Mieliśmy znacznie ciekawsze plany na to słoneczne, środowe popołudnie, ale stwierdziliśmy, że a co tam, raz się żyje! I włączyliśmy mecz Piasta z Lechią. Po trzech kwadransach pluliśmy już sobie w brodę, ostatecznie na gole czekaliśmy do rzutów karnych, ale jakoś wytrzymaliśmy. Ostatecznie
Pierwsza połowa była z gatunku tych, które czym prędzej puszcza się w niepamięć. To 45 minut było idealnym czasem na zrobienie wszystkich porządków domowych, które tak długo odkładaliśmy. Prasowanie sterty ubrań, spacer z psem, wypucowanie na błysk łazienki czy nawet wkręcenie porywanych na imprezie kontaktów. Generalnie każda czynność byłaby o wiele ciekawsza i sensowniejsza niż oglądanie tego jak Piast z Lechią czają się na boisku. Niby czasem stworzyło się trochę przestrzeni do kontrataku, ale nikt nie potrafił tego wykorzystać. Raz prawym skrzydłem został puszczony Paixao, ale goniąc na połowie rywala nagle akcję wyhamował i postanowił przejść na atak pozycyjny. Poza tym zagrożenia pod obiema bramkami nie było. Najbardziej starał się chyba Patrik Mraz, który w swoim stylu ganiał od bramki do bramki i jak z automatu zagrywał w pole karne. Raz płaskie podanie na krótki słupek, raz typowa zawiesinka na długi – tak czy owak jednak bez efektu.
Po przerwie Piast się obudził. Gliwiczanie zwęszyli swoją szansę i zaatakowali gości znacznie odważniej. Sami byli chyba zaskoczeni łatwością w dochodzeni do sytuacji, co objawiało się w panice pod bramką. Nie pomagały ani próby strzałów z dystansu, ani sytuacje sam na sam – w jednej z nich piłka już nawet turlała się w stronę bramki, ale w ostatniej chwili została wygarnięta wślizgiem.
Dla kogo to popołudnie było udane? W końcu swoje minuty dostał Bartek Pawłowski i może nie porozstawiał rywali po kątach, ale widać było, że jest niezwykle głodny gry. Harował za dwóch, walczył bark w bark, szukał miejsca na skrzydle i regularnie siał zagrożenie rajdami po skrzydle. Dziś Bartek był zdecydowanie jednym z najlepszych na placu i dał Piotrowi Nowakowi argumenty na to, by częściej na niego stawiać.
A kto zaminusował? Oczywiście Michał Chrapek, który zagotował się szybciej niż nam woda na herbatę. Wszedł na plac pod koniec meczu, potruchtał piętnaście minut i zdzielił łokciem przeciwnika. Efekt oczywisty, czerwona kartka. Rozumiemy, że bycie ciągniętym za koszulkę to nic przyjemnego i pomocnik próbował się wyswobodzić, ale coś takiego? W końcówce meczu, mając w perspektywie dogrywkę? Idiotyzm.
Jeśli komuś bardziej zależało na tym, by rozstrzygnąć kwestię awansu nim konieczna okaże się seria jedenastek, to na pewno gospodarzom. Po pierwsze dlatego, że – jak wspomnieliśmy – Lechia grała w dziesiątkę, po drugie zaś dlatego, że na ostatnie dziesięć minut gdańszczanie osłabili się jeszcze bardziej po tym, jak wyjątkową bezmyślnością błysnął Gerson, który wyleciał za dwie żółte kartki. Gliwiczanie cisnęli, cisnęli, ale wcisnąć ostatecznie nie zdołali.
I z pewnością będą mieli do siebie o to uzasadnione pretensje. Lechia bowiem koniec końców uciekła spod topora i awansowała dalej. Wpuszczony w ostatnich sekundach przez szkoleniowca Piasta Jakub Szmatuła nie okazał się bowiem cudotwórcą i nie zdołał obronić ani jednego strzału, zaś próby nerwów nie wytrzymał Mraz. Choć można mówić, że – mając na względzie wydarzenia w dogrywce – “biało-zielonym” dopisało szczęście, to jednak trzeba przyznać, że jedenastki wykonywali oni z pulsem zbliżonym do tego, który towarzyszy im przy koszeniu trawnika lub obieraniu ziemniaków.
Fot. FotoPyK