Najlepszy polski szachista zarywał noce przy Championship Managerze, uważnie ogląda też Ekstraklasę. Najchętniej trenuje pod Rammsteina, choć zdarza się Eminem lub Daft Punk. Dlaczego polscy szachiści są jednymi z najlepszych na świecie? Jakie życie prowadzi zawodowy szachista? Na czym polegają pijane szachy, jak groźny jest elektrodoping? Co mogą dać szachy dzieciom? Poznajcie Radosława Wojtaszka. Przed wami wywiad, który łamie mnóstwo stereotypów.
***
Podobno zacząłeś przygodę z szachami, gdy miałeś cztery lata.
Moja mama, nauczycielka francuskiego, miała znajomych we Francji. Rodzice, gdy się do nich wybierali, zawsze kupowali jakiś prezent ich dzieciom – pewnego dnia stanęło na szachach. Ja się dorwałem do nich jeszcze przed wyjazdem, gdy stały na półce. Na początku spodobały mi się figurki – konik, hetman, król – ale na miejscu uczyłem się trochę grać, a po powrocie do Polski tata tak naprawdę przedstawił mi ruchy. Miałem dużo szczęścia, że w Kwidzynie, z którego pochodzę, funkcjonuje klub szachowy. Zostałem tam zaprowadzony, zajęcia miałem trzy razy w tygodniu. Znowu fura szczęścia, że moim pierwszym trenerem – pan Marian Wodzisławski – była osoba, która miała w sobie pasję i potrafiła mi tę pasję przekazać. To trudna sztuka, bo dziecko szybko się zniechęca, nudzi, ale u mnie te momenty zniechęcenia były krótkie. Oczywiście zdarzały się, ale zgrało się wiele czynników, by szachy, które miały być dla mnie zabawą, stały się zawodem i sposobem na życie.
To jakie czynniki sprawiły, że nie zniechęciłeś się wtedy na starcie?
Choćby zdrowe wsparcie rodziców. Ostatnio przechodziłem koło stadionu Legii, na bocznym boisku grali juniorzy. Przy płocie stał rządek bodajże ojców i jak oni to przeżywali, jak… różnych słów używali (śmiech). Mnie do niczego nie zmuszano, bo jak dziecko się do czegoś zmusza, to ono robi na odwrót i nic z tego nie będzie. Chciałem grać to grałem, nie chciałem to nie. Trener też motywował do pracy, a nie zmuszał, w konsekwencji pracowałem, bo chciałem. Wyrabiałem sobie zdrowy nawyk.
Sytuacja, która zobrazowałaby zdrowe jak mówisz wsparcie rodziców?
Gdy byłem dzieckiem, nie było funduszy bym jeździł na turnieje z rodzicami i trenerem – musieli wybierać. I posyłali mnie z trenerem, choć na pewno było im ciężko posyłać małe dziecko pod opieką kogoś innego. Tata z wieloma osobami rozmawiał też, by znaleźć dla mnie sponsora, słowem – robili, co mogli, by moja przygoda z szachami trwała i żebym miał jak najlepsze warunki. Nie ukrywajmy, spotykałem się z zawodnikami z całego świata i ci zawodnicy mieli większe wsparcie finansowe. Ja w pewnym momencie byłem jednym z nielicznych juniorów w Polsce, którzy coś już osiągnęli, ale wciąż nie mieli stałego szkoleniowca. Z moim pierwszym trenerem współpracowałem do wieku powiedzmy dwunastu lat, ale potem potrzebowałem kogoś, kto stawiałby większe wyzwanie, miałby większą wiedzę – kilka lat nie miałem nikogo. Rodzice walczyli o fundusze na to, żebym przynajmniej raz na jakiś czas spotkał się z trenerem z górnej półki.
Twoi rodzice interesowali się szachami?
Nie było u nas szachowych tradycji rodzinnych. To znaczy, dziadek Jan od strony mamy grywał w szachy, poznał je w armii. Zawsze jak przyjeżdżałem do dziadka zaczynał się rytuał: dziadek rozstawia szachy, kładzie pięć złotych obok szachownicy: jeśli wygrywałem, to było moje. Jeśli przegrywałem, brał te pięć złotych, ale zabierał mnie i tak na lody (śmiech). Grał bardzo dobrze, choć nigdy nie uczył się szachów, był samoukiem – ja już odnosiłem jakieś sukcesy, ale ciągle był silniejszy. Dopiero, gdy miałem za sobą sześć lat szachowych treningów, zacząłem wygrywać. Dziadek miał ostry charakter, nie do mnie, ale ogółem – jak z kimś trenowałem, to zawsze przypilnował, żeby się sprawował. Miał przykładać się do pracy, traktować trening ze mną odpowiedzialnie, a jak spóźnił się choćby minutę, to dziadek już wytłumaczył, że to ostatnie takie spóźnienie.
Fajna scena rodzinna – dziadek z wnukiem wspólnie przy szachownicy.
