Kosowski: – Głupio mi było powiedzieć na wizji, że Wisła nie ma szans

redakcja

Autor:redakcja

07 września 2011, 23:36 • 21 min czytania

Świetnymi występami w Wiśle pokazał się w europejskich pucharach. W Polsce był na topie, poza nią – stawał się coraz bardziej rozpoznawalny. Do Krakowa zgłaszały się po niego choćby Lazio, Roma czy Lyon. Oferowały po trzy miliony euro. Był skazany na karierę. Mniejszą lub większą, ale karierę. W Europie nic jednak nie ugrał. Kaiserslautern, Southampton, Chievo, Cadiz, APOEL Nikozja, Apollon – to wszystko jest znacznie poniżej tego, co mógł osiągnąć. Kilka tygodni temu Kamil Kosowski wrócił do kraju, podpisał kontrakt w Bełchatowie.

Nie ukrywał pan, że ma spore obawy w związku z powrotem do Polski.

Każdy piłkarz, który spędził trochę czasu za granicą, ma takie obawy. Tym bardziej, że w ostatnim roku poważną wtopę zanotował Ł»uraw. Ten, powiedzmy delikatnie, średnio udany powrót Maćka do Wisły daje trochę do myślenia. O to, że będę odstawał piłkarsko, akurat się nie bałem, ale o formę fizyczną – już tak. Czułem, że nie jestem odpowiednio przygotowany do sezonu i potwierdziły to pierwsze mecze.

Nie brakowało opinii, że do Polski przyjeżdża pan na emeryturę. Z wakacji na Cyprze.

O tym, jakie miałem tam wakacje, najlepiej przekonała się Wisła, grając z APOEL-em. Tyle. Pozostawię to do oceny ludziom, którzy czytają wasz portal, a pewnie jest ich sporo.

A ta ciepła emeryturka?

Rozmawiałeś może z Michałem Ł»ewłakowem? Czy on też do Polski przyjechał na emeryturę? Jestem pewien, że mógł jeszcze zostać za granicą. Ja też mogłem. Wspólnie z rodziną podjęliśmy jednak decyzję o powrocie, młodszy syn zaczyna edukację i chcieliśmy wysłać go do polskiego przedszkola. To był główny powód. Poza tym, kłopoty finansowe mojego ostatniego klubu nie napawały optymizmem. Z tego, co wiem, to w Apollonie nadal nie jest zbyt kolorowo. Nie była to więc decyzja podjęta w ciągu dwóch dni… Ciepła emerytura to na pewno też nie jest, bo lato się kończy, będzie coraz zimniej. Chciałem tez pograć jeszcze na nowych stadionach w kraju. W Poznaniu, w Gdańsku, we Wrocławiu. Ekstraklasa robi się coraz ładniejsza i ciekawsza.

Nie zaczął pan w pewnym momencie traktować powrotu do Polski jako wariantu awaryjnego? Ł»e jak nie pójdzie za granicą, to i tak będzie można wrócić. Co więcej, przywitają z otwartymi rękoma.

Nie mogę zaprzeczyć, miałem w głowie takie myśli. Przyjechałem do kraju, żeby zobaczyć, jak rozwiną się sprawy, ale wielkich ofert raczej nie było. Były takie dwa kluby, w których mogłem po prostu się zaczepić i kopać dalej bez większych ambicji. Nie wykluczałem tego, bo nie jestem w stanie z dnia na dzień rzucić piłki. Nie wiem, czy bym sobie z tym poradził… Wybrałem Bełchatów i po pierwszych pięciu kolejkach mam już niezłe przywitanie, bo kibice zaczęli psioczyć, od Weszło też mi się oberwało. Myślę, że GKS to dobry podkład pod zejście ze sceny.

W debiucie w przerwie wchodzi pan na boisko i spędza na nim 36 minut. فapie dwie żółte kartki, więc wylatuje. Pierwsze skojarzenie – sfrustrowany Kosowski.

To był pierwszy mecz. Może za bardzo chciałem?

Tak pan chciał, że łokcie poszły w ruch?

