miałem przejścia, ale inne. Taki Wołkowski z Warszawy na przykład poszedł ze mną na pewien układ. Bo jak mnie się krzywda działa, to ja rozkładałem ręce. W Polonii nawet mówili: “Kazio, nie rozkładaj tych rąk, to my ci coś tam kapniemy po meczu dodatkowo, bo ludzi podburzasz na trybunach i oni piętnaście minut gwiżdżą”. Największa obraza wtedy to było co prawda: sędzia kalosz albo sędzia kanarki doić, ale żaden arbiter nie lubił tego słuchać. I wyobraź pan sobie, że ten Wołkowski w Bytomiu mnie woła i mówi: “Ty mnie nie rozkładaj rąk, a ja ci będę wszystkie faule normalnie gwizdał, bo mi tu buczenie kibiców niepotrzebne”. Nie drukował, tylko bez krzyku dawał uczciwie wolne. Tyknąć mnie nie było można, ja grał jak król!
– Panie Kazimierzu, kiedy w Polsce zaczęła się korupcja?
– To trwa od wielu lat. W latach pięćdziesiątych zaczęło się kupowanie, bo człowiek jest przekupny. Zawsze ktoś potrzebuje sprzedać, kupić, jeden jest bogaty, drugi biedny. Jeden potrzebuje, inny nie musi. Na początku dogadywały się drużyny, z sędziami to nie za bardzo szły układy. Ale między drużynami, owszem. Zresztą, po co teraz o tym opowiadać, zmienią jeszcze ustawę i wezmą mnie do Wrocławia (śmiech). Jeśli jednak pytacie, czy korupcja była, to wam mówię: tak.
– Ale są w piłce ludzie, którzy mówią: nigdy nie widziałem, nic nie słyszałem, bzdury, nie u nas w klubie.
– Jest jeden taki w telewizji, ja go nienawidzę, szczeka, obraża, on jedyny święty. A brał pieniądze od przeciwnika i mogę mu to w oczy powiedzieć. Bramkarz, a miał, o, tyle centymetrów paznokcia. Przy stole siedział z tym paznokciem kilkucentymetrowym, ja patrzył na niego, to aż żal było. To debil był. Ja patrzeć nie mogę na niego, dwa zawały miałem, nie mogę się denerwować.
– Zetknął się pan kiedyś z korupcją?
– Jak prowadziłem Stal Rzeszów, to był tam Kruczek, taki pierwszy sekretarz. Graliśmy z Legią na wyjeździe, i byliśmy zagrożeni spadkiem. Kruczek wzywa mnie i prezesa, i pyta: “Towarzyszu, co wyście zrobili, żeby zdobyć dwa punkty w Warszawie?”. Prezes odpowiada: “Towarzyszu sekretarzu, myśmy się naradzili z trenerem, pojedziemy do Dębicy, my ich zgrupujemy, trener ich potrenuje, z Warszawy przyjedziemy z punktami”. Sekretarz był może durny, jak to każdy sekretarz, ale pyta mnie: “Co wy na to?”. “Towarzyszu, według mnie, jak my naszym piłkarzom damy nawet po willi i po samochodzie, to oni z Legią nie wygrają” – powiedziałem szczerze, bo ja miał tylko Domarskiego w składzie ze znanych piłkarzy, a Legia samych najlepszych. Jak sekretarz to usłyszał, to się odwrócił do prezesa i pyta: “Słyszeliście? To wy mi tu nie opowiadajcie o treningach, tylko jedźcie do Warszawy, bo mecz trzeba kupić! Bo Rzeszów to brama na Bieszczady! Jesteśmy reprezentacyjnym miastem. Turystyka tu u nas, ludzie chcą przyjeżdżać, my musimy mieć ligę!”. Poszło tak: w Rzeszowie chłopki byli to oni ani be, ani me, nijak załatwić nic nie umieli. Pojechaliśmy więc z prezesem sportowym do Warszawy, zawołaliśmy trzech z Legii, a była taka kawiarenka koło sejmu. Mamy prośbę, ale nie za darmo. Macie tu tyle, a tyle, koniec. Dostali te pieniądze trzy dni przed meczem, my wiedzieli, że jak oni się podzielą już, to żony od razu kupią płaszcze, swetry, buty, i oni będą musieli honorowo przegrać. No i wygralimy, 2:1. Często drużyny układały się, jak ktoś czegoś potrzebował, ale potem zaczęły się podchody pod trzech, albo pod jednego – bramkarza na przykład. I od tego zaczęło się całe zło. Ale proszę, nie pytajcie o nazwiska.
– W polskiej lidze są teraz jacyś dobrzy piłkarze?
– Są, tylko nie wiem dlaczego nie grają dobrze w kadrze. Nie można aż tak nie umieć! Nie mają przyjęcia, podania, raz może nie wyjść, ale nie za każdym razem. Jak można tak nic nie umieć? W lidze jest niski poziom, w kadrze dla wielu za wysoki. Mnie serce boli, jak nas biją, jak Ekwador ich ograł na mundialu, to się załamałem, bo przegrać z Niemcami to nie wstyd. Ale Ekwador? Przecież za moich czasów to my byśmy osiem do zera ich ograli.
– A dobry piłkarz w kadrze, choć jeden?
– Ja miałem nadzieję na nowego Polaka, tego Rogera, ale on mnie zawiódł kompletnie. Kuba Błaszczykowski to świetny chłopak, ja namiętnie oglądam Bundesligę, to jest jedyny chłopak, który daje nam nadzieję na bramkę. Reszta się mieli, kręci, traci, kaleczą, nie mogę się doczekać składnej gry reprezentacji.
– Polonia Bytom gra tak dobrze, ale właściwie nie wiadomo dlaczego.
– A myśli pan, że ja wiem! Jak rozmawiamy sobie w czasie meczów na trybunce, to my też nie wiemy skąd oni zaczęli tak nagle grać składnie i mądrze. Nie jeden raz my czekali cztery mecze, żeby oni na bramkę choć strzelili, a teraz? Kwadrans i oni już gola strzelają, radocha wielka! Oni mają pomysł. Graliśmy w Sosnowcu z Wisłą, to Wisła się cieszyła z remisu, a my się smucili, bo my prowadzimy grę i mamy piłkę, my możemy przegrać, ale my gramy, nie tracimy głupio, nie podajemy źle. Ale to się skończy, nie ma siły, jak pan ma drużynę z bardzo dobrą formą, to panu spadnie na średnią, a i to wystarczy na remis. A my mamy średnią drużynę i formę. Jak spadniemy, to na dno. My będziemy musieli przegrywać. Ale teraz my są pany, bo mamy siedem, osiem punktów przewagi nad czerwoną strefą. Uzbieraliśmy majątek w punktach, będzie przynajmniej z czego trwonić. Nikt na to nie liczył.
– Doczekał pan mocnej Polonii, ma pan jeszcze jakieś marzenia?
– Spełniłem już swoje największe. Chciałem odwiedzić rodzinne strony. I teraz, w maju, udało się to zrobić. Jeden kibic Polonii Bytom mnie tam zawiózł. Wie pan, że grosza ode mnie nie wziął?