Szachy dodały bardzo wiele kolorytu mojemu dzieciństwu. To mnóstwo dobrych wspomnień. Nie będę jednak ukrywał, ważnym czynnikiem motywacyjnym stały się w pewnym momencie namacalne korzyści gry, czyli gdy zacząłem wygrywać i zarabiać jakieś tam pieniądze. Oczywiście to nie były duże sumy, ale dla dziecka dziesięcioletniego trzydzieści złotych, jakie było moją pierwszą pieniężną nagrodą, to świetna sprawa.
Na co wydałeś te pierwsze trzydzieści złotych?
Zachowałem (śmiech). Nigdy nie byłem rozrzutny. Co chciałem to sobie kupowałem, ale starając się zachować rozsądek. Przełomem był wyjazd do Gdańska, gdzie odbywało się sześć turniejów – wygrałem rower, komputer, coś tam jeszcze, w każdym razie nagrody, które były sporo warte. Zobaczyłem – fajnie, robię to, co lubię, wygrywam, a jeszcze mam coś z tego.
Pierwszy komputer. Powiedz, od razu zainstalowałeś program szachowy, czy jednak królowały gry?
Gry oczywiście były, pamiętam mnie zawsze interesowały menadżery piłkarskie.
Grałeś w Championship Managera?
01/02. Nawet robiłem w późniejszych latach łatki składów, tak by grać w tę wersję, ale składy były – powiedzmy – z 2011. Ta gra zżera jednak za dużo czasu, musiałem pewnie dnia z bólem odinstalować (śmiech). Muszę przyznać, że jest kultowa, potrafiłem grać save’y, gdzie miałem na przykład dwadzieścia sezonów w jednym klubie.
Czyli jesteś takim samym fanatykiem jak ja.
To super. Nazwiska zawodników, którzy mieli zawyżone atrybuty, do dziś znam na pamięć – Nikiforenko, Aleshenko, Tsigalko, z Polaków rzecz jasna Harasimowicz. Taki zawodnik jeszcze z Szachtara, defensywny pomocnik… N’Daye. Mnóstwo, mnóstwo ich pamiętam (śmiech). Grecki bramkarz, Chiotis się nazywał?
Tak. Chiotis. Dobrze pamiętasz.
Na tej grze z trenerami i szachistami spędziłem mnóstwo czasu. Śmieszna historia: raz siedliśmy we trójkę z trenerem i znajomym. Graliśmy ligę włoską, wzięliśmy Romę, Milan, Juve. Trener grał Romą, przepakowaną strasznie, a jeszcze dokupił Verona. Miał już mistrzostwo zapewnione, musiał wyjść z jakiejś przyczyny, a nasze mecze były po nim. Nie chcieliśmy czekać, zagraliśmy za niego – przecież już i tak miał scudetto, co to szkodzi. No ale w tym meczu Veron złapał kontuzję, która wykluczała go na dwanaście miesięcy, trener miał potem o to wielki problem (śmiech). Wracając do komputera, program szachowy też był – nazywał się Fritz 2. Czas leci – dziś na rynku jest już Fritz 13.
Powiedz, od samego początku miałeś wielką smykałkę, czy jednak przebijałeś się?
Wygrałem mistrzostwa przedszkolne w Rybniku, gdzie z Kwidzyna jechaliśmy przez całą Polskę, z masą przesiadek. Wygrałem mistrzostwa do lat dziesięciu w Polsce, potem zająłem drugie miejsce w kategorii do lat dwunastu, będąc dziesięciolatkiem. Co ciekawe, wygrał wtedy Łukasz Schreiber, obecny poseł PiS. W ogóle osób, które grały w szachy, a potem odniosły sukces w innych branżach jest mnóstwo. Byłym prezesem związku szachowego był Tomasz Sielicki, twórca Computerlandu. Założył niedawno Radę Przyjaciół Szachów, zapraszał do swojej posesji szachistów, ale też osoby związane z szachami, które działają w innych branżach. Był pan Niemczycki z żoną, prezydent Kwaśniewski, pani Irena Eris. Wracając, początkowo radziłem sobie dobrze w Polsce, ale miałem problemy za granicą. Sukcesy międzynarodowe przyszły, gdy trafiłem pod skrzydła Artura Jakubca, któremu kontuzjowałem Verona. Prowadził mnie do osiemnastki, bezboleśnie przeprowadził z wieku juniorskiego do seniorskiego, a to nie jest takie proste – masa szachistów kończy w wieku osiemnastu, dziewiętnastu lat.
W futbolu jest podobnie, ale tu często wiąże się to z różnicą fizyczną. Ktoś opierał sukces w piłce juniorskiej na tym, ze dominował siłowo, na co z dorosłymi nie ma szans. Jak jest u was?
