Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

22 września 2016, 18:54 • 6 min czytania 0 komentarzy

Podobno za każdym razem, gdy gdzieś ktoś wspomni o Superlidze, prezes polskiego klubu dostaje atak kokluszu. Jak Superliga, to ostateczny triumf korpofutbolu, to dyktatura bogaczy, to śmierć polskiej piłki klubowej, a i romantycznej strony futbolu na dokładkę. Superliga zawsze przedstawiana jest w takich barwach, że idzie uwierzyć, iż finał tych rozgrywek odbywałby się w piekle.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Ale czy na pewno aktualna struktura europejskiej piłki jest dla nas tak korzystna, by z zajadłością jej bronić?

Na ile boimy się drastycznych zmian tylko przez strach przed nowym, poparty przywiązaniem do starego, oswojonego?

***

Każdy klub w Anglii ma prawo do ambitnych marzeń. Wimbledon może myśleć o powrocie do dawnej chwały i nie są to gruszki na wierzbie, każde Redbridge and Dagenham, każde Barnet, Luton i Blackpool, mają na czym budować nadzieje. Wszystko dlatego, że te nadzieje wyrastają ze zdrowej struktury ligowej.

Reklama

Czy potrzeba cudu, żeby wyjść z League Two? Czy potrzeba cudu, żeby wyjść z League One, czy potrzeba cudu, by zadomowić się w Championship, a po pewnym czasie zaatakować bramy Premier League? Nie, nie i jeszcze raz nie. To wszystko jest wykonalne dla dobrze zarządzanego podmiotu – na pewno nie łatwe, na pewno nie obliczone na sprint, ale wykonalne.

Jeśli się uda, meldujesz się w nowej rzeczywistości. Z miejsca spoglądasz na mnóstwo europejskich klubów z pozycji siły. Jesteś w stanie przyciągać graczy, którzy wcześniej nawet nie wiedzieli, że istnieje taki klub jak twój. Twój status zmienia się z każdym meczem – masz tak dobrą ekspozycję, że jeśli w Premier League się zadomowisz, możesz być graczem globalnym.

Dlatego choć kluby z niższych lig angielskich często narzekają, że prawnie nic z kasy Premier League im nie skapuje, tak jednak wszyscy dostają uczciwą szansę nie tyle dostania się na bankiet, co zostania pełnoprawnym bankietowiczem.

Jeśli polskie kluby uznać za takie League Two w stosunku do europejskiej czołówki, to jasno widać, że zasady są zupełnie inne. My, owszem, możemy dostać wejściówkę, ale na tym koniec. Można wejść na imprezę, zjeść parę przystawek, machnąć kielicha, ale wychodzić będziesz w zasadzie w tych samych łachach, w których wszedłeś – jak komuś zaimponujesz, to maksymalnie kumplom z League Two, nikomu więcej.

Jeśli jakiś angielski przeciętniak będzie się świetnie prowadził, ma prawo wierzyć, że pewnego dnia nie tylko zagra z najlepszymi, co stanie się jednym z nich. Legia nie ma prawa myśleć, że jeśli wyjątkowo dobrze będzie się prowadzić na wszystkich polach funkcjonowania, to wkrótce znajdzie się w rzeczywistości Borussii Dortmund – to po prostu nierealne. Przepaść między europejskim topem a polskimi klubami jest tak gigantyczna, że w najlepszym wypadku, po świetnej pracy u podstaw, przy dobrym trenerze, przy wzorowej pracy z juniorami, można być cenionym dostawcą talentów, pożytecznym zapleczem. My, owszem, gonimy, rozwijamy się, ale oni uciekają w jeszcze szybszym tempie. Dystans tak czy siak tylko się zwiększa, z każdym rokiem.

Aktualna struktura europejskiej piłki wyklucza szanse polskiego klubu na zostanie naprawdę istotną marką – nasze maksimum to środek łańcucha pokarmowego. Innymi słowy: kaczka to maks, co może z nas być.

Reklama

Tego naprawdę chce się kurczowo bronić? Tylko kierując się strachem – a, może będzie jeszcze gorzej?

***

Czy gdyby jutro Lech lub Legia zostały włączone do angielskiej piramidy klubowej, atak na Premier League – nawet w dalekiej perspektywie – byłby poza dyskusją?

***

Zaryzykujmy eksperyment myślowy, zaryzykujmy zupełnie inny horyzont futbolu na kontynencie. Wyobraźmy sobie, że cała Europa ma scentralizowane rozgrywki klubowe – wszyscy jak w ramach jednej federacji. To bliskie football fiction, ale do czegoś zaraz nam się przyda.

