Myśląc o meczach Legii w Lidze Mistrzów mamy przed oczami nie tylko wielką kasę, splendor, świetną przygodę, bla, bla, ale także – nie ma co się oszukiwać – wizję bolesnego wpierdolu na oczach całej Europy. Można wyjść z meczów z bardziej renomowanymi rywalami z twarzą, można też tak jak Śląsk Wrocław przed trzema laty, kiedy w eliminacjach do LE trafił na FC Sevillę. Co tu kryć: tak bolesnej lekcji futbolu polski klub nie odebrał aż do tej pory.
1:9 w dwumeczu. 0:5 w rewanżu. Inne kluby z Ligi Europy modliły się, żeby Śląsk dostał dziką kartę i został dolosowany do którejś z grup – lepszego dostarczyciela punktów ciężko sobie wyobrazić. Ta przygoda wyglądała całkiem nieźle. Zaczęło się od wykluczenia w dobrym stylu Rudaru Pljevlja i Club Brugge, pierwszy mecz z Sevillą – mimo wyniku – też należało zaliczyć na plus ze względu na dobrą postawę wrocławian. Jednak rewanż…
Ehh. Dzieci, które chciałyby chociaż pobiegać we mgle, ale nie bardzo mają siłę.
Ten mecz bolał tym bardziej, że Sevilla przystąpiła do niego bez rzeszy zawodników i też nie wyglądała na ekipę, która zaangażowała się na sto procent. Gdyby chciała zdobyć jeszcze parę bramek – bez problemu by to zrobiła. Banda bezradnych chłopców i człapaków nieudolnie stanowiła nawet tło. Efekt był taki, że po meczu 5:0 trzeba było przyjąć za bardzo dobry wynik (a na pewno najmniejszy wymiar kary).
Przeżyjmy to jeszcze raz…