Czasem bierze się to z prozy życia, czyli konieczności pójścia na studia czy do pracy – nie każdy znajdzie wtedy tyle czasu, by grać poważnie w szachy. Jeśli ktoś w wieku osiemnastu lat nie wie, czy utrzyma się z szachów, to ma przed sobą trudny wybór. Mężczyźni jeszcze mają sporo furtek, ale z kobietami problem jest nagminny, mnóstwo zdolnych juniorek wówczas z szachami kończy. Ja miałem to szczęście, że już jako nastolatek wygrałem mistrzostwa Polski seniorów, byłem też w setce najlepszych na świecie, więc decyzja o tym, by skupić się na szachach, była naturalna.
Łatwo było łączyć szkołę z szachowymi wyjazdami, również zagranicznymi?
Miałem masę nieobecności. Jak zaczynałem liceum, to na pierwszą lekcję przyszedłem dwudziestego września. Trochę bałem się jak to będzie, jak mnie przyjmą inni, bo z natury jestem nieśmiały, ale klasę miałem fantastyczna i do dziś z kilkoma osobami utrzymuję kontakt.
Czy początkowo w szkole fakt, że grasz w szachy, działał na twoją niekorzyść? Tak zwana “szkolna reputacja” rządzi się swoimi prawami.
Na pewno w ławce szkolnej szachy były odbierane jako gra dla kujonów. Ale ja, owszem, nigdy nie miałem problemu z nauką, ale też zawsze byłem obecny na klasowych wyjściach, imprezach. Wydaje mi się, że bardzo dużo zależy tu od środowiska. Na pewno znajdą się osoby wredne, które będą próbować szachowym juniorom dokuczyć, ale ja bardzo mało takich osób spotkałem na swojej drodze. Później, gdy zostałem mistrzem świata juniorów, byłem kimś. Z tymi mistrzostwami świetna historia: historyk w liceum zapytał mnie jaki jest mój następny cel po jakimś tam trofeum. Powiedziałem, że mistrzostwo świata. Odpowiedział, że jak wygram, to mi na lekcji pozwoli nawet pizzę zjeść. No i pewnego dnia bardzo się zdziwił, jak o ósmej rano na historię wjechały cztery wielkie pizze. Wszyscy jedliśmy, było dużo śmiechu, lekcji brak. Muszę przyznać, że wspomnienia szkolne mam wspaniałe.
W piłkę wtedy grywałeś?
W piłkę, w inne sporty, choćby z kosza – tu nawet w reprezentacji szkoły. Na ławie, ale w drużynie, z której dwóch chłopaków potem trafiło do polskiej ekstraklasy.
Ciekaw jestem jak dziewczyny w liceum reagowały na to, że jesteś szachistą.
Najczęściej spotykałem się z szachistkami, a one widziały to jako oczywisty atut. Natomiast pozostałe też widziały to jako coś fajnego, innego, ciekawego. No i odnosiłem sukcesy – tu artykuł w gazecie, tam wzmianka, to działało na moją korzyść. Nie lubiłem z tego robić żadnego halo, nigdy nie przywiązywałem do tego wagi, chciałem być postrzegany jak wszyscy inni. Raczej starałem się, żeby dziewczyny lubiły mnie nie jako szachistę, ale za to, kim jestem prywatnie.
Ale z żoną szachistką gra w szachy to chyba norma.
Z żoną akurat nie gramy. Szachy to oczywiście u nas w domu stały temat, atrybut i tak dalej, ale nie gramy ze sobą.
Dlaczego?
Za dużo by było. Druga sprawa, nie ukrywam, żona jest słabsza ode mnie, mężczyźni grają silniej w szachy, nie stanowiłaby takiego wyzwania.
Ten fragment chyba trzeba będzie wyciąć, bo będziesz miał aferę w domu.
Nie, nie będę miał. Żona jakiś czas temu grała w mistrzostwach Rosji i przygotowuję ją na tyle, na ile jestem w stanie. Wspieram ją jako mąż, wspieram jako szachista.
Laik, jakim jestem, gdy myśli o nauce grze w szachy, to wyobraża sobie, że po prostu trzeba dużo grać w szachy. Ty mówisz o usystematyzowanej nauce, przygotowaniu.
Szachy dzielą się na trzy etapy. Debiut, gra środkowa i końcówka. W debiucie wiodącą rolę odgrywają zagrania przygotowane. Chcemy, żeby zaistniała taka sytuacja, którą ja mam wypracowaną, a przeciwnik jej nie widział na oczy, względnie – nie ma jej dobrze opracowanej. Jeśli jestem lepiej przygotowany i puszczę rozgrywkę “swoim” torem, to ja będę wiedział, co robić, a przeciwnik będzie miał kłopot. Perfekcyjny scenariusz partii to zaskoczenie rywala w debiucie przygotowaną ideą, bo jeśli on tu zmarnuje dużo czasu, później będzie miał problemy. Z zasady na 40 ruchów jest po półtorej godziny na zawodnika – to może się wydawać dużo, ale jak sporo stracisz w debiucie, później może brakować, by przemyśleć wszystkie niuanse. Gra środkowa…
Tu więcej improwizacji, niż gry pamięciowej.
