– Sytuacja przypomina tę z 1982 roku. Tylko że to my wtedy potrzebowaliśmy remisu do mistrzostwa Polski, a teraz oni – stwierdził trener Ryszard Tarasiewicz na zakończenie konferencji prasowej po spotkaniu z Legią Warszawa. “Polska” przypomina wydarzenia sprzed lat.
Mecz ostatniej kolejki między Wisłą Kraków a Śląskiem budzi emocje już od kilku tygodni. Powody są dwa: przyjaźń kibiców obu zespołów i pamiętny 1982 rok. Czy piłkarze ulegną presji szalikowców i pomogą Wiśle zdobyć mistrzowską koronę, czy będą szukali rewanżu za finisz sezonu sprzed 27 lat? Mecz Śląska z Wisłą z 1982 roku to jedna z najczarniejszych kart w historii wrocławskiego klubu.
A było to tak…
Na kolejkę przed końcem rozgrywek Śląsk prowadził w tabeli z 39 punktami. Drugi był Widzew Łódź, który miał oczko straty. Wrocławianom pozostawał mecz na własnym stadionie z Wisłą Kraków, a Widzew miał się zmierzyć z Ruchem Chorzów na wyjeździe. Wygrana w stu procentach zapewniała Śląskowi triumf w rozgrywkach, a przy remisie w Chorzowie nawet punkt dawał mistrzowską koronę.
Szampany mroziły się w lodówkach i wszystko było gotowe do wielkiej fety. Na stadionie przy Oporowskiej, który wtedy mógł pomieścić około 15 tys. kibiców, zjawiło się ponad 20 tys. pełnych wiary w sukces fanów zielono-biało-czerwonych. Nikt nie wyobrażał sobie, że może być inaczej. Przecież do spotkania z Wisłą Śląsk na własnym boisku wygrał 13 meczów i zanotował zaledwie jeden remis.
Wszystko miało się rozstrzygnąć 9 maja. Paradoksalnie bardzo ważny dla walki o mistrzostwo był też mecz pomiędzy Arką Gdynia a Górnikiem Zabrze. Gdynianie mieli jeszcze cień szansy na utrzymanie się w lidze. Musieli jednak wygrać i liczyć na porażkę Ruchu z Widzewem. Wówczas zrównaliby się punktami z zespołem z Chorzowa, a ponieważ mieli lepszy bilans bramkowy od rywali, to Ruch by spadł z ligi. Podobnie wyglądała rywalizacja Śląska z Widzewem. W bezpośrednich meczach łodzianie byli lepsi i w przypadku równej liczby punktów staliby wyżej w tabeli. Skomplikowana sytuacja.
Czasy w polskiej piłce były wówczas takie, że nic nie można było pozostawić biegowi losu. Szczęściu trzeba było pomagać. I Śląsk przystąpił do działania. Wrocławianie chcieli mieć zagwarantowane, że krakowianie nie popsują im święta. To był zbyt ważny mecz, aby decydowały same umiejętności i boisko. Co się wówczas działo i kto jaką odegrał rolę, do końca nie wiadomo. Bohaterowie boiskowych i pozaboiskowych wydarzeń niechętnie do całej historii wracają.
Pewne jest, że podchody pod Wisłę robił Śląsk, ale też Widzew. Jedni chcieli, aby krakowianie odpuścili mecz, drudzy wręcz przeciwnie. Wrocławianie mieli zapłacić Wiśle za nieutrudnianie gry 400 tys. złotych. Na tamte czasy była to ogromna kwota. Tuż przed rozpoczęciem spotkania piłkarze Wisły zażądali jednak jeszcze 100 tys. złotych.
Ponieważ wszystko działo się na godziny przed pierwszym gwizdkiem, przede wszystkim trzeba było zorganizować taką kwotę, a nie myśleć, jak ona zostanie przekazana (400 tys. złotych Wisła odebrała wcześniej w mieszkaniu jednego z piłkarzy Śląska). Gdy pieniądze już były, zastanawiano się, jak je wręczyć. Do transakcji miało dojść w ubikacji budynku klubowego przy Oporowskiej.
Wszystko zostało ustalone i można było grać. Ale Widzew również działał. Kiedy na Oporowskiej sędzia Alojzy Jarguz gwizdnął po raz pierwszy, w Chorzowie piłkarze obu zespołów byli jeszcze w szatni. Mecz Ruchu z Widzewem rozpoczął się około 10 minut później. W ten sposób łodzianie mogli kontrolować sytuację.
We Wrocławiu na boisku niewiele się jednak działo. Śląsk niby miał przewagę, ale nieoczekiwanie Wisła broniła się niezwykle zacięcie. Więcej emocji było w Chorzowie, bo Ruch wyszedł na prowadzenie. Po paru minutach łodzianie łatwo doprowadzili do wyrównania i czekali na wieści z Oporowskiej. A tu do przerwy było 0:0.
Prawdziwy dramat zespołu Jana Calińskiego, który wtedy był trenerem Śląska, miał dopiero nadejść. Sześć minut po przerwie do siatki trafił Piotr Skrobowski i Wisła objęła prowadzenie. Na trybunach i we wrocławskiej ekipie konsternacja. Dla większości było jasne: Wisła nie zamierzała pomóc Śląskowi. Wręcz przeciwnie, robiła wszystko, aby mistrzostwo zdobył Widzew. Krążą legendy, że piłkarze z Krakowa w tym momencie zażądali na boisku od wrocławian okrągłego miliona złotych.
Śląsk rzucił się do szaleńczych ataków. Wisła nie wychodziła z własnego pola karnego, ale piłka nie chciała wpaść do siatki.
Mecze na innych boiskach powoli dobiegały końca. Arka przegrała z Górnikiem i stało się jasne, że spadnie z ligi niezależnie od rezultatu meczu w Chorzowie. A tam cały czas był remis 1:1, czyli otwarty wynik dla Widzewa, który w każdej chwili mógł zdobyć zwycięskiego gola, gdyby była taka konieczność.
I na pewno tak by się stało, gdyby Śląsk doprowadził do remisu. W 83. min wrocławianie mieli ku temu wyborną okazję, bo sędzia Jarguz dopatrzył się faulu w polu karnym i podyktował rzut karny.
Do piłki podszedł Tadeusz Pawłowski. Przed meczem ustalono, w który róg ma się rzucić bramkarz Wisły, gdyby Śląsk miał rzut karny. Przed strzałem Pawłowski spojrzał na Zdzisława Kapkę, który kiwnięciem głową potwierdził, że ustalenia są aktualne. Pawłowski cały czas wierzył Wiśle. Strzelił, ale bramkarz krakowian już czekał w tym rogu na piłkę. To był koniec.
20 tysięcy kibiców w ciszy opuszczało trybuny. Zamiast wielkiej fety była wielka stypa.
Później okazało się, że Wisła wzięła pieniądze i od Śląska, i od Widzewa. Łodzianie zapłacili więcej i na dodatek w dolarach. Piłkarze z Krakowa okazali się największymi cwaniakami ostatniej kolejki pamiętnego sezonu. Co by się wówczas wydarzyło, oni byli wygrani.