Poszło długie zagranie, skoczyłem do piłki, nie widziałem, co się za mną działo. Obrońca Ruchu, Szyndrowski pada na murawę. Ma rozcięty łuk brwiowy. Sędzia podbiega i mówi: „Jest krew, więc z urzędu należy się kartka”. Trzy tygodnie później gramy w Zabrzu. Okropnie mnie tam obili. Najpierw nabili mi dwa guzy, a potem rozcięli mi głowę. Co na to sędzia? Mówi, że nic się nie stało, to była walka o piłkę. Ja się z nim zgadzam. Futbol to nie szachy, to męska gra, ale strasznie nie lubię piłkarzy, którzy symulują. W meczu z Ruchem mój kolega z internatu, Marcin Malinowski zobaczył, jak któryś z jego kolegów padł na ziemię.
– Faul! – krzyczy do sędziego.
– Ja nic nie widziałem.
– A to kurwa nie słyszałeś?
Coraz częściej widzę, że nasi sędziowie nabierają się na te głośne krzyki, teatralne zwijanie się z bólu. Szkoda.

Po ośmiu latach wrócił pan już na stałe do kraju. Jak przez ten czas zmienił się Kamil Kosowski? Media zdążyły napisać, że trochę pan poszarzał i posiwiał.

Ł»ycie trochę mnie zmieniło, choć siwizna jest akurat naturalna. Czy poszarzałem? Zobaczymy, sezon dopiero się zaczął. Z perspektywy czasu wiem, że nie nadaję się do drużyn walczących o utrzymanie i mam nadzieję, że GKS w tym gronie nie będzie.

Jak więc zmienił się pan przez te osiem lat?

Pod jakim względem?

Pod każdym.

W miarę wysoko skaczę, w miarę szybko biegam… Nie jest to samo, co dziesięć lat temu, ale od reszty nie odstaję. Psychicznie i mentalnie na pewno trochę się wyciszyłem. Gdybyś nie zadzwonił z Weszło, bo wierzę, że napiszecie to rzetelnie i z jajem, to normalnie nie chciałoby mi się opowiadać o moim życiu, o przygodach.

To wycieszenie przyszło z wiekiem?

Tak. To, co miałem osiągnąć w Polsce, osiągnąłem. Zagrałem też w Lidze Mistrzów. Ale liczyłem na więcej. Zabrakło dużej kariery, którą miałem zrobić w Europie. Dziś mam 33 lata, jestem w Bełchatowie, gdzie – powiedzmy sobie szczerze – mistrzostwo nam nie grozi. Podpisałem po prostu kontrakt z mocnym średniakiem, który sprawi jeszcze niejednego psikusa.

Do Bełchatowa jeszcze wrócimy… Kiedyś mówił pan o sobie, że jest baletmistrzem. To już minęło?

Ł»eby w pewnym momencie się wyciszyć, najpierw trzeba się wyszumieć. Dlatego nie żeń się szybko, wyszalej się najpierw i dopiero wtedy możesz wiązać się z jedną kobietą.

Kosowski: – Głupio mi było powiedzieć na wizji, że Wisła nie ma szans
Reklama


Filmik „Kamil Kosowski – trochę pijany :)” ma w Internecie ponad milion wyświetleń. Sporo. Widział go pan?

Widziałem, ale trafiony wtedy nie byłem. Byłem szczęśliwy, więc śmiesznie wyszło. Trafiony byłem kilka godzin później… To były szalone lata, wspomnień jest wiele. Nie zapominajmy, że to było poparte świetnymi wynikami. Wisłę ciężko było zatrzymać na boisku.

Poza boiskiem również.

Cóż, w końcu Kraków to duże miasto.

Wtedy na Bełchatów by pan nawet nie spojrzał. I sportowo, i geograficznie.

Szczerze powiedziawszy, to nawet nie wiem, czy grałem wtedy przeciwko GKS. Nie chcę nikogo obrazić, ale nie pamiętam, czy ten zespół był już wtedy w ekstraklasie. Dla mnie w latach 1999-2003 nie było przeciwników. Dla moich kolegów również. Każdy rywal był dostarczycielem punktów. Czasem zdarzały się jakieś wpadki, ale to było wkalkulowane.

Ciężko było pogodzić bujne życie towarzyskie z wysoką formą?

Widzę, że szukasz sensacji (śmiech).

Nie szukam. Po prostu wielu piłkarzom się to nie udaje.

Poziom naszego życia towarzyskiego był podobny do poziomu, jaki prezentowaliśmy na boisku. Czyli bardzo wysoki. Tym bardziej, że ja rozstałem się z pierwszą żoną, ponownie byłem singlem…

To, że nie krył się pan z takim życiem towarzyskim i zamiłowaniem do imprez, nie było błędem?