W końcówce też pamięć może odegrać sporą rolę, ponieważ wiem jak potoczą się określone zakończenia. Jeśli zostały cztery określone figury, na przykład król z wieżą przeciwko królowi i gońcowi, to wystarczy, że spojrzę na ich ustawienie na szachownicy, a wiem jak partia się skończy. To można wykorzystać w grze środkowej: widzę, że zostało dziesięć figur, ale jeśli doprowadzę do zostawienia konkretnych czterech ustawionych w pewien sposób, to wtedy wygram. Co robię? Staram się, więc sprowadzić grę do zwycięskiego schematu.
Odtwórzmy więc na tych trzech filarach twój zwycięski bój z Magnusem Carlsenem, mistrzem świata. Zaskoczyłeś go?
On mnie zaskoczył, ale de facto ja zaskoczyłem jego.
Dlaczego cię zaskoczył?
Bo nigdy wcześniej nie stosował takiego otwarcia. W szachach mamy do dyspozycji bazy z partiami, moich na przykład jest w bazie 1800. Jest tam wszystko, każdy mój ruch. Oczywiście dysponowałem podobną bazą jego gier i przygotowywałem się na dane zagrywki…
Ile czasu poświęciłeś analizom jego partii?
To bardziej skomplikowane, bowiem swego czasu byłem w sztabie mistrza świata, Ananda, który grał o mistrzostwo właśnie z Carlsenem. Pół roku więc przygotowywałem innego zawodnika do gry z Magnusem, dzięki czemu wiedziałem o nim bardzo dużo. Poznałem jego silne strony, słabe, choć tych słabych tak naprawdę nie ma. Carlsen jest zawodnikiem, który schodzi z teoretycznych ścieżek. Jak najszybciej chce wciągnąć w grę na improwizację.
Brzmi rozsądnie.
Jest najlepszy w grze praktycznej, w improwizacjach, ale ma minimalne problemy z analizami. Carlsen wiedział, że przygotowywałem Ananda, wiedział, że znam jego warsztat doskonale. Zaskoczył mnie więc, ale… tego się właśnie spodziewałem. To, że mnie zaskoczył, nie było wielkim zaskoczeniem. To trochę jak w pokerze – czytanie przeciwnika, ja wiem, że on wie, że ja wiem itd., Gdy więc mnie zaskoczył, zacząłem przypominać sobie, jakie zagrywki na to otwarcie stosowałem, czyli w jaki sposób mnie rozpracowywał i na co jest przygotowany z mojej strony. Miałem jedną ideę wymyśloną na wypadek scenariusza, że udaje mu się mnie zaskoczyć, a potem ją wykorzystałem. Partia miała ciekawy przebieg: Carlsen zagrał agresywniej niż zwykle, bo bardzo chciał wygrać. Taka była sytuacja w turnieju, że remis nie bardzo go urządzał. Ofiarował mi pionka, ale miał kontrszansę w postaci nieco aktywniejszych figur. Obroniłem tę stratę aktywności, a w niedoczasie – niedoczas, czyli kiedy mamy jeszcze wiele ruchów do wykonania, a mało minut – Magnus zrobił błąd. Pytanie brzmiało, czy wykorzystam przewagę, czy zdoła się obronić. Doprowadziłem to do korzystnego końca.
Na czym polegał jego błąd, zrozumiem go jako laik?
To tak jakby drużyna chciała złapać na spalonego, ale jej się nie udało. Albo jakby szła długa prostopadła piłka z mojej strony, a on nie zauważył, że zza pleców wybiega napastnik.
Powiedz, jak męcząca jest taka partia?
Zależy z kim, zależy kiedy, zależy gdzie. Zdarzało się grać partie siedmiogodzinne.
Czyli są turnieje, gdzie nie ma ograniczeń czasowych.
Ograniczenia są, tylko dające więcej manewru, tam było siedmiogodzinne. W turnieju, podczas którego wygrałem z Carlsenem, byłem w doskonałej sytuacji. W dwóch pierwszych partiach ograłem nr 1 i nr 2 na świecie, prowadziłem, ale skończyłem na dziewiątym miejscu. Jestem przekonany, że gdybym grał go dzisiaj, skończyłbym znacznie wyżej, bo dziś bardzo przykładam się do przygotowania fizycznego.
Widzisz, wielu nie sądziłoby, że przygotowanie fizyczne odgrywa w szachach szczególnie istotną rolę.
Turniej to dwa tygodnie wysiłku emocjonalnego, psychicznego, a te kwestie wiążą się z przygotowaniem fizycznym. Jak dobrze się czuję fizycznie, to naturalne, że lepiej się myśli.
Siłownia jest konieczna w życiu szachisty?
To kwestia wyboru. Nie chodzi o bycie pakerem, bardziej jakąś świeżość, przygotowanie kondycyjne. Trzeba być długodystansowcem, więc chodzi o przygotowanie wytrzymałościowe. Ja konsultowałem się z panem Wacławem Mirkiem z krakowskiego AWF, trenerem przygotowania fizycznego Radwańskiej. Ostatecznie wybrałem bieganie i to jest forma aktywności, którą rozwijam. Okej, może nie biegam maratonów, ale w półmaratonie mógłbym startować, choć pewnie czas nie byłby rewelacyjny. To są kwestie, których nikt nie lekceważy, bo jak się mówi w piłce, gdzie nie ma już słabych drużyn…
Nie ma już słabych szachistów?
