Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

redakcja

Autor:redakcja

25 stycznia 2017, 14:18 • 6 min czytania 35 komentarzy

Na pewno słyszeliście tysiąc razy tę ckliwą historię o tym, jak drużyna fantastycznie odpowiedziała na wyzwanie, jakim był mecz w osłabieniu, dzięki czemu w 10 na 11 grało im się łatwiej, niż w równych składach. Wystarczy, że zespół, którego zawodnik otrzymał czerwoną kartkę zaliczy pozytywny wynik, a opowiastka rusza – jeśli nie w wypowiedziach na gorąco ze strony piłkarzy i trenerów, to na forach kibicowskich, gdzie komplementuje się waleczność i ambicję drużyny.

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Oczywiście to jedno z najbardziej irracjonalnych futbolowych prawideł, gdyby była w tym choć cząstka prawdy, pewnie niektóre kluby decydowałyby się na umyślne wyłapanie czerwonej kartki tuż po przerwie. Nikt też nie zdecyduje się na tego typu przemowę w najbardziej popularnym scenariuszu, czyli wówczas gdy osłabiona drużyna traci prowadzenie albo kolejne gole. A śmiem twierdzić – ten drugi scenariusz jest częstszy. Wtedy pojawia się raczej przekonywanie, że w końcówce zabrakło sił, choć naturalnie “brawo drużyna”, “daliśmy z siebie wszystko”.

Mimo to jestem skłonny uwierzyć piłkarzom przekonującym, że czasem łatwiej jest, gdy… robi się trudniej. Wersja polska jest powszechnie znana, zresztą nawet na Weszło opisywaliśmy to wielokrotnie. W klubie nie ma pieniędzy na odżywki i dresy, piłkarze sami zrzucają się na podróże, napastnik z Nigerii śpi w szatni, a ukraińskiemu pomocnikowi pokój w swoim mieszkaniu udostępnił kapitan drużyny. Ostatnie pensje widziano kilka miesięcy temu, prezesa w ubiegłym roku. A jednak – na boisku zaczyna żreć. Pojawiają się punkty, których za tłustych lat zawsze brakowało. Pojawiają się bojowe okrzyki w szatni, pojawiają się przepychanki, w których uczestniczy cały zespół i pół ławki rezerwowych, do tego stały repertuar gry obronnej: wślizg, wślizg, wślizg. Wszystko to diabelnie pasuje kibicom, którzy wybaczą najbardziej kardynalny błąd, jeśli winowajca po chwili trzaśnie komuś w zęby, albo odbierze piłkę po 60-metrowym sprincie.

Jaskrawy przykład to ŁKS za pięć dwunasta odebrania licencji, z Tomaszem Hajtą, który w krytycznych momentach samozwańczo zmieniał pozycję ze stopera na środkowego napastnika. Ale w nieco mniejszej skali widać to nawet w obecnej Ekstraklasie, gdzie największy organizacyjny bajzel w Wiśle w tak absurdalny sposób przebudził Boguskiego z Małeckim, że w Krakowie zaczęto przebąkiwać o europejskich pucharach a zima wydaje się już całkiem spokojna.

W wersji zagranicznej – wiadomo, raczej nie ma co się spodziewać tak efektownych opowieści jak spanie bezdomnych zawodników w loży na stadionie, na kanapach wynajmowanych w trakcie sezonu przez biznesmenów. Z uwagą jednak obserwuję to, co dzieje się we wschodnim Londynie. Pokrótce: West Ham United w kilka miesięcy niemalże wyzbył się wszystkiego, co wyróżniało go spośród innych drużyn Premier League. Zawsze silniejszy historia, niż teraźniejszością, zawsze kłaniający się kibicom, zresztą w wymiarze globalnym chyba sławniejszym od zawodników. W końcu to Cass Pennant a nie Mark Noble wydaje kolejne autobiografie, produkuje filmy ze sobą samym w głównej roli. Na hasło West Ham United więcej osób odpowie: “Frodo” niż “Lanzini”. Więcej osób zanuci słynną pieśń o bąbelkach, niż wymieni trzech piłkarzy z obecnej drużyny. Każdy klub ma swoją filozofię marketingu – ta londyńska była oparta na odwołaniach do zasad, wartości, tradycji, unikalnej więzi z kibicami i biedniejszymi dzielnicami Londynu. Working class heroes.