Oczywiście, że było. Przez to nie podpisałem kontraktów z wielkimi klubami. Gdybym mógł cofnąć czas, to pewnie zachowałbym się inaczej. Ale czy aby na pewno warto nie być sobą? Zdaję sobie jednak sprawę, że trochę zbyt dużo opowiadałem mediom. Czasami po prostu należało ugryźć się w język.

Ponoć to zadecydowało o tym, że Giovanni Trapattoni nie wziął pana w końcu do Benfiki.

To prawda. W piątek zadzwonił do mnie Rene Jaeggi, prezydent Kaiserslautern, i pogratulował transferu. Powiedział, że w poniedziałek lecę do Portugalii. Mój pseudo-menedżer potwierdził, że mam zarezerwowane bilety i następnie zadzwonił… po dwóch tygodniach. Zapytał tylko, jak się czuję, bo wszystko wcześniej się spieprzyło. To było nieprzyjemne i bolesne. Mam nadzieję, że ten wywiad trafi do młodych piłkarzy i dwa razy się zastanowią, zanim zwiążą się z jakimś agentem. W większości są to ludzie, którzy dbają tylko o siebie.

Kto wtedy pana reprezentował?

Adam Mandziara. W Polsce chyba znany, ale nie wiem, czy lubiany. Proszę mi wierzyć, że 70 procent ludzi działa tak, jak on.

Duże transfery uciekły panu przez przyznawanie się do bardzo rozrywkowego trybu życia. Podobny los może spotkać Patryka Małeckiego, o którego kontrowersyjnych incydentach też co chwilę jest głośno?

Patryk gra słabo. Słabo, jak na swoje możliwości. Obecny i miniony sezon to połowa tego, na co go stać. Być może to, że nie prezentuje wysokiej formy, nadrabia różnymi wyskokami. Może lubi być w centrum uwagi? Piłkarsko wybija się ponad przeciętność, ale i tak na razie zalicza kiepskie występy. Dwumecz z APOEL-em był w jego wykonaniu, poza bramką, po prostu fatalny. Nie mogę go porównywać do siebie, bo nie grał w takiej drużynie, w jakiej ja grałem i z takimi piłkarzami, których ja miałem u swoim boku. Być może wtedy wyglądałby znacznie lepiej. Małecki i Kosowski to też dwie różne osobowości. Ja nigdy nie byłem chamski, chociaż też kiedyś wyrzucałem kibiców z naszego stadionu. Pamiętam, jak chciałem niektórym ludziom oddać pieniądze za bilety i prosiłem publicznie, aby nie przychodzili na nasze mecze. Wtedy to było frustrujące, ale dziś widzę, że to nie miało sensu. Małecki też do tego dojdzie. Za dziesięć lat.

Od dłuższego czasu mówił pan, że Wisła to najsłabszy mistrz od wielu lat. Gdy większość ludzi cieszyła się z wyników losowania, pan przekonywał, że będzie niesamowicie trudno. I przewidywał klęskę Białej Gwiazdy.

Zaznaczam, że zawszę kibicowałem i będę kibicował Wiśle. Przed meczem z APOEL-em zadzwoniło do mnie ponad stu dziennikarzy. Serio, nie przesadzam.

Ciekawe od ilu pan odebrał.

Od wielu. Ale nie o to chodzi. Wiesz, ilu dziennikarzy zadzwoniło po meczu na Cyprze? Ani jeden. W międzyczasie, po spotkaniu w Krakowie, zostałem zmiażdżony przez wszystkich, zrównany z ziemią. Ł»e jestem antywiślakiem. Ł»e nie życzę sukcesów Polakom. Ł»e jestem wielkim zazdrośnikiem. A ja po prostu wiedziałem, że Wisła nie miała szans! Głupio mi było to powiedzieć na wizji, jak komentowałem pierwszy mecz w Polsacie. Nie wypadało. Potem gadałem z chłopakami w studiu i stwierdziłem, że na pewno odpadniemy. Nie musieli zapraszać mnie na rewanż, bo sprawdziły się moje obawy. APOEL pod każdym względem był lepszy, a my z Marcinem Ł»ewłakowem wiedzieliśmy to wcześniej. Oberwało nam się za darmo. Dziś wykrzyczeć, że ktoś jest chujem, nie jest trudno. Ale charakter ludzi poznaje się po tym, czy potrafią potem zadzwonić i coś powiedzieć. Nie oczekiwałem przeprosin, choć spodziewałem się jakiegoś telefonu, że ktoś mi przyzna rację.