Tak, a decydują detale (śmiech). Nie ma fuszerów, nawet ci niby słabsi zmuszają do wysiłku i mogą wygrać. Żeby wytrzymać dwutygodniowy turniej trzeba być doskonale przygotowanym fizycznie.
Podczas turnieju też biegasz?
Nie, wtedy zachowuję energię na partie. Raczej spacery, żeby “wyczyścić głowę” po stresującej grze.
Jak dużo trenujesz?
Najwięcej jak się da. Do oporu. Aż nie jestem zajechany. Ale są dni, kiedy nie trenuję wcale, kiedy po prostu…
Nie chce się.
Nie chce mi się albo są jakieś sprawy życiowe, coś trzeba załatwić, wyjechać gdzieś. Ale jeśli już jestem na zgrupowaniu albo znalazł się ktoś, z kim można posparować, to trening trwa od rana do wieczora, przerwa tylko na posiłki i ćwiczenia fizyczne.
Słyszałem, że muzyka potrafi odgrywać rolę podczas takich treningów. Tobie też pomaga się skupić?
Tak, zazwyczaj jak trenuję, to muzyka gdzieś tam jest w tle, ale jaka? To zależy od nastroju. Może być Rammstein, który królował też, gdy byliśmy w sztabie Ananda, ale czasem gra się pod Eminema, polski hip-hip, Eiffel 65, Coldplay, Daft Punk, klasyczną. Najczęściej jednak pod Rammsteina.
Użyłeś nośnego porównania do pokera. Poker dziś bije rekordy popularności, tu również są elementy pamięciowe, ale i wspomniana przez ciebie gra psychologiczna.
Psychologia to następna sprawa. Jak byłem młodszy, często grałem źle partie decydujące, o wielką stawkę. Spinałem się. Od pewnego czasu współpracuję z panią psycholog z krakowskiego AWF, i choć są to spotkania okazjonalne, tak też kilka spraw pomogły mi uregulować. Co do pokera – pokerzyści lubią mówić, że mają z szachami wiele wspólnego. Ja bym nie sprowadzał szachów i pokera do wspólnego mianownika, u nas mimo wszystko jest więcej zmiennych. Ale prawdą jest, że mam wielu znajomych szachistów, którzy świetnie radzą sobie w pokerze. Zresztą, Sebastian Malec, który niedawno wygrał pięć milionów złotych w jednym turnieju, też był kiedyś szachistą.
Te same elementy. Psychologia. Analiza. Pamięć.
Do tego radzenie sobie ze stresem, czytanie przeciwnika, racjonalność, rozsądek. Tak, to zestaw cech, które są potrzebne w obu grach.
Myślisz, że szachy mogłyby dać coś piłkarzowi?
Zależy jakiemu. Jeśli piłkarz jest świadomy swoich celów, atutów, sytuacji, to… nie. Bo ma już te cechy, które mógłby wyjąć z szachów. Natomiast jeśli piłkarz ma problemy z koncentracją, podejmowaniem decyzji, sytuacjami stresowymi – wtedy owszem. Takie podejmowanie decyzji: my tak naprawdę przed każdym ruchem musimy przeanalizować wszystkie konsekwencje, wszystkie za i przeciw. Przez to wydaje mi się, że szachy same w sobie są taką szkołą życia, swoistym laboratorium. Podejmowanie dobrych decyzji wchodzi ci w nawyk, dlatego bardzo się cieszę, ze szachy wchodzą do szkół, wierzę w ten projekt. Polski związek szachowy ma wyposażyć szkoły, które będą chciały wejść w projekt szachowy, a także przeszkolić im instruktora. Według reformy szachy mogą być nawet normalnym przedmiotem, tylko bez oceny. Myślę, że to udowadnia, jak szachy się rozwijają, a także jaki mogą mieć pozytywny wpływ na dzieci. Nie chcę też zarazem demonizować, że wszyscy muszą grać w szachy, by się rozwijać – nie, są też inne drogi, a to jest tylko jedna z nich.
Gdy przyglądałem się się rankingom top 100, uderzyło mnie, że starych mistrzów tam nie uświadczysz. Dominują młodzi.
Myślisz o na przykład Karpowie?
Tak. Średnia wieku najlepszych jest stosunkowo niska.
Ale mimo wszystko wyższa, niż w innych sportach.
Wydawać by się mogło, że gdzie jak gdzie, ale w szachach starzy mistrzowie i ich doświadczenie będą miały wielkie pole do popisu. A jednak okazuje się, że potrzebny jest młody umysł.