Powiedzmy, mogłoby to wyglądać mniej więcej tak:

Superliga, 24 drużyny.
Druga liga europejska, 24 drużyny.
Trzecia liga europejska, 4 grupy po 24 drużyny.
Ligi regionalne, na przykład wschodnioeuropejska itd.
Dywizje krajowe, np polska.
Mistrzostwo kraju rozgrywane systemem pucharowym, wszystkie polskie drużyny w drabince.
Puchar Europy rozgrywany systemem pucharowym, swoiste rozgrywki nie tysiąca, a stu tysięcy drużyn.

Co by wynikało z takiej struktury? Może jeden, maksymalnie dwa polskie kluby na trzecim poziomie, jeśli nie jeszcze niżej. Śmierć tradycyjnej walki o mistrzostwo krajowe w systemie ligowym.

Ale też między jednym poziomem a drugim nie ma totalnej przepaści. Legia czy też Lech grający w eurotrzeciej lidze, awansując do drugiej, nie byłyby skazane na pożarcie – to po prostu beniaminki. Wzmocnione odpowiednio większą kasą, a także marką ligi, stają się pełnoprawnymi członkami bankietu na danym poziomie. I nigdy nie byłoby niemożliwe, by wskoczyć szczebel wyżej.

Każdy tu widzi przed sobą drabinę, a nie przepaść. W powyższym czysto teoretycznym zestawieniu istnieją szczeble na szczyt, których obecnie w europejskiej piłce nie ma. Obecnie jedynym scenariuszem, który pozwoliłby Legii dorównać do szeroko pojętej czołówki, jest szaleństwo jakiegoś chińskiego producenta guzików, który postanowiłby miliardy zainwestować właśnie w Warszawie.

Oczywiście powyższy format da się zrealizować co najwyżej na edytorze w Championship Managerze, nie wierzę, że kiedykolwiek Europa choćby w porównywalnym stopniu uwspólniła granie. Pokazuje jednak, że są możliwe do wymyślenia biznesowo opłacalne także dla najbogatszych modele, które pozwalają małym marzyć o autentycznej wielkości, a nie tylko jej dotknięciu.

***

Czego boimy się przy Superlidze, że najlepsi uciekną? Przecież uciekają od lat i jeśli ścigamy ich w tempie roweru, to oni jadą w tempie dobrego auta. Tu tak czy inaczej jest pozamiatane. Teraz, upieram się, bronimy schematy, w którym i tak jest kaplica, w którym nie tyle nie skracamy dystansu, co nie ma na to najmniejszych szans. Wizytówką są karykaturalne rozgrywki, tak “elitarne”, że niektórzy mogliby wystawiać rezerwy, a i tak wygrywać z wpuszczonymi tylnymi drzwiami. Te furtki dla najbiedniejszych coraz bardziej przypominają mi dawanie komuś ryby, a nie pomoc w robieniu wędki.

Jeśli do Superligi dojdzie, a coraz więcej na to wskazuje, zmiany nie ograniczą się do najbogatszych. Pominięci i słabi zaczną się bronić. To będzie reset, nowe otwarcie. Czego?

Na północy od lat pojawiały się dyskusje o wspólnej lidze skandynawskiej. Do tej koncepcji po cichu łasili się Szkoci, a jeszcze Holandia, Belgia. Rozgrywki, w których podczas jednej kolejki Ajax gra z Brondby, IFK z Rosenborgiem, a Anderlecht z Celtikiem, nie mają szans z Superligą, ale w tych krajach będą oglądane jednak chętniej, niż tylko wewnętrzne krajowe batalie, gdzie szlagierem są derby Dundee.

Czy powstanie podobnej regionalnej ligi u nas jest skrajnie nieprawdopodobne? Czy idąc dalej, byłoby aż aż tak upiornym pomysłem? Legia grająca ze Spartą Praga, Lech kontra Partizan, Lechia tłukąca z Dynamem Kijów. Czy takie rozgrywki czasem nie dawałyby nawet większych możliwości rośnięcia, niż okazjonalne wejście do Champions League i zebranie bolesnych, choć dobrze opłacanych batów?

Czy gdyby taka liga rosła mocno w siłę, w pewnym momencie najbogatszym nie opłacałoby się gościć u siebie jej przedstawiciela? Siłą pieniądza i koniunktury mógłby powstać w Superlidze wszystkim system awansów i spadków.

Wybiegamy daleko, zdaję sobie sprawę – to w zasadzie pogranicze futurologii. Ale im bardziej patrzy się na kształt piłki klubowej w Europie, na to jak wpływowym playmakerem stał się pieniądz, tym bardziej człowiek zaczyna spodziewać się zmian, nawet tych gruntownych, gwałcących wiele dekad tradycji w trosce o dobry biznes.

Najnowsze

Anglia

Kontuzja za kontuzją. Kolejny zawodnik Manchesteru City z urazem

Bartosz Lodko
0
Kontuzja za kontuzją. Kolejny zawodnik Manchesteru City z urazem

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...