Teorii, dlaczego Wisła dostała od APOEL-u w czapę, jest mnóstwo.

Zostawmy tych pseudo-ekspertów w spokoju. Nagle zza kamieni powychodziły na świat jakieś dinozaury i robią z siebie wielkich specjalistów. Jak czytałem wypowiedzi ludzi, którzy zostali dwa systemy wcześniej, to odechciewało się tego czytać. Maaskantowi trzeba po prostu dziękować, że zdobył z Wisłą mistrzostwo, że zaszedł z nią do decydującego meczu o Ligę Mistrzów.

Ironia?

Nie. Jak Maaskant przyszedł do Wisły, to szybko przegrał kilka spotkań. Mówiłem wtedy, że obojętnie jaki trener obejmie ten zespół, to sobie nie poradzi. Myliłem się. Nie powinniśmy na niego narzekać, bo faza grupowa Ligi Europejskiej wcale nie jest zła… Trener Jovanović w APOEL-u pracuje już jakiś czas. Almeida, Manduca czy Trickovski przyszli niedawno, ale trzon zespołu utrzymuje się od trzech lat. Ten sam bramkarz, obrońcy, środek pomocy.

W Wiśle trzon to Radek Sobolewski. Jeden z jedenastu.

Dokładnie. Jedyny prawdziwy kozak w tym zespole. On na boisku nigdy nie płacze. Profesjonalista pełną gębą i wzór dla młodzieży. Pewnie tak samo myśli Maaskant, bo przedłużył kontrakt z Sobolem.

Kiedyś wydawało się, że problemem są pieniądze. Tymczasem budżet Wisły jest wyższy, niż APOEL-u. Więc to na pewno nie to.

Wisła ma dobrego trenera, rozwiniętą sieć skautingu i kupę pieniędzy. Teoretycznie wszystko, by osiągnąć sukces. Teraz, gdy krakowianie zdobywają kolejne mistrzostwo kraju, prezes Cupiał pewnie ziewa. Nie robi to na nim żadnego wrażenia. Różnica jest natomiast w jakości gry i w jakości poszczególnych zawodników.

Za grę drużyny odpowiada trener Maaskant. Za umiejętności piłkarzy i ich sprowadzanie dyrektor Valckx.

Gdyby Jovanović zdobył mistrzostwo, ale nic nie ugrał w pucharach, to za pierwszym razem by mu wybaczono. Za drugim – straciłby pracę na pewno. W APOEL-u w pewnym momencie, gdy nie odnieśliśmy dużego sukcesu, podziękowano kilku chłopakom, w tym mnie czy Marcinowi. Nie dlatego, że graliśmy słabo. Po prostu nadszedł czas młodszych, wymiana pokolenia.

Holenderski duet to dobry pomysł?

Holendrzy sprawdzają się w AEK-u Larnaca. Najpierw spadli z ligi, potem awansowali i od razu z miejsca dostali się do Ligi Europejskiej. Mają holenderskiego trenera, holenderskiego dyrektora sportowego. Czyli można. Teraz Wisła i tak jest w Europie, zarobi dużo pieniędzy, a do Champions League może uda się dostać za rok. Ale zdobyć mistrzostwo będzie teraz znacznie trudniej.

Ostatnie miesiące na Cyprze nie były dla pana zbyt przyjemne. Co tam się dokładnie działo? Od początku do końca.

Dwa miesiące po podpisaniu kontraktu z klubu odszedł sponsor, który inwestował pieniądze przez 25 lat. Ogromna firma, stanowiła 70 procent budżetu Apollonu. Nagle wszystko się posypało. Ciężko było pozyskać ludzi, którzy pomogliby finansowo, a drużyna nie dość, że odpadła z pucharów, to straciła kilku najlepszych piłkarzy. Zaległości rosły i w grudniu upomniałem się o należne mi pieniądze. Trochę się nazbierało. W nagrodę wylądowałem w drużynie młodzieżowej. Wytrzymałem jednak ciśnienie i po dwóch tygodniach wróciłem do zespołu.

Tylko tyle? Pisał pan przecież specjalne oświadczenia do mediów, podobno pana szantażowano.