Powiedziałbym, że do czterdziestki szachista jest najmocniejszy, są jednak i tacy, którzy przekraczają tę granicę i pozostają wśród najlepszych – na przykład Anand. Wiadomo jednak, że po czterdziestce mózg pracuje już troszkę gorzej mimo wszystko, a jak mówiłem – na najwyższym poziomie decydują najmniejsze detale. Nawet, jeśli dany szachista nie jest już w stanie zawodowo rywalizować, to rzadko zdarza się, by ktoś miał problem z życiem po szachach. Spadają w rankingu, kończą karierę, ale bez problemu znajdują sobie miejsce w innej branży.
Jak wspominasz współpracę z szachową legendą, Anandem?
Nie muszę chyba mówić, jak wiele dała mi praca z nim. Anand, pięciokrotny mistrz świata, który wygrał wszystko, co da się wygrać, a zarazem najbardziej ujmuje swoją normalnością. Mimo, że już nie współpracujemy, bo w każdym sporcie dochodzi do momentu, że trzeba zmienić otoczenie. Ale gdy zaprosiłem go na ślub, przyleciał z Indii razem z żoną, bawił się jak wszyscy. Chyba możemy dziś mówić o kontakcie bardziej przyjacielskim, niż zawodowym.
Twoja żona jest szachistką, wasi świadkowie to szachiści. Tort też mieliście, nie wiem, w kształcie wieży?
Nie, chcieliśmy już tego uniknąć, za dużo byłoby tych szachów. Ale zawsze mówię: moim największym szachowym osiągnięciem jest żona, którą poznałem na turnieju szachowym (śmiech). Jest tu fajna historia: wygraliśmy na Węgrzech jakiś turniej i zrobiono nam wspólne zdjęcie. Jej się tak podobało jak wyszła na tym zdjęciu, że mnie wycięła i dała je na Facebooka, przez lata było profilowym (śmiech).
Śmiesznie by było, jakbyś ty wstawił na profil drugą część.
Tak, przyszło mi to do głowy. No więc wtedy jeszcze nie zaiskrzyło, ale po latach okazało się, że już wówczas ona mi wpadła w oko, a ja jej. Ślub wzięliśmy szybko, bo po półtora roku. Alina mieszka w Polsce dopiero od około roku z przerwami, a już zna język. Ślub w Moskwie był fajny, międzynarodowy: Anand z Indii, Polacy, Rosjanie, szachiści z Izraela, Gruzin, Szwedzi. Na początku trochę drętwo, bo Rosjanie nie mają zwyczaju tańczyć na weselu. My Polacy jednak porwaliśmy imprezę i gdy później poszedł pociąg, jechali nim wszyscy (śmiech). Akcenty szachowe były dopiero na poprawinach, gdy na działce pod Moskwą graliśmy w pijane szachy. Napełnia się każdą z figur, a po jej zbiciu musisz wypić zawartość. Jak grała żona, to dwie figury były napełnione koniakiem, reszta jakiś sprite…
Ale tobie nie odpuścili.
Nie, my oczywiście graliśmy na inne zasady (śmiech). W każdej figurze wódka, to były takie pięćdziesiątki. W pewnym momencie jak poszły masowe wymiany mogło się zakręcić w głowie. Było wesoło, ale szachiści mają generalnie mocne głowy, choć nie wiem z czego to się bierze.
Szachista może dużo imprezować czy alkohol wykończyłby jego grę?
W teorii nie powinien, alkohol i wszelkie używki są zakazane i niewskazane. Jak ktoś będzie na partii wczorajszy, to gorzej się myśli. Ale proszę mi wierzyć, znam wielu szachistów, którzy grali po alkoholu i dobrze sobie radzili. W praktyce spożywają i im to nie przeszkadza, choć można też spytać – może bez alkoholu graliby jeszcze lepiej?
Chyba, że pomaga im opanować emocje.
No tak, ale uspokoić się można lampką wina, a nie butelką. Picie wynika tez z innej rzeczy – turnieje szachowe mają swoją specyfikę. Rano się budzimy, potem przygotowujemy do partii, od 15 do mniej więcej dwudziestej gramy. Potem jest wieczór i coś trzeba ze sobą zrobić.
Dorośli ludzie przecież.
Dorośli ludzie. Wiem, że teraz alkoholu jest coraz mniej, ale jak słucham opowieści o latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, to tam wieczorami odbywały się regularne libacje. Papierosy przetrwały do dzisiejszych czasów, bywa, że szachiści zapalą nawet w trakcie partii. Ja wychodzę z założenia, że wszystkiego trzeba w życiu spróbować, ale z umiarem.
To spróbowałeś kiedyś gry na kacu?
Pomidor (śmiech).
Jaka jest ranga i otoczka meczu o mistrzostwo świata?
Zależy gdzie, zależy jakiego meczu. Jak Anand rozgrywał mecz w Indiach, gdzie jest gdzie jest idolem, jednym z najbardziej szanowanych i rozpoznawalnych sportowców, to nie mogliśmy wyjść z hotelu. Otoczka była niesamowita, wszędzie tłumy fanów. Ale w Sofii spokojnie można było chodzić po ulicy. Postrzeganie szachów zmienia się dzięki Carslenowi: w Norwegii jest tak rozpoznawalny, że wszystkie jego partie są transmitowane w stacji publicznej.