Reklama

I nagle przytrafiła się klubowi przeprowadzka na Stadion Olimpijski. Zmiana tego ukochanego wschodniego Londynu z jego całą patologią na wymuskane wnętrza najbardziej nowoczesnej areny w całej Anglii. Zmiana tych słynnych trybun graniczących z linią końcową boiska na potworka lekkoatletycznego, który zresztą pozostaje w ciągłej przebudowie. Zaczęły się szamotaniny stewardów wychowanych na fanach popowych koncertów i skoków wzwyż z kibicami wychowanymi na dość wyrozumiałych (jak na angielskie standardy) służbach z Upton Park. Doszedł lifting herbu, słabsze wyniki i wyciek dokumentów, w których klub wprost nazywał kibiców “klientami” – atmosfera zaczęła gęstnieć.

Aż pojawił się Dimitri Payet. Cały na smutno. Do niedawna bóg, idol, ulubieniec i najlepszy zawodnik “Młotów”, do niedawna człowiek, bez którego ciężko było sobie wyobrazić drużynę, gość, od którego Slaven Bilić rozpoczynał budowanie jakiejkolwiek wizji gry.

Żądanie transferu, w dodatku w taki sposób, w towarzystwie łkania i zarzekania się na “czubek własnego penisa”, że już w Londynie nie zagra… W teorii: kolejny gwóźdź do trumny. Bunt największego z piłkarzy, który jedynie dobije i tak rozbity, przede wszystkim psychicznie, zespół. Tymczasem – ha, i tu dochodzimy do sedna – West Ham bez Payeta wygrał już drugi mecz z rzędu grając z polotem, efektownie, Carroll zapakował nawet gola nożycami. Coś jak ten polski brak wypłat, scalający nagle drużynę i kibiców wobec wspólnego wroga. U nas – biedy. U nich – Payeta.

Takie chwile zresztą przypominają, że te roboty w futbolu na najwyższym poziomie to mimo wszystko nadal ludzie. Independent podał, że drużyna na płacz Payeta zareagowała niemal równie mocno jak polski Facebook na rzekomy błąd sędziego w karnych z Portugalią. Mianowicie: Pedro Obiang, administrator specjalnej grupy piłkarzy pierwszego zespołu na WhatsApp usunął numer Francuza. Ostracyzm 2.0. Ostracyzm XXI wieku. Całkiem cywilizowany sposób wykluczenia z lokalnej społeczności. Nie jesteś już jednym z nas, więc dostajesz bana.

Brzmi trochę dziecinnie, ale po zachowaniu na boisku piłkarzy “Młotów” widać wkurwienie na całą sytuację. Odnoszę wrażenie, że także chęć udowodnienia, że bez Payeta idzie lepiej niż z nim. Od razu przypomniał mi się finał Mistrzostw Europy z Cristiano Ronaldo dyrygującym grą zza linii. Jak Portugalia poradziłaby sobie z nim na boisku? Może jego indywidualny błysk przyniósłby gola przed 90 minutą, a może w towarzystwie słynnego kolegi Eder nie zdecydowałby się na swój strzał? Może machnięcie rękoma zamiast ofiarnego powrotu w wykonaniu Ronaldo zaowocowałoby golem dla Francji? Gdybanie, ale jednak – i Portugalia, i West Ham United w styczniu pokazują, że czasem wybicie jedynki nie szkodzi, ale pomaga.

Sam jestem ciekawy długofalowych efektów tej opery mydlanej. Już teraz kibice przestali narzekać na stewardów i stadion, zaczęli na Payeta. Drużyna przestała czekać na rzuty wolne sprzed szesnastki a zaczęła działać. Mnie, jako sympatykowi WHUFC, przyjemniej oglądało się te ostatnie mecze, zresztą poprzedzane górnolotnymi wypowiedziami o honorze i zasadach, niż męczenie buły z Payetem na boisku jesienią 2016. Nawet jeśli to tylko poza i kozaczenie pod publikę… Czy cały futbol nie opiera się czasem na kozaczeniu pod publikę?

Reklama

Swoją drogą – kolejny dowód na to, ile w dzisiejszym futbolu znaczy narracja i sprzedanie swojej opowieści. West Ham United próbował odzyskać tożsamość już wcześniej, rozpuszczając w mediach plotkę o odrzuconej ofercie Red Bulla za stworzenie “Red Bull London”, kolejnej filii globalnego mocarstwa piłkarskiego. Zażarło słabo, a na pewno słabiej niż nieugiętość na pokaz w kwestii Payeta.

Co każe sądzić, że gdyby wolta Payeta nie istniała, trzeba by ją było wymyślić.

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

35 komentarzy

Loading...