Jakieś półtora miesiąca temu prowadził Zagłębie Sosnowiec w pierwszej lidze, a jego codziennością były wyjazdy do Chojnic czy Pruszkowa. W minioną środę – wraz ze swoimi piłkarzami – trafił na czołówki większości hiszpańskich dzienników, jako jeden z tych, który mocno utrudnił Realowi Madryt wyjście z pierwszego miejsca w grupie Champions League. W swojej trenerskiej karierze nie ma jeszcze na koncie 20 spotkań, a już udało mu się urwać punkty obrońcom Pucharu Europy. W ostatnich tygodniach jego życie zmieniło się diametralnie, bo dziś nie jest w stanie spędzić godziny w restauracji, by ktoś nie podszedł po autograf lub wspólne zdjęcie. Zapraszamy na najobszerniejszą i z pewnością najlepszą rozmowę z trenerem Legii, Jackiem Magierą.
* * *
Co powiecie ciekawego?
A co pan powie? Mecz z Realem był dopiero osiemnastym spotkaniem od momentu, gdy zaczął pan pracować na własny rachunek. I od razu taki sukces.
Dlaczego sukces?
Sam pan mówił, że piłkarze będą wspominać ten mecz do końca życia. To trener chyba też?
To prawda. No fajnie, trzeba się z tego cieszyć. Niedosyt może gdzieś jest, ale tak pół żartem, pół serio powiedziałem Vuko na zgrupowaniu – dobrze byłoby prowadzić jedną bramką do 88. minuty. No i wykrakałem. Fajnie, że udało się to dowieźć, bo wiemy, że Real miewa zabójcze końcówki, kilka drużyn się o tym przekonało.
Na przykład Sporting.
Prowadzili chyba do ostatniej minuty na Bernabeu, a przegrali. Ale ciężko mi coś więcej powiedzieć, bo nie widziałem tego meczu.
Z perspektywy czasu to poczucie niedosytu po Realu jest mniejsze?
Oczywiście, że mniejsze. Gdy już na chłodno oglądałem powtórkę tego spotkania, doszło do mnie, że Real miał sporo okazji. Więcej niż wydawało się na gorąco.
Wy też jeszcze kilka mieliście.
No tak. Może gdyby nie było tej poprzeczki w ostatniej minucie, ten niedosyt byłby większy. Naprawdę mieliśmy szczęście, że to się tak skończyło, bo gdybyśmy jeszcze stracili gola w doliczonym czasie, to długo byśmy sobie tego nie darowali. Nikt by mi wtedy nie powiedział, że nieważne, bo „po dobrej grze”, bo „graliśmy jak równy z równym”. Nie przyjąłbym tego.
W meczu z Realem mieliście szczęście czy fart? Rozdawał pan kiedyś piłkarzom książkę opisującą tę różnicę.
Jeżeli czytaliście tę książkę, wiecie, że szczęście zależy od nas, od stworzenia odpowiednich warunków, a fart nie. Z Realem mieliśmy szczęście, bo byliśmy w stanie mu pomóc – poprzez przygotowanie do meczu, obranie odpowiedniej taktyki, realizację tego oraz reakcje na to, co działo się na boisku. To jest właśnie szczęście. Gdybyśmy nic nie zrobili i wylosowali sobie jedenastkę, która ma zagrać, a i tak jakimś cudem zremisowalibyśmy, wtedy byłby fart. Wszystko było jednak świadomym działaniem każdego z osobna w sztabie i na boisku, a nawet na ławce, gdzie wszyscy przeżywali to spotkanie. Reakcje rezerwowych po różnych zagraniach, a także po meczu były budujące. Nawet reakcje zawodników młodej Legii, którzy przyszli na ten mecz, ale nie mogli być na stadionie, więc oglądali go w telewizji w szatni. To pokazuje, jak bardzo chcą być w takiej drużynie.
Wolałby pan swoje 3-3 czy zwycięstwo 1-0 po murowaniu i jednej szczęśliwej kontrze?
Wybrałbym moje 3-3.
Naprawdę?
Gdybyśmy ograniczyli się do wybijania piłki, nie dostarczylibyśmy ani kibicom, ani sobie tyle radości. Wiadomo, że zwycięstwo to jednak co innego i punkty są tak naprawdę najważniejsze w sporcie, ale stawiajmy sobie poprzeczkę wyżej. Oczywiście można grać pięknie i przegrywać, co pewnie skończyłoby się zwolnieniem trenera, ale tu nie ma reguły. Podejrzewam, że akurat w tym meczu nikt nie liczył, że zdobędziemy jakieś punkty niezależnie od tego, z jakim nastawieniem wyjdziemy, więc po prostu zagraliśmy swoje.
Totalnie bez presji podchodzi pan do tej Ligi Mistrzów?
Ale dlaczego mam czuć presję? Dla mnie jest to nauka, dla zawodników jest to nauka, dla klubu jest to nauka. Na kogo patrzeć, jeśli nie na najlepszych? Wyciągamy wnioski. Tak to trzeba traktować. Dzień po meczu powiedziałem chłopakom w szatni, że każdy z nich to spotkanie zapamięta w inny sposób. Pierwszy dlatego, że strzelił gola, drugi, że wybił piłkę z pustej bramki, trzeci, że przepchnął Ronaldo i wygrał z nim pojedynek biegowy, rezerwowy z tego, że wbiegał na murawę cieszyć się po bramkach. I to jest fajne, tego nikt nie zabierze. Jednak żeby takie chwile przeżywać, jest tylko jedna droga – trzeba wygrać ligę. Nie możemy odfrunąć po tym meczu. Było kilka chwil radości, ale teraz najważniejsze jest dla nas to, co wydarzy się w weekend, czyli mecz z Cracovią. Poprzeczkę zawiesiliśmy sobie wysoko, teraz musimy to tempo, jakość gry przenieść z Champions League na ligę polską.