Szachy uważane są za klasyczny przykład sportu nietelewizyjny. Carlsen pokazuje, że to nie jest prawda.
A według mnie jest to prawda, szachy są przecież nietelewizyjne. Ale biegi narciarskie też są nietelewizyjne i co? Potrafiły znaleźć miejsce w telewizji. W Norwegii Carlsen został mistrzem, więc jego partie udaje się sprzedać z rozmachem, ze studiem, całym tym sztafażem. Stało się u nich trochę to, co u nas ze skokami – zaszczepiono poprzez sukces sport w świadomości. W polskich szachach takiego sukcesu nie doczekaliśmy.
To widać musisz zostać mistrzem świata, a wtedy oglądamy cię na jedynce.
Tak, tylko tu dochodzimy do błędnego koła. Jestem powiedzmy w dwudziestce na świecie. Nie zostanę mistrzem świata bez dużego wsparcia finansowego, a nie dostanę dużego wsparcia finansowego bez zostania mistrzem świata.
Czytałem, że polscy szachiści działają w zupełnie innych warunkach finansowych, niż nacje ze wschodu albo Amerykanie.
Chcę, żeby było jasne: Związek Szachowy wykonuje dobrą robotę. Robi tyle, ile może. Nie weźmie pieniędzy nie wiadomo skąd, ma ile ma i musi podzielić między wszystkich. O sponsorów ciężko, bo szachów nie m w mediach. Takie mistrzostwa Polski: główna nagrodą jest dwadzieścia tysięcy. To w naszych warunkach naprawdę duża kwota. A że w Rosji jest nieporównywalnie większa stawka nawet na zawodach kobiet, a Amerykanin nawet bez wyników może liczyć na dziesięciokrotnie większy budżet? Takie są realia. Jak w futbolu – pieniądze sukcesu nie dadzą, ale ułatwiają. Można ułożyć sobie większy sztab itd. Czasem się zdarzy historia jak z Leicester, ktoś zdobędzie tytuł wbrew wszystkiemu i to jest piękno sportu, ale naiwnością jest ignorować wpływ pieniędzy na wyniki.
W takim razie Polacy notorycznie robią wyniki ponad stan, bo jesteśmy w światowej czołówce mimo średnich nakładów.
Jest bardzo dobrze. To, co ostatnio zrobiły dziewczyny, czyli srebrny medal na Olimpiadzie – fantastyczny wyczyn, historyczny. Nasze siódme miejsce przy wielkiej konkurencji również uważam za dobry wynik. Polska w szachach zdecydowanie robi wyniki ponad stan, jesteśmy drugą siłą wśród kobiet, siódmą wśród mężczyzn, a gdyby mówić, jaką siłą jesteśmy finansowo… wynik byłby dalece mniej imponujący.
Ilu szachistów utrzymuje się tylko z szachów?
Myślę, że szachista z pierwszej setki utrzyma się spokojnie na wysokim poziomie, no i możemy jak w żużlu poza turniejami grać też w wielu ligach. Niektóre są zorganizowane na zasadzie jednorazowego koszarowania, ale najlepiej zorganizowana niemiecka bundesliga to regularny sezon, czternaście partii weekendowych od października do kwietnia. W ramach Bundesligi miałem przyjemność grać choćby na stadionie Werderu Brema.
Życie szachisty to życie na walizkach?
Rzeczywiście moje życie jest takie, że w domu więcej mnie nie ma, niż jestem. Mając żonę szachistkę, często jesteśmy w rozjazdach. Dwa dni po ślubie już mieliśmy zaplanowane partie, a przez pierwsze trzy miesiące małżeństwa widzieliśmy się raptem trzy tygodnie. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, póki nie mamy dzieci nie jest to problem. Plusem natomiast bezsprzecznie fakt, że człowiek zobaczy kawałek świata. Za juniora były sytuacje, że koszarowano nas w akademiku, gdzie za szafą znaleźliśmy zdechłą mysz. Ale możesz sobie wyobrazić, jakim wydarzeniem był dla mnie wylot na mistrzostwa świata do Indii, gdy miałem szesnaście lat. Byłem też na Kubie – przywiozłem kubańskie cygara i paliliśmy je wszyscy na szkolnej domówce. Nikomu nie smakowały, ale każdy udawał eksperta (śmiech). Krainą pełną sprzeczności są miasta Syberii. Z jednej strony rozwijająca się metropolia, bo blisko są złoża gazu, czytaj – pieniądze, w konsekwencji powstają hotele i galerie. Z drugiej, w tym samym mieście znajdziesz lepianki.
Kasparow po porażce z Deep Blue twierdził, że to była mistyfikacja i przegrał z człowiekiem, teraz mamy drugi biegun po farsie z gruzińskim zawodnikiem, który wspierał się programem komputerowym. Elektrodoping to plaga szachów?