Klub przedstawiał mnie w bardzo złym świetle. Opowiadali, że proponują mi pieniądze za rozwiązanie kontraktu, a ja, ten zły, się nie godzę. Zrobiono ze mnie niezwykle chciwego faceta, który przyjechał tam tylko po kasę. Sęk w tym, że oferowano mi połowę zaległej kwoty. A gdzie reszta i jeszcze półtora roku kontraktu? Zapewniam, że jeśli chcieliby zachować się jak normalni ludzie, to dogadalibyśmy się w dziesięć minut. Sprostowaniem w mediach otworzyłem na tę sprawę oczy kibicom. Bo komu wcześniej mieli wierzyć, jeśli nie prezesowi klubu? Po pewnym czasie zaczynaliśmy strajkować przez zaległości, stawało się to normą. Szkoda tylko, że nie zebraliśmy się razem w grudniu, tylko ja musiałem iść na pierwszy ogień.

Rzeczywiście pana szantażowano? Maciejowi Bykowskiemu w Grecji mieli ręce łamać.

Były dwa telefony od jakichś idiotów. Niby kibiców. Nic specjalnego, ale dla świętego spokoju małżonka z synem wrócili wcześniej do Polski. Goście musieli chyba dzwonić pod wpływem środków halucynogennych, bo więcej już tego nie powtórzyli.

Cypr był zapewne fajną przygodą, ale to nic specjalnego. Tym bardziej, że jak pan się przenosił, my patrzyliśmy na tamtejszą ligę z przymrużeniem oka. Prawdziwej kariery w Europie, w naprawdę dobrych ligach, pan nie zrobił. Nie było niczego takiego, czym dziś mógłby się pan pochwalić.

Nie było niczego, co powinno być. Mogłem zrobić dużą karierę… Nie lubię narzekać, ale naprawdę czuję niedosyt. Złożyło się na to wiele czynników. Po pierwsze, moja osoba, bo przecież w Kaiserslautern mogłem tak błyszczeć, że kupiłby mnie Bayern. Po drugie, moim piłkarskim życiem rządził prezes Cupiał. Kontrakt, który skonstruowała Wisła z Niemcami, był majstersztykiem. Umowy wypożyczenia na cztery lata nigdy nie widziałem na oczy. Niespecjalnie wiedziałem, o co w niej chodzi. Przyjąłem tę ofertę z Niemiec, którą zaakceptował klub, choć wcześniej zgłaszały się naprawdę duże marki.

Lazio, Roma…

I Lyon. Oferowały po trzy miliony euro. Ale chciwość moich szefów wzięła górę. Kaiserslautern wypożyczyło mnie na cztery sezony, pół miliona euro za każdy rok. Cupiał miał więc dwa miliony euro w kieszeni, ale liczył na więcej. Różni menedżerowie powiedzieli mu, że potem sprzeda mnie za dziesięć milionów. Chytry traci dwa razy.

Reklama


Jeśli ktoś tutaj stracił i odczuwa to dziś, to tylko pan.

Racja. Cupiałowi kasy na pewno nie zabraknie tak, jak i jego dziesięciu następnym pokoleniom. Ale nie winię go za to. Znał moją wartość i zawsze mówił mi: „Nie puszczę cię do jakiegoś klubu za frytki”. Wydaje mi się, że prezes podszedł do tego zbyt emocjonalnie. Mogłem być w Lazio Manciniego czy w Interze, o którym też słyszałem. W Kaiserslautern przeszkodą była natomiast ta dziwna umowa. Jak ktoś się po mnie zgłaszał, to musiał dogadać się najpierw z Wisłą, potem z Niemcami i na końcu ze mną. Byłem między młotem a kowadłem. Musiałem korzystać więc z tego, co po prostu zostawało. Wszystkie kontrakty podpisywałem albo 30. sierpnia, w dniu urodzin, albo w ostatnim dniu okienka transferowego. Tak było z Chievo czy Southampton.

Powiedział pan, że prezes Cupiał podchodził do tych transferów zbyt ambitnie. Pewnie dlatego, że uwierzył, iż ma naprawdę wielką drużynę. Tymczasem dużej kariery nie zrobił ani pan, ani Maciej Ł»urawski, ani Mirek Szymkowiak. Jedyny, który się pokazał, to Kalu Uche.