Po takim meczu chyba nie powinno być problemów z podejściem zawodników. Sam pan mówił, że to spotkanie będzie bardzo istotne w kontekście budowania drużyny.
Oczywiście. Weźmy dwa mecze – ten z Borussią i ten środowy. Co będzie w głowach zawodników? Tam frustracja, zastanawianie się każdego z osobna, czy naprawdę nadaje się do tej Ligi Mistrzów, bardzo niskie morale. Tutaj kompletnie coś innego – poczucie własnej wartości, pewność siebie, masa takich pozytywnych zastrzyków. Również dla rezerwowych i dla tych, którzy dziś są poza osiemnastką. Jasny sygnał – muszą się bardzo mocno starać, aby w takich mecz grać i w takim zespole funkcjonować. To może wyjść nam tylko na dobre.
Gdy słyszy pan takie wypowiedzi jak ta Michała Pazdana, który powiedział, że w środę ani przez moment na boisku nie myśleli o tym, by grać na czas, wymuszać faule, to bardziej się pan cieszy czy niepokoi?
Jak najbardziej się cieszę. Od początku mówiliśmy sobie, że mamy swój plan na ten mecz i niezależnie od tego, co się będzie działo, my mamy grać w piłkę. Trzy minuty trwała odprawa na podstawie pierwszego meczu z Realem. Tyle poświęciłem na przekazanie tego, co piłkarze mają sobie w głowie zakodować i jak grać. Odprawa przedmeczowa? Siedem minut. Naprawdę nie było żadnej potrzeby, by kogoś specjalnie mobilizować.
Może pan powiedzieć coś o więcej o tych błyskawicznych odprawach? Albo zaprezentować w całości, skoro to tylko kilka minut.
Mogę wam przygotować, ale i tak byście tego nie zrealizowali. Nie ma szans! (śmiech). Przede wszystkim chodzi o same konkrety – co robić, dwa-trzy przykłady i tyle.
To chyba generalnie pana styl pracy, prawda?
Biorąc pod uwagę pracę w Zagłębiu Sosnowiec i tutaj, najdłuższa z moich odpraw trwała kwadrans. O przeciwniku często staram się mówić piłkarzom w czasie tygodnia poprzedzającego mecz. W dniu spotkania zawodnik inaczej przyswaja pewne rzeczy, a jeśli mówimy o kilku dobach, to ma czas na przetrawienie i ewentualnie przekonanie się do tego, co ma zrobić. Tak staram się działać.
Szczerze mówiąc, zaskoczył nas pan tym, że nie widział meczu Realu ze Sportingiem. Przecież Zidane widział wszystkie mecze Legii. I twierdzi w dodatku, że ten środowy wcale nie był najlepszy.
Ciężko mi powiedzieć, bo sam nie widziałem wszystkich meczów Legii w tym sezonie…
No to powiedzmy sobie szczerze – Zidane bije pana na głowę, jeśli chodzi o profesjonalizm! (śmiech)
I dobrze – to znaczy, że mam wzorzec, do którego muszę dążyć. Oglądam bardzo dużo meczów. Powiedziałem ostatnio, że każde spotkanie po pięć razy. Chyba muszę wyjaśnić, że nie na takiej zasadzie, że za każdym razem po pełne 90 minut. Tyle za pierwszym podejściem, wypisuje wtedy wszystkie ważne fragmenty. Następny raz to już 60 minut, później 30 i tak dalej. Z tego wybieram 10-12 minut, które są kluczowe dla mnie, by pokazać zawodnikom coś konkretnego.
Wracając – oczywiście nie sądzę, by Zidane oglądał wszystkie nasze mecze, nie ma szans.
Dyplomata.
Ale cieszy mnie to, że tak powiedział. To oznacza, że potraktował nas bardzo poważnie.
Z drugiej strony – wystawił skład, którym nie gra nawet przeciwko słabszym przeciwnikom w lidze. Trudno nam przypomnieć sobie spotkanie, w którym w pierwszej jedenastce wyszli Bale, Benzema, Ronaldo i Morata. Pewnie pan też nie zakładał takiego ustawienia. Nie pomyślał pan wtedy o lekceważeniu?
W składzie, który pokazałem zawodnikom, był Morata, nie było Benzemy. Nie pomyślałem o lekceważeniu, a o tym, że jeśli zagrają 4-4-2 i funkcję skrzydłowych będą pełnić Bale i Ronaldo, to będą oni bardziej napastnikami niż pomocnikami. A to była bardzo dobra wiadomość, bo przy naszych założeniach na ten mecz i przy zachowaniu chłodnej głowy, oznaczała, że będziemy mieli jeszcze więcej wolnych przestrzeni, miejsca do tego, by grać. I to się potwierdziło w meczu. Najważniejsze było to, co zobaczyłem od trzeciej, czwartej, piątej minuty – nie wybijaliśmy piłki z naszego pola karnego. Staraliśmy się ją wyprowadzać. Tak miało być, nawet kosztem jakiegoś błędu. Tylko w ten sposób zawodnik może poczuć się pewnie.
Czy ten skład Realu w ostatniej chwili coś zmienił w waszym podejściu do tego meczu?