Nie ma co ukrywać, komputer to szachowa rewolucja. Mówiło się jednak dziesięć lat temu, że jak wejdą szybsze procesory, szach zginą. Komputery przeliczą szachy. Nic takiego się nie stało, zyskały na wejściu komputerów, z tego względu, że pokazały więcej możliwości analitycznych, powstały bazy partii, mamy więc wielką pomoc w przygotowaniach. Ze zwykłym dopingiem szachiści nie mają problemów, choć są beta-blokery na liście środków zakazanych i podlegamy testom. Natomiast co do dopingu elektronicznego – jest z tym problem i federacja szachowa próbuje walczyć. Teraz na olimpiadzie po raz pierwszy wracając z łazienki można było być skontrolowanym wykrywaczem metalu. Trwa debata, czy to przesada, zbyt wielka ingerencja, czy dobra forma na walkę z elektrodopingiem. Były przypadki, gdy ludzie oszukiwali ordynarnie – telefon w kieszeni i wyjście do łazienki przed każdym ruchem.
Ten Gruzin chował smartfona za toaletą.
To bardzo prymitywne sposoby, ale nie ukrywajmy – dla inteligentnej osoby zrobić doping tak, by nie był wykrywalny, nie będzie problemem. Nie wiem, jakieś małe słuchawki w uchu, czy coś. To trochę jak walka z wirusami – znajdą się rozwiązania, to pojawi się lepszy wirus.
Grałeś z zawodnikiem, który uprawiał komputerowy doping?
Nie, aczkolwiek ja jestem wstrzemięźliwy w ocenach. Jest druga strona medalu – ludzie łatwo oskarżają siebie nawzajem. Ktoś zrobi super wynik, to pada na niego cień podejrzeń. Ostatnio azerski szachista z pierwszej dziesiątki przegrał z graczem z dalszej pozycji i rzucił oskarżenie. Tymczasem po prostu tamtemu wyszła dobra partia i koniec. Walczyć trzeba z elektrodopingiem, ale walczyć trzeba też z nieprawdziwymi oskarżeniami. Ja nigdy nie spotkałem kogoś, co do kogo miałbym podejrzenia, ale z tym Gruzinem grał Bartosz Soćko, nasz obecny trener kadry, mój dobry znajomy. Bartosz już wtedy podejrzewał że facet stosuje elektroniczny doping, a on też nie jest osobą, która rzuca słowa na wiatr. Sędziowie zignorowali sprawę, bali się wziąć odpowiedzialność na swoje barki. Rok po partii z Bartoszem ten Gruzin został złapany.
Z tego co wiem, jesteś wielkim fanem piłki, nawet czytelnikiem Weszło.
Jestem na bieżąco z wieloma sportami – tenisem, żużlem, koszykówką. O każdym mogę rozmawiać (śmiech). Ale tak, futbol ma szczególne miejsce już od dzieciństwa. Pamiętam byliśmy kiedyś na zgrupowaniu szachowym w Wiśle i tak się złożyło, że mieli tu grać sparing z jakąś lokalną drużyną kadrowicze reprezentacji Piechniczka. Jaki byłem szczęśliwy! Ile autografów zamierzałem pozbierać! Ostatecznie udało się tylko Andrzeja Woźniaka, a to z tego względu, że mój trener ciągle ciągnął nas w góry. Jaki sparing, zobacz, piękny szczyt! Byłem załamany, mój idol Juskowiak na wyciągnięcie ręki, ekscytujący cały kraj Citko, a ja musiałem gdzieś leźć.
Ekstraklasę śledzisz?
Jasne. Jestem kibicem Lecha Poznań, gdy mieszkałem w Poznaniu chodziłem regularnie na stadion. Teraz mieszkam w Warszawie, Alina chciała, żebyśmy się tu przeprowadzili, bo dla niej – przypomnę, pochodzi z Moskwy – Poznań wydawał się za mały. Dla mnie z Kwidzyna i Poznań zdawał się gigantyczny (śmiech).
Zauważasz punkty styczne między szachami a futbolem?
Zauważam, że zarówno szachiści jak i piłkarze są ostatnio zdecydowanie bardziej profesjonalni, czyli nie skupiają się tylko na treningu. Sukces nie kończy się tylko na boisku lub tylko przy desce. Taka dieta: jak się lepiej odżywam, to też się lepiej czuję, u mnie też to się przekłada na wyniki. Takie osoby jak Lewandowski czy nawet młodzi jak Linetty robią wielką robotę pokazując, jak wiele można osiągnąć dbając o siebie. Kiedyś ktoś jechał za granicę – super, osiągnąłem, co chciałem! Teraz to jest dopiero start. Ja też widzę po sobie, że chcę rywalizować z najlepszymi na świecie, walczyć o największe stawki. Druga rzecz, która nas łączy, to dużo czasu wolnego. Po treningu masz cały dzień na rozważanie konsekwencji pytania: co tu teraz zrobić?
Rozmawiał Leszek Milewski
Fot.: Łukasz Turlej