I Kuba Błaszczykowski. Prezes kierował się bardziej względami biznesowymi, niż myślą o nas. U niego wszystko musiało zgadzać się w finansach. Chciał, aby zwróciły mu się kwoty, które w nas zainwestował. Chciał zarobić. Bo to jest biznesmen. W przeciwnym wypadku, puściłby mnie później do Osasuny za dwa miliony euro. Moje życie piłkarskie było więc podporządkowane dziwnym zapisom w umowach i nieuczciwym menedżerom. Miałem 23 lata, byłem głupiutki i nieobeznany. Wziąłem Kaiserslautern, gdzie byli Klose i Lokvenc, ale mogłem też poczekać rok i odejść za darmo. Tylko, że po tygodniu mogłem złapać kontuzję i zakończyć karierę. Za granicę ciągnęło mnie jednak niesamowicie.

Ogląda pan czasem tamtą wielką Wisłę? Mecze z Schalke, Parmą, Lazio…

Nie, nie mam takiego ciśnienia. Nie mam potrzeby sobie tego przypominać, żeby poprawić sobie humor.

Ja przed wywiadem sobie przypomniałem. Porównałem tamtego i obecnego Kamila Kosowskiego. Wygląda tak, jakby zabrali panu jeden z głównych atutów – szybkość. Dziś jest pan dwukrotnie wolniejszy.

Spokojnie, daj mi rozwinąć skrzydła. Kilka dni temu robiliśmy w Bełchatowie badania szybkościowe i, pomimo bólu w kręgosłupie, z którym zmagałem się przez trzy tygodnie, nie wypadłem najgorzej. Jeśli chodzi o cechy motoryczne, to jest w porządku, trzymam się jakoś.

Na przeprowadzkę do GKS namawiał pana trener Janas. To był główny argument?

W Wiśle sporo osiągnąłem, kibicuję tej drużynie i do pewnych klubów na pewno nie mógłbym przejść. Z miejsca, w przedbiegach odpadły Cracovia, Legia, Polonia. Optymalną opcją był dla mnie Śląsk, gdzie chciał mnie trener Lenczyk, lub Lechia. Ciągle byłem też w kontakcie z Marcinem Ł»ewłakowem i pytałem go o możliwości, perspektywy w Bełchatowie. Nie chodziło o kasę, ale o infrastrukturę, zaplecze. Nie chciałem jakiejś wioski czy amatorki. Dziś widzę, że GKS to trafny wybór.

Pana z trenerem Janasem od dawna łączyły zażyłe relacje.

Trenera znam 15 lat, znamy się od młodzieżówki. Czasami się śmieję, że razem zaczęliśmy się rozwodzić. I w obu przypadkach długo się to ciągnęło. Trener jest też bardzo doświadczony życiowo. Małomówny, ale świetny gość. Jeden z ludzi, którym warto pomagać, bo potem można na niego liczyć. Jeśli potrzeba, to wstawi się za tobą.

My jego przyjście do Bełchatowa skomentowaliśmy mniej więcej tak – skoro Janas objął GKS, to pozostaje pytanie, kto będzie tę drużynę trenował.

(śmiech) Trener Janas nigdy nie słynął z przebojowości. Ma swoją koncepcję, ma swój świat. Drugiego trenera zawsze miał mocnego. Pamiętam, jak w młodzieżówce człowiekiem od przygotowywania kaset wideo był Skorża. Latał, załatwiał, zbierał materiały i ciekawie opowiadał o przeciwnikach. Dziś jest najlepszym trenerem młodego pokolenia, który w końcu zebrał Legię do kupy. A jego pomocnikiem jest kto? Rafał Janas. Jeszcze okaże się, że Skorża w przyszłości przejmie kadrę, Rafał zostanie tam jego asystentem i historia zatoczy koła. Szczerze im tego życzę.

Czytałem wywiady z panem po powrocie do kraju. Wszyscy, po każdym meczu, pytają o reprezentację. To ja też zapytam…

I równie dobrze mógłbyś mi teraz coś przystrzelić w stylu Weszło. Ja natomiast nie wiem, co powiedzieć. Poza tym, że trener Smuda fatalnie wygląda w telewizji i fatalnie się wypowiada, jest to równy gość. Gdyby jeszcze raz obejmował kadrę, pewnie znowu by mnie powołał. Ł»eby fajnie zacząć. Ł»eby nie było wtopy. Bo jak inaczej rozpatrywać moje powołanie? Przyjechałem na jedno zgrupowanie, zaprezentowałem się z naprawdę niezłej strony. Tak mówili wszyscy dookoła. Na kolejne zgrupowanie już żadnego powołania, żadnego telefonu, ani jednego słowa.

Smuda powołał pana dla świętego spokoju?