Niezależnie od tego, czy Real zagrałby 4-3-3, 4-4-2 czy 4-2-4, chcieliśmy wykorzystać wolne przestrzenie, wykorzystać swój potencjał w ofensywie i zabezpieczyć w defensywie. Założenia dla zawodników przy każdym wariancie były bardzo podobne, choć oczywiście po zobaczeniu składu, jeszcze rozmawiałem z nimi indywidualnie.
Jednak gdy w takim meczu traci się bramkę w pierwszej minucie, to różne myśli mogą pojawić się w głowie. Najszybciej ta, że może skończyć się to pogromem.
Gdy zobaczyłem tę bramkę w telewizji, pomyślałem: majstersztyk.
Pojawiły się opinie, że to też przejaw lekceważenia – na treningach rzadko wpadają takie strzały, więc w meczu z reguły nikt nawet nie próbuje.
Kapitalna bramka. Nic tylko bić brawo. Może nie wypadałoby mi stać przy linii i klaskać po strzale Bale’a, ale w duchu czułem, że to coś wyjątkowego. Nie popełniliśmy przy tym błędu, więc to nie miało prawa zmienić naszego myślenia. Zidane mógł pomyśleć, że trafił ze składem, bo już w 50. sekundzie miał pierwsze efekty.
Który moment w tym meczu był dla pana kluczowy?
Gol na 1-2. Vadis też strzelił tak, że można było tylko klaskać. Ale cała akcja była dobra – chcieliśmy, by po odbiorze na naszej połowie to pierwsze podanie do przodu, prostopadłe pomiędzy strefę obrony a pomocy i – jeśli dobrze pamiętam – to Kopczyński właśnie to zrobił. To był kluczowy moment, bo wiedziałem, że jeśli w przerwie pokażę piłkarzom materiał przygotowany przez naszych analityków, czyli to jak wyglądamy w tym meczu, to możemy z Realem powalczyć i strzelić kolejne gole. W szatni było wiele wiary. To było ważne – pod koniec przerwy w rozmowach między sobą piłkarze zauważali, że przeciwnik się irytuje, wkurza, gdy nie ma piłki. I dlatego musi nastąpić kontynuacja tego, co było w pierwszej połowie.
Skoro wywołał pan Kopczyńskiego – to odważny ruch postawić w takim meczu na chłopaka, który jeszcze niedawno grał w drugiej drużynie. I to kosztem Tomasza Jodłowca.
Miałem kilka wariantów na to spotkanie. Jeden jeszcze bardziej ofensywny niż ten, którym zagraliśmy…
Może pan zdradzić?
Ale po co? Zostawię to dla siebie. Byłem jakiś czas temu na meczu drugiej drużyny z Jagiellonią w Ząbkach, w którym grał “Kopa”. Absolutnie celowo wystąpił w tym spotkaniu. To nie była żadna kara – mecz to przecież przyjemność, więc nie może nią być. Tak samo nigdy nie robię nikomu treningu za karę, wszystko jest robione z myślą o przygotowaniu do kolejnego spotkania. Właśnie we wspomnianym meczu drugiej drużyny zobaczyłem w “Kopie” gościa, który może wyjść od pierwszej minuty na mecz z Realem. On się kompletnie tego nie spodziewał, nie miał prawa, bo nawet nie było go przecież później z drużyną. Wyszło bardzo dobrze.
Okej, ale forma Jodłowca też musiała mieć chyba znaczenie przy podejmowaniu tej decyzji.
Miała, jasne. Tomek jest bardzo dobrym piłkarzem, natomiast trenerzy często dobierają zawodników pod taktykę na dany mecz i w tym bardziej mi pasował gracz o charakterystyce Kopczyńskiego. Nawet pomimo tego, że “Jodła” jest zdecydowanie bardziej doświadczony, jeśli chodzi o takie spotkania. Mają inne atuty. Ktoś może powiedzieć, że Michał był niewidoczny w tym spotkaniu. Ale taką opinię wygłoszą tylko ci, którzy nie zastanowią się nad tym, jakie były założenia. Normalne zjawisko. O mnie też często mówiono, że byłem niewidoczny. A gdy pytałem później trenerów, dlaczego mimo tego grałem w każdym meczu, mówili: bo zawsze robiłeś to, co trzeba było zrobić, realizowałeś założenia.
Pod względem organizacji gry w środku pola mecz z Realem był tym najlepszym?
Chyba tak.
Wydaje się, że Kopczyński to optymalny partner dla Odjidji i Moulina. Lepiej czują się, mając za plecami kogoś takiego, niż z Jodłowcem.
Mogę powiedzieć, że zadaniem Michała w tym meczu było to, by nigdy nie być przed piłką. Kibic, który śledził ten mecz w telewizji, mógł mieć do niego pretensje o to, że w danym momencie nie wchodzi w poszczególne strefy, ale on nie miał prawa tego robić. Miał inne zadania i wykonywał je tak, jak należy. Tomek jest bardziej rozbiegany. To była ta różnica – o ile w poprzednich meczach zmieniali się w środku w tej trójce, o tyle tutaj było jasne powiedziane, kto odpowiada za zabezpieczenie, a kto ma więcej pola do popisu z przodu.
A nie bał się pan o jego przygotowanie mentalne? To była jednak bardzo głęboka woda.
Nawet przez sekundę się tego nie obawiałem. Wiedziałem, że z tym sobie poradzi. Z jakim skutkiem – nie wiadomo, grał przecież przeciwko najlepszej drużynie na świecie, ale byłem pewien, że nie pęknie.
Trudniej jest rozpracować Real czy przykładowo Chojniczankę?
