Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

redakcja

Autor:redakcja

19 października 2016, 13:02 • 4 min czytania 0 komentarzy

Byliście kiedyś na meczu B-klasy? Nawet jeśli nie byliście – z pewnością widzieliście materiały z tych spotkań na kanale Kartofliska, 100 tysięcy subskrybentów, gratuluję Radek. Jeśli wnikliwie przypatrzycie się fragmentom gry, które są zamieszczane choćby w “Ósmej Lidze Mistrzów” zauważycie dość specyficzne zachowanie strzelców goli w tych rozgrywkach. Otóż b-klasowi snajperzy po zdobytych bramkach… cieszą się.

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Głupie, prawda? To ósmy szczebel rozgrywkowy w Polsce, często stojący na słabszym poziomie niż amatorskie rozgrywki szóstek piłkarskich, interesujący łącznie sto osób w gminie, głównie zawodników. A ci latają jak szaleńcy, wrzeszczą i skaczą, jakby pokonali przed chwilą Keylora Navasa na Santiago Bernabeu.

Idiotyczna sprawa, przywiązywanie wagi i odczuwanie jakichkolwiek emocji w tak kompletnie nieistotnych meczach, prawda?

No nie, nieprawda. Sukcesem tych piłkarzy jest pokonanie bramkarza, który waży 130 kilogramów a dzień wcześniej do piątej grzał w remizie wódkę z sołtysem i jego bratem. Możliwe, że to gol na 1:3, bo w przodzie gra niespełniony talent z miasta wojewódzkiego, który zawsze strzeli o dwie więcej, niż gruby na bramce straci. Ale mimo to – napastnik się cieszy, biegnie do kolegów, czasem nawet rzuca się w błoto robiąc efektowną jaskółkę.

Gol Marka Saganowskiego zdobyty w ekstraklasowych derbach przy al. Unii cztery late temu wywołał taką samą eksplozję radości jak ten Maksyma Kowala w niedzielnym meczu III ligi, w doliczonym czasie gry, gdy ŁKS wyrównał na 2:2 z Widzewem. Bramki na wagę utrzymania często smakują tak samo jak te na wagę mistrzostwa czy miejsca w pucharach. Ba, jeśli śladem Jadwiżańskiego KS-u w każdym kolejnym meczu tracisz powyżej 20 goli nie zdobywając żadnego – cieszy nawet honorowy gol na 1:15. Zresztą, wystarczy tu przywołać kiboli Lecha Poznań, którzy zrobili fetę po zajęciu czwartego miejsca – wywalczonego kapitalną dyspozycją zespołu na ostatniej prostej, wyrwanego z gardeł rywali. To czwarte miejsce smakowało lepiej niż przegrane z Legią drugie.

Reklama

Nawiązując jeszcze do derbów – w teorii ŁKS utracił szansę na powiększenie przewagi w tabeli, zremisował z bezpośrednim rywalem w walce o awans, który na wiosnę będzie mógł wykorzystać atut własnego boiska. Ale okoliczności w jakich to zrobił, wyrównanie w ostatnich sekundach sprawiło, że jeszcze długo po końcowym gwizdku kibice oklaskiwali waleczność piłkarzy. A Widzew? Oni dali sobie wyrwać wydawałoby się pewne zwycięstwo, ale po zawziętości i agresji, jaką zaprezentowali – także kibice z drugiej strony miasta wyszli witać ich brawami, gdy powrócili autokarem na wschodnią stronę miasta. Przed meczem pewnie i jedni, i drudzy kręciliby nosami na taki scenariusz, jednak 90 minut później jedni i drudzy dziękowali piłkarzom za mecz, walkę, zdobyty punkt.

A przecież gdyby traktować wszystko do bólu rozsądnie, kierując się wyłącznie chłodnymi kalkulacjami – od jakichś dwóch lat łódzcy kibice powinni płakać, przerywając żałosne zawodzenie tylko na czas spożywania posiłków. Upadek obu klubów jest przecież tak spektakularny, że najbliższą radość mogą poczuć dopiero w 2019, jeśli założymy że do tego czasu którykolwiek z nich awansuje przynajmniej do I ligi. O, albo takie San Marino. Widzieliście ich reakcje na gola z Norwegią? Jakby wygrali mistrzostwo świata, a przecież nawet nie mają szans na wyjście z grupy.

Tak, zmierzam do wczorajszej porażki Legii Warszawa. Tak, bezdyskusyjnej. Tak, ogromnej, bo 5:1 przy kolejnych niewykorzystanych sytuacjach to już jest wynik ogromny. Ale jednocześnie widzę tych szaleńców z San Marino eksplodujących z radości po honorowym golu. Widzę tych z Jadwiżańskiego KS-u. I naprawdę, nie potrafię się dziwić, że kibice Legii i zwyczajnie obiektywnie oceniający ten mecz ludzie są dalecy od krytykowania zawodników Mistrza Polski.

Czytam – warszawscy dziennikarze wybielają Legię. Ale moim zdaniem jest zupełnie odwrotnie. Warszawscy, ale nie tylko, także łódzcy czy krakowscy dziennikarze po prostu wyceniają siłę polskiej piłki klubowej na poziom San Marino w reprezentacyjnym graniu czy Jadwiżańskiego KS-u w poznańskiej klasie B. Nie jest to moim zdaniem ocena przesadzona, raczej realna, oparta na miesiącach obserwacji gry Legii i klubów z Ligi Mistrzów. Sukcesem dla tych trzech zespołów – San Marino, Jadwiżańskiego KS-u i Legii Warszawa jest nie tyle remis, co uniknięcie poddania walki. Sukcesem jest każdy atak, każde wyjście spod pressingu, każde przejście na połowę rywali.

Szukam luk w tym sposobie myślenia, ale nie bardzo je dostrzegam. Legia została rozsmarowana za awans w dwumeczu z Dundalk, była pośmiewiskiem dla całej Polski i tematem kilkunastu szyderczych tekstów na Weszło, choć przecież ten dwumecz wygrała. Teraz jest odwrotnie – przegrała bardzo wyraźnie i dotkliwie, ale w aktualnie możliwie najlepszym scenariuszu – oddając jakieś strzały i wychodząc czasami z własnej połowy.

“Spychamy się takim zadowoleniem po 1:5 do poziomu piłkarskiej prowincji”. Tak. Bo taką na ten moment jesteśmy. “To może lepiej było w ogóle nie awansować”. Sportowo? Kto wie, mnie chyba przyjemniej ogląda się zwycięstwa w fazie grupowej Ligi Europy, moim zdaniem polskie zespoły pasują tam o wiele bardziej niż do Ligi Mistrzów. Zresztą, czy te wszystkie teorie o utworzeniu ligi bałtyckiej czy innego międzynarodowego turnieju dla mistrzów z państw na wschód od Monachium to nie będzie taka Liga Europy bis?

Reklama

Dlatego nie dziwi mnie umiarkowane zadowolenie z postawy Legii we wczorajszym meczu. To nie minimalizm, wybielanie czy pudrowanie trupa. To realizm. Zachwyt, że ten trup jeszcze oddycha.

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...