Chyba tak. Szkoda, że selekcjoner wcześniej mi nie powiedział, że nie będę już powoływany. Normalnie, po meczu z Kanadą, podziękowałbym kibicom za grę w kadrze. Myślę, że tak należało się zachować. Z drugiej strony, takich piłkarzy, którzy rozegrali więcej spotkań ode mnie i zostali skreśleni z dnia na dzień, jest więcej. Nie rozumiem, jak można było w ogóle nie pożegnać takiego Dudka. Ł»yjemy w takim kraju, że aż szkoda prądu na komentarz.


Jak występował pan z Chievo Verona w Serie A, to też nikt z kadry nie jeździł, by oglądać Kosowskiego. Nikt nie oglądał na żywo, jak prezentuje się Kosa w meczach z Milanem czy Romą.

Po mistrzostwach świata w 2006 roku pojechałem na wakacje, a gdy wróciłem, to trener Wolf powiedział, że dostał informację z góry, że mnie w Kaiserslautern już nie będzie. Szkoleniowiec ściągnął więc już jakiegoś chłopaka na moje miejsce. W Chievo wylądowałem tuż przed zamknięciem okienko transferowego, w ostatniej chwili. Tam mnie zmasakrowali. Miałem jeden bardzo dobry mecz, ze Sportingiem Braga w Pucharze UEFA. Do tego dwa dobre i trzy średnie. Reszta – totalna kaszana. Byłem kompletnie nieprzygotowany do sezonu. Włochy były najcięższym momentem w karierze.

Treningi były takie mordercze?

Dla innych nie, ale dla mnie – tak. Bo przyjechałem tam bez żadnego przygotowania fizycznego. Od poniedziałku do środy bardzo mocne treningi, w czwartek sparing, w piątek rozruch i w weekend mecz. Nie mogłem się poddać, bo byłem tam tylko wypożyczony z opcja przedłużenia umowy. Walczyłem o kontrakt, więc grałem z kontuzją. Włoski doktor przebadał mnie i stwierdził, że jedyny ból, jaki mam, to w głowie. Po roku okazało się, że wówczas miałem dwa złamane żebra! W międzyczasie pojawiło się zapalenie kości łonowej. Coś okropnego. Zaciskałem zęby, bo wiedziałem, że trzeba zapieprzać. Jedna „setka” voltarenu rano, druga – przed treningiem i dawałem radę. Było to jednak opłakane w skutkach. Z kontuzją nie da się grać. Tak męczyłem się osiem miesięcy i regularnie grałem. Kaszanę, ale grałem. Mimo to, prezes Chievo chciał mnie zatrzymać, robił wszystko, abym został. Nie wyszło. Klub spadł z Serie A w ostatniej kolejce. Pierwszy raz widziałem, jak cała szatnia płakała, a prezesa podłączali do kroplówki. Ratowali go, bo nie wytrzymał ciśnienia… W ostatnich trzech meczach w Bełchatowie też wystąpiłem z dużym bólem pleców i zagrałem bardzo słabo. Tak, jak się teraz prezentowałem, to po prostu mi nie wypada.

Do tego dorzucamy czwarte nieudane spotkanie z Ruchem. Mimo to, wciąż pan jest jednak w gronie piłkarzy, których pyta się o kadrę. Nie ma pan wrażenia, że na siłę szukamy zawodników do reprezentacji? Jeden dobry mecz, czasem pół, i od razu tytuły „Brać go do kadry!”.

Jak był Beenhakker, to dwa dobre kopnięcia wystarczały, by dostać szansę w reprezentacji. Szkoda, że kiedyś nie mieliśmy takiego selekcjonera. Jak grałem w silnej Wiśle, to niezwykle ciężko było dostać się do kadry i wygryźć piłkarzy z zagranicy. Hajto, Wałdoch, Koźmiński, Iwan. Oni byli nieosiągalni. Ł»eby trener Engel kogoś powołał, to nie trzeba było się wyróżniać, tylko być wybitnym. U Beenhakkera nie grali nawet ci wyróżniający się, a lepiej kopiący piłkę. Powołania otrzymywali z urzędu. Dziś nawet niewielu piłkarzy z tamtego grona stanowi o sile drużyn w ekstraklasie… A dzisiejsza kadra? Co tu zmieniać, najlepiej machnąć ręką (śmiech). Musimy kibicować trenerowi, bo choć na wizji wypada fatalnie, to bardzo się stara.

Widział pan, jak Kuba Błaszczykowski ratował selekcjonerowi tyłek na konferencji przed meczem z Niemcami?