Akurat nie rozpracowywałem Chojniczanki, robił to Tomek Łuczywek, który dziś też pracuje w Legii, a w Zagłębiu był drugim trenerem. Znał ten zespół lepiej. Ale muszę powiedzieć, że chyba jednak z Chojniczanką było trudniej. Z prostej przyczyny – zawodników Realu się zna. Bale, Kroos, Ronaldo, Morata i tak dalej – wszyscy wiedzą, jak grają, ale w dodatku mają w sobie jeszcze taką nutkę geniuszu, że zawsze mogą zadziwić pozytywnie – patrz na strzał Bale’a. Wszyscy wiedzą, że tak potrafi, ale nikt nie spodziewa się, że z takiego miejsca i z taką swobodą.
Tymi nawiązaniami do I ligi na konferencjach trochę pokazuje pan, że te dwa różne światy – bo przecież to są dwa różne światy – dzieli mniejsza odległość niż mogłoby się wydawać.
Bo nie jest ona wcale tak wielka. Mówię zarówno o środowisku trenerskim, jak i zawodniczym. W pierwszej lidze naprawdę mamy teraz bardzo dobrych piłkarzy. Gdybyśmy wystawili zespół z zaplecza na Real, pewnie poległby bardzo sromotnie. Ale gdybyśmy wyciągnęli z niego jednego zawodnika i wstawili do naszej drużyny, to nie odstawałby w wyraźny sposób. Okej, może spaliłby się psychicznie. Ale na pewno znaleźlibyśmy też takiego, który by to wytrzymał. Nie trzeba szukać przykładów, takim człowiekiem jest przecież Michał Kopczyński, który przed chwilą grał w Wigrach Suwałki. Teraz wystąpił w Lidze Mistrzów – widzieliśmy z jakim skutkiem. Dzisiaj też nie powiem o nazwiskach, ale na pewno są w pierwszej lidze piłkarze, na których warto zawiesić oko i się nimi zainteresować. `
Wracając do Realu – chcąc nie chcąc wywołaliście dyskusję na temat tego, czy można być zadowolonym po 1-5. Pan był?
To zależy od tego, co się zakłada przed meczem. Nikt nie lubi przegrywać i my tam dostaliśmy naprawdę poważną lekcję piłki. Natomiast ten mecz dał nam bardzo dużo – w szczególności jeśli chodzi o zachowania na boisku. Pokazał, w którym kierunku iść. Naszym celem na mecz rewanżowy było to, by nie powielać błędów z Bernabeu. W pierwszym meczu nie wiedzieliśmy, jak zareagujemy na takich przeciwników, teraz mieliśmy już doświadczenia z tym związane. Czy byłem zadowolony z 1-5? Byłem zadowolony z faz gry, które w Madrycie mieliśmy. Na przykład z tej pierwszej, gdy przy stanie 0-0 mieliśmy słupek i okazję Tomka Jodłowca. Bardzo żałowałem, że to nie wpadło. To byłoby dla nas fajne doświadczenie. Nie wiem, jak taki mecz by się skończył, może 2-5, może 1-6, a może 1-0. Straciliśmy gole po naszych prostych błędach. One nie powinny się przydarzyć, ale pod wpływem emocji, chęci pokazania się za wszelką cenę, straciliśmy na ułamek sekundy głowy. To przeważyło.
Ale bliżej panu do stanowiska, że zostaliście rozgromieni czy, że byliście równorzędnym przeciwnikiem?
Byliśmy równorzędnym przeciwnikiem, który został rozgromiony. Wynik poszedł w świat. Ktoś, kto za dziesięć lat go zobaczy, powie, że deklasacja. Tak samo na podstawie suchych faktów powie o meczu Barcelony z City. Natomiast my zapamiętamy, że graliśmy w piłkę, staraliśmy się budować akcje, nie murowaliśmy za wszelką cenę. Gol po rykoszecie, trzy po kontrach – to o czymś świadczy. Real wyprowadza je najlepiej na świecie. Wiedzieliśmy o tym, ale wiedzieć to jedno, a zapobiec – drugie. W niektórych sytuacjach Real był za szybki. Za szybko myślał w stosunku do nas.
W jakim stopniu udało się poprawić w Warszawie to, co na Bernabeu szwankowało?
W dużym. Bo ile razy Real nas skontrował w Warszawie? Niewiele, a po meczu w Madrycie moglibyśmy powiedzieć, że szła jedna po drugiej. Na pewno zmieniliśmy sposób asekuracji w defensywie. Tam było bardziej “na hurra”, tutaj zadania były precyzyjniej rozdzielone. Wyciągnęliśmy wnioski.
Jak wielka była w tym rola Michała Pazdana?
Z Realem i z Koroną grało dwóch różnych Michałów. Ale mecz w Kielcach był mu potrzebny, bo przez miesiąc nie grał w piłkę. Trenował, ale to nie to samo. Dlatego cieszę się, bo z Realem nie dość, że dyrygował obroną, dobrze współpracował z Kubą Rzeźniczakiem, to jeszcze grał bardzo ofiarnie. To było bardzo istotne. Blokowaliśmy strzały, wybijaliśmy z linii bramkowej, w drugiej połowie była nawet sytuacja, w której “Bereś” nie tyle blokował, co rzucał się pod tę nogę przeciwnika. To są detale, których brakowało w Madrycie, bo przy takim zachowaniu tam trzecia bramka pewnie by nie padła.
Pojawiła się dyskusja na temat tego, czy brak kibiców w tym meczu wam zaszkodził czy paradoksalnie pomógł. Pana zdanie?
Nie mam zamiaru wdawać się w tę polemikę. Mecz był, jaki był – może przy kibicach nie stracilibyśmy bramki na 1-0, bo Real nabrałby respektu w tunelu? Może dzięki dopingowi to my byśmy zaczęli od gola? Gdybanie. W ogóle mnie to nie interesuje. Tak jak mówienie o tym, że Real zagrał na 30 procent. To ich problem. Zawsze znajdą się tacy, którzy będą narzekać, będą szukać kwadratowych jaj. Zostawmy to. Brakowało nam tych prawdziwych kibiców, którzy dopingują, są z Legią na dobre i na złe oraz chcą pokazać dobry wizerunek klubu poprzez wspieranie drużyny. Również rodzin z dziećmi. Tego najbardziej żałuję, że nie zobaczyli najlepszej drużyny świata na swoim stadionie na stulecie klubu.
Przed wejściem do szatni Legii musiał pan się zmierzyć z kilkoma zarzutami. Dwa takie główne – nie ma pan doświadczenia i charyzmy.
Ale co to jest charyzma?
Dobre pytanie. Mamy wiele definicji.
Nie mam zamiaru na ten temat dyskutować. Ludzie niech mówią lub myślą co chcą.
Który z tych zarzutów był bardziej krzywdzący?
Żaden nie był, bo dla mnie liczy się zdanie tych, którzy mnie znają. Nie będę nikogo wyprowadzał z błędu. Ja chcę robić swoje, chcę być sobą, nigdy nie będę grał.
Zrealizował pan już pierwszy z celów, którym było wyciągnięcie drużyny z dołka i przywrócenie radości z gry, czy ten proces ciągle trwa?
Na pewno radość wróciła, wygrywamy mecze w Ekstraklasie. Ale przed nami dużo pracy. Nie poznałem jeszcze wszystkich piłkarzy. To znaczy poznałem, ale nie tak, jakbym tego chciał. To nie jest czas na to, by dać każdemu szansę, bo jest w kadrze pierwszego zespołu. To jest czas na to, by wrócić do walki o najwyższe cele. Nie mogę grać inną jedenastką w każdym meczu. Postawiłem na konkretnych zawodników i się sprawdzili.
Ale gdyby prześledzić statystyki, to chyba wyszłoby, że każdy jakąś szansę dostał. Na przykład Langil w pierwszym meczu.
Aleksandrow w pierwszym meczu.
Ale obiektywnie przyznajmy, że mieli ciężkie warunki, by się pokazać.
Nie mogłem czekać. „Zawsze staraj się stworzyć warunki do tego, by szansę móc wykorzystać”. To motto jest bardzo ważne. Nie masz wpływu na to, kiedy szansę dostaniesz, ale na to, czy ją wykorzystasz już tak. Przygotowanie, podejście mentalne, taktyczne, odżywianie, wypoczynek – to masa mniejszych rzeczy, które składają się na to, czy piłkarz jest gotowy. Wszystko zależy od zawodników. Weźmy Maćka Dąbrowskiego. Nie był w osiemnastce na mecz z Lechem, nie pojechał z nami do hotelu. Po rozruchu wypadł Hlousek, po obiedzie Pazdan, więc musiał zagrać. I zagrał bardzo dobrze. Gdyby dzień wcześniej nie podszedł profesjonalnie do swego zawodu, to wyglądałby źle i jego pozycja byłaby diametralnie inna. Zawsze musisz być gotowy, on pokazał, że jest. Tak samo “Kopa”. Poszedł do drugiej drużyny, niektórzy myśleli, że jest daleko od składu. Nie. Poszedł po to, by być gotowy. By nie musiał później przez pół godziny wchodzić w mecz, bo w tym czasie może zagrać tak, że zostanie zmieniony. Miałem kiedyś taką sytuację w kadrze juniorów. Jeden z zawodników chodził po szatni przed meczem z Finlandią, który wygraliśmy 5-1 w Pucharze Syrenki i mówił, że oszczędza siły na drugą połowę. Co się stało? Na drugą połowę nie wyszedł. To przykład, który pokazuje, że o wykorzystanie swojej szansy trzeba zawsze walczyć.
Langil i Aleksandrow nie byli przygotowani, by wykorzystać otrzymaną szansę?
Nie do tego zmierzałem. To są dobrzy zwodnicy, być może mecz ułożyłby się zupełnie inaczej, gdyby Aleksandrow wybiegł w pierwszym składzie, a Langil wszedł w przerwie. Nie ma jednak co gdybać, tak się stało i tyle. Na każdego z nich patrzę, obserwuję i tylko od ich postawy na treningach zależy, czy dostaną kolejną szansę. Dzisiaj trudno zmieniać na siłę skrzydłowych, bo bardzo dobrze gra Radović i bardzo dobrze gra Guilherme. Niedługo będzie przerwa na reprezentację, 10 listopada będziemy mieli sparing z Pogonią Siedlce, wtedy będzie czas na eksperymenty. Później na każdej pozycji walka zacznie się od nowa.
Czy Besnik Hasi byłby dobrym dyrektorem sportowym? Jako trenerowi mu nie poszło, ale sprowadził do Legii niezłych zawodników.
Nie znam go. Rozmawiałem z nim tylko raz przez pięć minut, przy okazji meczu Legii w Pucharze Polski. Drużyna trenowała na obiektach Zagłębia, miała rozruch i wtedy udało się zamienić dwa słowa. Co do sprowadzonych przez niego zawodników, bardzo mu dziękuję, że tacy piłkarze trafili do Legii, bo podnoszą poziom drużyny. Trzeba to jasno powiedzieć, Hasi miał nosa sprowadzając ich do Warszawy. Nie chcę się wypowiadać na temat ich początków w Legii, bo nie było mnie wtedy w szatni i nie znam szczegółów. Na podstawie tego co widzę od 25 września – to profesjonaliści, którzy bardzo chcą osiągnąć sukces.
Ale jedną z pierwszych pana decyzji było posadzenie Odjidji-Ofoe na ławce.
Taką obrałem taktykę. Z drugiej strony po jednym treningu z drużyną musiałem wystawić skład. A nawet to nie był trening, tylko przedmeczowy rozruch. W niedzielę odbyliśmy pierwsze zajęcia, gdzie zrobiliśmy gierkę dwa razy po cztery minuty, kilka ćwiczeń na koordynację i strzały. Na drugi dzień zrobiliśmy grę dwa razy po trzy minuty. I na tej podstawie musiałem komuś zaufać, a komuś nie. Dużo rozmawiałem w sztabie na temat składu, a Odjidja był jedną z opcji do wyjścia od początku. Zdecydowałem się na inny wariant. Vadis wszedł w drugiej części meczu, pokazał się z bardzo dobrej strony i na Lechię wyszedł już w podstawowym składzie. Można powiedzieć, że mecz w Lizbonie bardzo mu pomógł.
Zawsze pan powtarzał, że ceni sobie profesjonalizm. Tymczasem Vadis nie wyglądał do końca profesjonalnie – nie jest atletą w klasycznym rozumieniu tego słowa.
Muszę was zdziwić, ale to naprawdę jest atleta. Dzisiaj jak się rozbierze, widać u niego praktycznie każdy mięsień. Widzieliście film po meczu z Lechem, jak Vuko prowadził doping w szatni? Tam Vadis był co prawda w koszulce, ale było to widać.
Ale po meczu w Zabrzu, kiedy widział go pan z trybun, też postrzegał go pan jako atletę?
Nie, ale też nigdy nikogo nie chciałem oceniać na podstawie samego oglądania, bez poznania się, bazując tylko na cudzych opiniach. Sam chciałem się do niego przekonać. Z Vadisem rozmawiałem od razu po objęciu drużyny, powiedziałem mu, czego od niego oczekuję i jak widzę naszą współpracę. Krótko: punktualność, profesjonalizm, praca, zaangażowanie, walka od pierwszej do ostatniej minuty, gra dla zespołu, akceptowanie zasad obowiązujących w szatni. A on mi powiedział “okej” i to jest normalne podejście. Dzisiaj wie, tak samo jak każdy inny zawodnik, na co może sobie pozwolić, a na co nie.
Spytamy inaczej – w meczu z Realem “Bereś” był blisko swojej optymalnej formy fizycznej, to było widać po jego starciach z Ronaldo. A ile brakuje Vadisowi do optimum?
Ma duże rezerwy, to będzie – a raczej może być – znacznie lepszy piłkarz. Pomimo to w ostatnim meczu drużyna fizycznie nawiązała do europejskiej czołówki i to na pewno cieszy. Vadis także – został zmieniony w 84. minucie, ale to już był poziom europejski. Oczywiście w wielu przypadkach to może być jeszcze poprawione.
Był pan zadowolony z przygotowania fizycznego drużyny w momencie objęcia Legii?
Zrobiliśmy własne rozeznanie, ale etyka zawodowa nigdy nie pozwoli mi publicznie wypowiedzieć się na temat pracy poprzednika. Uważam, że obecnie Legia jest dobrze przygotowana i widać to na boisku.
A jak to wygląda u Radovicia – też ma rezerwy fizyczne?
Pewnie, że tak. Chociaż w tej chwili jest to zawodnik, który bardzo dobrze biega, co potwierdzają jego statystyki i liczby. Przed powrotem do Legii wiele osób stawiało przed nim znak zapytania, ale dziś wydaje mi się, że nikt nie ma już wątpliwości, że ten zawodnik jest nam potrzebny. Widziałem jakieś jego zdjęcia w internecie z czasów gry w Słowenii, które pokazywały go w nie najlepszym świetle, ale ja mogę mówić o tym, co widzę dziś. A Rado pod względem fizycznym, motorycznym i pracy na treningach wygląda bardzo dobrze.
A jak odniesie pan jego obecną formę do czasów, w których był pan asystentem kolejnych trenerów w Legii?
Jest to zupełnie inny piłkarz – mądrzejszy o dziesięć lat. Dziś “Rado” jest bardziej doświadczony, widać to po jego głowie, większej świadomości, a także po innym podejściu do treningu. Są oczywiście zawodnicy, którzy są świadomi w wieku 21 lat, ale niektórzy potrzebują kilku lat grania, by zrozumieć to, co dla innych jest oczywiste. “Rado” to zrozumiał i dziś jest zupełnie innym piłkarzem. Natomiast zawsze pracował na boisku i miał atuty w grze jeden na jednego – te swoje słynne zamachy, na które ostatnio nabierali się piłkarze Realu.
W Ekstraklasie mało kto się na to nabiera.
To właśnie był nasz atut przed meczem i na to zwracałem uwagę zawodnikom – róbcie jak najwięcej swoich zwodów, które macie opanowane do perfekcji. Zamachy i tym podobne, bo oni nie wiedzą, jak wy gracie. Nie sprawdzili was, nie ma na to szans. I tak padła bramka w Madrycie, gdzie Rado zrobił ten swój znany zwód i był karny.
Dlaczego nie gra Vako?
Dostałem informację, że dobrze prezentował się na kadrze, czytałem też opinie, że powinien grać w Legii. Tylko na jakiej podstawie jest to oceniane? Ci, co piszą i mówią, że ma grać, niech powiedzą dlaczego.
Bo w zeszłym sezonie pokazał w Holandii, że ma ogromne możliwości?
Dla mnie nie liczy się, co ten zawodnik pokazywał w przeszłości. Liczy się tylko tu i teraz. Za zasługi to w meczu z Realem mógł zagrać pan Lucjan Brychczy, który ma 182 bramki w lidze. Patrzmy więc tylko na to, co dzieje się dziś. Vako na pewno jest piłkarzem o wysokich umiejętnościach. Swoją szansę dostanie, ale musi dać sygnał na treningach, że szansa mu się należy. Rozmawiałem z nim indywidualnie na ten temat, wie czego od niego oczekuję. Ma pracować, ma trenować i być może w najbliższym czasie będzie mógł się zaprezentować. Ale musi być gotowy.
Jak on wygląda mentalnie? Skusiła go wizja występów w Lidze Mistrzów, w której teraz nie gra.
Ja robię wszystko, żeby stał się lepszym piłkarzem. Mam nadzieję, że tak będzie. Że będzie grał na miarę swoich umiejętności, strzelał bramki i grał zespołowo, dla drużyny. Inaczej się gra w reprezentacji Gruzji i inaczej w Legii – to inna kultura, mentalność, wszystko jest inne. Trzeba też sobie odpowiedzieć na pytanie, na jakiej pozycji może grać ten zawodnik. Na siódemce, jedenastce i dziesiątce. To co, teraz mamy zagrać bez obrony? Jak Real Madryt? Czterema napastnikami? Pamiętamy, jak to się kończy… Trzeba zachować balans. Nie wykluczam, że w jakimś meczu zagramy trzema napastnikami, ale to trzeba przećwiczyć, tak jak i grę dwójką z przodu. Nie ma jednak na to czasu, bo kiedy mamy to robić? Nie mieliśmy żadnego meczu sparingowego, przez miesiąc nie miałem nawet żadnej wewnętrznej gry jedenastu na jedenastu, bo nie było kiedy. Ciągle mamy wyjazdy, podróże, odprawy i mecze.
Ale Gruzin był przedstawiany jako transferowy sukces klubu. To dodatkowa presja.
I chciałbym, żeby ten sukces przełożył się na boisko. Tego mu życzę. Żeby załapał się na mecz z Cracovią, zagrał w nim i błyszczał. Vako bardzo dobrze zagrał w Szczecinie, kiedy wszedł na 15 minut – to trzeba powiedzieć. Od początku jeszcze u mnie nie wystąpił, ale ma być gotowy i ma pracować. Ja, broń Boże, nic do niego nie mam…
Zdziwilibyśmy się, gdyby pan otwarcie przyznał, że ma…
Bardzo go cenię, lubię i szanuję, ale – tak jak powiedziałem – czekam na sygnał od niego.
Taki sygnał wysłał chyba Prijović. Zagrał u pana 48 minut i wypracował trzy gole.
Brawo, to bardzo dobre liczby. Prijović jak najbardziej może liczyć w najbliższym czasie na szansę od pierwszych minut. W Kielcach dał bardzo dobrą zmianę, strzelił gola i odegrał kluczową rolę przy samobójczym trafieniu Rymaniaka. Z Realem w kilku sytuacjach zachował się kapitalnie, a do Moulina zgrał tak, że ten mógł uderzyć jak z rzutu karnego. Tym występem zapracował na wielkiego plusa.
A jak to było z tym Hamalainenem w meczu z Lechem. Naprawdę myślał pan wtedy tylko o dalszej części meczu?
Nawet przez sekundę nie pomyślałem, żeby lecieć do piłkarzy i ich rozdzielać. To zamieszanie jednak mi pomogło, bo mogłem się zastanowić. Intuicja podpowiedziała mi, że Kasper – jako były zawodnik Lecha – za wszelką cenę będzie się chciał wykazać. Nie miał dużo czasu, ale wszedł i zrobił co do niego należało.
Miał pan intuicję, ale de facto Kasper popełnił błąd, bo był na pozycji spalonej.
Tak, był spalony, ale nie podchodźmy do tego w ten sposób. Po pierwsze, Kasper nie chciał być na spalonym, a po drugie, to była decyzja sędziego, który nie podniósł chorągiewki. Być może wybiła go z rytmu sytuacja z bójką albo był skoncentrowany na kimś innym. To jest gra błędów. Nikolić w Kielcach wychodził sam na sam przy stanie 2:0, sędzia podniósł chorągiewkę, chociaż nie było spalonego – też popełnił błąd. Lech także strzelił gola ze spalonego z Wisłą Kraków, czyli takie sytuacje się zdarzają. Co mogę powiedzieć, ja się zajmuję trenerką, a sędziowie niech jak najlepiej sędziują – nie ma co szukać drugiego dna.
Jest pan postrzegany jako wychowawca młodzieży, całkiem słusznie zresztą. Będzie pan stawiał na młodych?
Ale dla mnie nie ma definicji stary-młody. Sam zaczynałem w wieku 17 lat, ale nie znam takiej definicji. Jest słabszy lub lepszy w danej chwili. Nie można wystawiać młodego zawodnika dla samego wystawiania, bo można mu zrobić w ten sposób krzywdę. On musi na to zasłużyć, tak też jest z każdym chłopakiem z akademii. Będę stawiał na młodych pod warunkiem, że dadzą mi sygnał w drugiej drużynie lub na treningach jedynki. Na przykład Wieteska dostał ostatnio marchewkę – wszedł na dwie minuty z Lechią, bo dobrze prezentował się na treningu.
Wracając jeszcze na chwilę do sędziów – nie będzie pan komentował ich decyzji, bo od tego jest Vuko? Jak będzie wyglądać wasz współpraca?
Znamy się za długo, nie ma szans, by ktoś kogoś oszukał czy okłamał. Vuko ma swoje zadania do wykonania w sztabie, na ławce i na treningu, w mojej ocenie robi to bardzo dobrze. Ma być sobą, nie chcę, by ktokolwiek przy mnie udawał. On wie, na co może sobie pozwolić i czego oczekuję. Wie, jak ma reagować w różnych sytuacjach, między nami jest zdrowy układ.
Nie musi pan go trochę temperować?
Jeszcze nie było takiej sytuacji. Kiedy w trakcie gry chcę sobie pewne sytuacje rozrysować – a tak było na przykład w meczu z Lechem – wysyłam go pod linię, by podpowiadał zawodnikom. To samo robi przy stałych fragmentach gry, za które jest odpowiedzialny. Kiedy trzeba nieco zmienić sposób podpowiadania z ławki, również on podchodzi do linii. Ale to ja za wszystko odpowiadam, moją rolą jest zarządzanie zasobem ludzkim w sztabie i drużynie. To ja podejmuję decyzje, a do “Aco” należy podsuwanie mi rozwiązań, o których później dyskutujemy. To, że tak wygląda nasza współpraca, to też moja decyzja.
A jak się układa współpraca z Michałem Żewłakowem?
Może nie rozmawiamy codziennie, ale często dyskutujemy, jak będzie wyglądać nasza praca w najbliższym czasie. To nie jest tak, że nie mamy wspólnej wizji, dla nas obu liczy się dobro drużyny. Na pewno będą jakieś transfery, będziemy szukać zawodników, a fakt, że mamy tylko jednego lewego obrońcę, pokazuje na jakiej pozycji. To będzie dla nas ważne okienko, ale – zupełnie poważnie – nie rozmawiamy jeszcze o personaliach. 18 grudnia gramy ostatni mecz ligowy, a potem cztery dni poświęcimy czas na to, by omówić kształt zespołu od nowej rundy. A właściwie już od nowego roku.
Powiedział pan, że po kilku tygodniach prowadzenia drużyny będzie pan mógł wskazać jej największe problemy. Minęły, stąd pytanie – dlaczego za Hasiego to nie funkcjonowało?
Już po pierwszym treningu widziałem, że mam bardzo dobry zespół. Zrobiłem wtedy taką grę, która – nie wiem, dlaczego – odbiła się szerokim echem. Zawodnicy założyli dwie różne getry i grali słabszymi nogami. Po treningu powiedziałem im, że skoro tak dobrze grają słabszymi nogami, to co to dopiero będzie, kiedy zaczną grać lepszymi. Widziałem, że to zespół do gry kombinacyjnej, który potrafi i chce to robić. To wyniki robią atmosferę, a atmosfera robi wyniki, taka jest prawda. Zawodnicy mieli ze sobą porozmawiać, robiliśmy pewne rzeczy, które nie tyle ich zmusiły, co nakłoniły do rozmowy. Najbardziej jednak pomógł mecz z Lechią Gdańsk i eksplozja radości, jaka była w szatni. To był pierwszy jasny sygnał, że wszyscy idziemy w jednym kierunku.
Jakie postawiono przed panem cele?
Oczywistym celem Legii jest mistrzostwo Polski. Za długo jestem w klubie, żeby powiedzieć inaczej. Naszym celem jest także awans do wiosennej fazy Ligi Europy. Ale przede wszystkim chcemy strzelać bramki i wygrywać. Nikt tych celów przede mną nie stawiał, to są moje cele. Tak samo wyznaczyłem je sobie w 1998 roku, kiedy zaczynałem poważnie grać w Legii i je systematycznie realizowałem. Teraz robię to jako trener. Tak naprawdę wolę realizować cele, niż o nich mówić. Dziś mamy dziesięć punktów straty do pierwszego miejsca, to bardzo dużo.
Po podziale pięć.
Pięć punktów straty na siedem kolejek przed końcem to także bardzo dużo. Drużyna z pierwszego miejsca w praktyce musi przegrać trzy mecze, bo przy dwóch porażkach nie moglibyśmy pozwolić sobie nawet na jeden remis. Nie wchodźmy jednak w matematykę. Gramy o mistrzostwo z samego założenia tego klubu.
Brak oczekiwań ze strony właścicieli zdejmuje presję?
Mi takich rzeczy naprawdę nie trzeba mówić. W Sosnowcu też nie miałem wytyczonego celu, że musimy za wszelką cenę awansować. Ale zarówno ja, jak i prezes, wiedzieliśmy że walczymy o awans. Tak samo jest tu – rozmawiając z prezesem nie mówiliśmy, że za wszelką cenę trzeba zdobyć mistrzostwo, ale chcemy i będziemy robić wszystko, by tak się stało. Gdybym obejmował drużynę z dziesięcioma punktami przewagi, cel byłby oczywisty, a ja mógłbym wyłącznie coś zepsuć. A tak mogę zrobić coś dobrego. Pamiętajmy że Legia była na 14. miejscu w tabeli, takie rzeczy nie powinny się zdarzać temu klubowi.
Czyli nie ma pan podejścia, charakterystycznego dla niektórych w Warszawie, że w tej lidze nie ma z kim przegrać?
Nie, pokora to podstawa. Real Madryt też mógł tu przyjechać i powiedzieć, że nie ma tu z kim stracić punktów. Jeżeli tak myślisz, to jest po tobie.
Rozmawiali MATEUSZ ROKUSZEWSKI i MICHAŁ SADOMSKI
Fot. FotoPyK