Nie, ale widziałem, jak Roman Kołtoń przeprowadzał z trenerem wywiad. Pomijając to, że są kolegami, to nieprzyjemnie się patrzyło i nieprzyjemnie się słuchało, jak rozmawiali na ty. Twoja drużyna, ty to zrobiłeś. Tak nie wypada. Myślę, że nawet prezes Lato nie powinien zwracać się publicznie do trenera po imieniu. Chciałbym zobaczyć Romana w takiej rozmowie z trenerem Lenczykiem. To by było ciekawe…

Pan zna się z trenerem Smudą z Wisły Kraków. Pamięta pan jakąś anegdotkę?

Na boisku należałem do jego ulubieńców, poza – na pewno nie. Zawsze starał się mnie utemperować, pokazać mi moje miejsce. Trener miał swoich dwóch, trzech zawodników, których najpierw regularnie sprowadzał na ziemię, by być później uśmiechniętym. Jak byłem w kadrze na dwóch meczach, to praktycznie każda odprawa zaczynała się żartem na mój temat bądź szpileczką w moją osobę. To styl trenera Smudy, ja to lubię.

Selekcjoner ostatnio wskazał też miejsce Arturowi Borucowi i Michałowi Ł»ewłakowowi. Dziś nie ma ich w kadrze.

Nie do końca o to chodzi. W Wiśle „ulubieńcem” Smudy był Grzesiek Pater, co chwilę był przez niego jebany. Ktoś musiał dostać bęcki, żeby trener lepiej się poczuł. Musiał wylać na kogoś wiaderko rzygów, żeby dopiero wyjść na trening i żeby wszystko było dobrze. Ze mną mu się nie udało. Pamiętam, jak z Wisłą Kasperczaka pojechaliśmy do Łodzi. Smuda trenował wtedy Widzew. Podchodzi do mnie i mówi: „Ł»e też na to nie wpadłem, żeby z największego skurwysyna zrobić kapitana”. Ot, takie humorystyczne, ale wyraża styl trenera Smudy. To super gość, ale nie potrafi tego przełożyć… To znaczy, na zespół potrafi, bo to zamknięty krąg, ale na światło dzienne – zdecydowanie nie. Jakieś konferencje czy wywiady to tragedia. فatwo go zagonić w kozi róg, z którego nie może wyjść.

Często śmialiście się w Wiśle za plecami dzisiejszego selekcjonera?

Mirek Szymkowiak prowadził zeszyt z różnymi wypowiedziami trenera. Zapisywał słowa, które i jak przeinaczał Smuda. Kilka rasowych haseł było. Możesz sobie wyobrazić, bo to było dziesięć lat temu.

Teraz zdążył się podszkolić.

Dziś już o wiele lepiej mówi po polsku. Uwierz mi.

Pan często popadał w konflikty z trenerami?

Nie, nie miałem żadnych konfliktów. Był tylko jeden trener, który miał problem ze mną w Kaiserslautern. Kurt Jara. Austriak. Graliśmy w eliminacjach do mistrzostw świata, byliśmy z Austrią w grupie. Na co dzień w klubie byłem w trzeciej grupie biegowej, a tu nagle wrzucono mnie do pierwszej. Tam okrążenie, około 100 metrów, trzeba było przebiec w o 10 sekund krótszym czasie. Sporo. Tym bardziej, że biegasz przez ponad pół godziny. Po zajęciach podszedłem do trenera, poprosiłem o wyjaśnienie, a on na to: „Za kilka dni grasz z Austrią. Musisz być zmęczony”. Po kilku dniach zagraliśmy w Austrii, wygraliśmy. Wracam do klubu i natychmiastowa zemsta. Zero rozmowy, masa biegania, zostałem wyłączony z wszelkich treningowych gierek. Wtedy się przekonałem, jacy ludzie potrafią być bezwzględni. Trener rzucił jedynie w moją stronę: „Z gównianymi Polakami wygramy w Polsce”. Tymczasem to my wygrywamy, a ja strzelam bramkę! I znów powrót do klubu. Masakra. Wchodzę do szatni z uśmiechem, trenerowi skacze oko, jest mega wkurwiony. Paradoksalnie, wtedy zacząłem regularnie grać, byłem w świetnej formie. Akurat miałem swój najlepszy czas w Kaiserslautern.

ROZMAWIAف PIOTR TOMASIK

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama