Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

11 sierpnia 2016, 10:38 • 9 min czytania 0 komentarzy

Wczoraj okazało się, że w Pucharze Polski nie ma już słabych drużyn – oby nie okazało się za tydzień, że nie ma takich również w Irlandii. Jeśli jednak mistrz Polski po raz pierwszy od – na oko – czasów piastowskich zniknie z rokrocznie wyciąganej w sierpniu mapy wstydu, to w pierwszej kolejności pogratuluję Maciejowi Skorży, nie Besnikowi Hasiemu. W pierwszej kolejności Ljuboji, potem Nikoliciowi.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Sezon 10/11, Legia z współczynnikiem UEFA 5.183, a więc na poziomie TPDOS – Typowej Polskiej Drużyny Odpadającej Szybko. Współczynnik poukładanego ligowego zespołu z ambicjami, który wiosną złapał formę, a potem:

– Szybko stracone trzy gole ustawiły dwumecz;
– Brakło doświadczenia, zespół z Końca Świata był bardziej ograny w pucharach;
– Brakło szczęścia;
– Rywal był na innym etapie przygotowań;
– Nie udało się uniknąć wyprawy na Kaukaz;
– Został odprawiony bez ceregieli przez jakiś szwedzki zespół;
– Udusił się w cypryjskim upale;
– Przeszedł faworyta, by wywrócić się na kimś absurdalnym;
– Mimo szumnych zapowiedzi przegrał z drużyną macedońskich strażaków.

5.183. Współczynnik, który nie dałby rozstawienia w Pucharze Ekstraklasy i wpadałbyś od razu na Odrę Wodzisław (wyjazd trudniejszy niż Kaukaz), a niektórzy twierdzą, że nie dawałby rozstawienia nawet w Pucharze Weszło. Jeśli chcecie zbywać wagę współczynników swojskim “trzeba wyjść i wygrać, nieważne z kim!”, to przykro mi: w historii polskiej piłki klubowej nigdy nie było trudniej o bagatelizowanie rozstawienia. Legia po węglowpierdolu od Górnika Zabrze, Legia w lidze wyznająca strategię Jurka Engela “nam strzelać nie kazano”, wciąż może czuć się murowanym faworytem w grze o LM (zauważmy, że Dundalk też przegrywa w swoich ogórkowych rozgrywkach). Gdyby grała z kimkolwiek innym, absolutnie kimkolwiek innym na kogo mogła trafić, właśnie dominowałyby żałobne nastroje. Właśnie w duchu szykowalibyśmy się na kolejne rozczarowanie, licząc, że może jednak, choćby i prawem statystyki, ale też bez przesadnej nadziei.

Dobra współczynnik to koń, na którym jedziesz w pucharach. Bez niego ciężko o jakiekolwiek punkty, z nim – wszędzie furtki, skróty, by punkty jeszcze mnożyć.

Reklama

Legia solennie zapracowała na swoje 5.183 w sezonie 10/11. Od ogrania Utrechtu na początku zeszłej dekady – wspomnijmy nazwiska Kucharskiego, Zielińskiego i Jóźwiaka w jedenastce, a Kuyta w Utrechcie, by uderzył nas upływ czasu – przegrywała jak leci. Przegrywała z każdym, kto nie był kompletnym golasem, a został jakkolwiek uzbrojony, choćby i w kij z kupą.

Sezon 04/05: Austria Wiedeń, 0:1, 1:3.
05/06: FC Zurich, 0:1, 1:4.
06/07: Austria Wiedeń, 1:1, 0:1.
07/08: Vetra Wilno w wiadomych okolicznościach.
08/09: FK Moskwa 1:2, 0:2.
09/10: Brondby Kopenhaga 1:1, 2:2.

Za każdym razem obrywała od drużyny, do jakiej miana aspirowała. Europejski średniak, żadna tam rewelacja w skali kontynentu, ale też nie popierdółka. Za każdym razem Legia wchodziła do ringu udowodnić, że popierdółką nie jest, a potem jej udowadniano, że właśnie jest jej definicyjnym przykładem. Najbardziej bolało to po FK Moskwa, kiedy Oleg Błochin ostentacyjnie rzucał na konferencji, “nic nie wiem o Legii, nie muszę“, a potem legioniści dobitnie uzasadniali lekceważące podejście.

Dlatego tym słodszy smak miało moskiewskie zwycięstwo ze Spartakiem. Zwycięstwo, które może być – powinno być! – kamieniem węgielnym powrotu do Champions League, kąpieli w forsie ala Sknerus McKwacz. Już Gaziantepspor był zespółom na poziomie FC Zurich, Brondby, Austrii, FK Moskwa, czyli tradycyjnym staropolskim NwZAJN – Niby w Zasięgu Ale Jednak Nie. Niemniej Spartak?

Spartak, regularnie wtarabaniający się do Ligi Mistrzów?

Spartak, dopiero co bawiący w ćwierćfinale Ligi Europy?

Reklama

Spartak, wydający wielokrotność budżetu Legii na jeden bylejaki transfer?

Spartak, mający współczynnik 51.941, czyli lepszy niż Juventus i Man City, które rok wcześniej z pompą nabił w butelkę Kolejorz?

To ten mecz uważam za najważniejszy w całej kilkuletniej kampanii Legii o Ligę Mistrzów, bo wtedy Legia startowała bez żadnych podpórek, żadnych rozstawień, goła i wesoła. Berg nabił nawet więcej punktów UEFA, ale miał już co najmniej uzi w plecaku – Skorża nie miał nic, mógł tylko celować otwartą dłonią w szczepionkę. Legia Berga plasowała się w środku trzeciego koszyka podczas losowania grup, była rozstawiona w Play-Off, Legia Skorży była rankingowym popychadłem już w trzeciej rudzie eliminacji LE.

Tamte wyniki za Skorży postawiły fundament. Fundament pod wylosowanie Molde, a nie jakiegoś killera, pod losowanie Aktobe, a nie hiszpańskich psycholi wygrywających wszystko. Kiedyś Janusz Wójcik w rozmowie z Pawłem Grabowskim użył stwierdzenia: dupa z majonezem. No więc jakby w Moskwie była dupa z majonezem, to następny rok, dwa, upłynęłyby na mozolnym zbieraniu heroicznych, ale nieopłacalnych batów – dziś oczek byłoby na pewno mniej. A przecież w Moskwie żniwa dopiero się zaczęły, Skorża wyszedł z grupy.

Oczywista oczywistość: Legia kilka dni temu miała w losowaniu szczęście, ale na to szczęście ciężko zapracowała. Każdy mecz teoretycznie o nic, jakieś 1:0 o czapkę gruszek z Apollonem, zaważyły na rankingowym wyprzedzeniu Dinama Zagrzeb, co w ostateczności sprawiło, że wyniki innych układały się pod Legię, a nie Dinamo, że farta mieliśmy my, a nie ktoś inny.

Najwięcej pracy w tym całym procesie wykonał moim zdaniem Skorża i jego drużyna. Besnik Hasi? Hasi ma niby odebrać gratulacje jako mag, który po dwóch dekadach dał Polakom elitę?

Mostar, Trenczyn, Dundalk.

Hasi ma tylko tego nie spierdolić.

***

I oczywiście pamiętam, że Legia za krańcowego Skorży przegrała frajersko mistrzostwo z ogolonym później na Pazdana w pucharach Śląskiem, grała tak topornie, że to wręcz obraza dla toporu, a punktowała tragicznie. Ale to wszystko inna opowieść – wkładu w ranking nikt nie zabierze.

***

Kiedy Legia ogrywała Spartak, była dopiero trzecim najwyżej sklasyfikowanym polskim zespołem. Wisła miała około dyszkę, Lech – 21.168. Astronomiczny rezultat jak na nasze warunki. W bezpośrednim sąsiedztwie Napoli, na które Kolejorz spoglądał z góry. Wielki kapitał koncertowo rozmieniony na drobne.

Podłoże kryzysu Wisły jest znane – Cupiał się odkochał. A nawet jeśli się nie odkochał, nawet jeśli został w ten lub inny sposób zmuszony do ograniczenia wydatków, to tak czy inaczej wielkość Białej Gwiazdy była ufundowana na kruchym fundamencie, jakim jest portfel jednego człowieka, czytaj: jego fanaberia.

Lech Poznań miał być inny. Zarządzany nowocześnie. Z akademią najlepszą w Polsce. Z profesjonalną siatką skautingową, z kandydatami obserwowanymi miesiącami, których na koniec opiniuje rada. Z marketingiem z wyższej półki, ze zdolnością skupienia regionalnych sponsorów wokół rosnącej marki.

Lech Poznań chciał i mógł wyznaczać standardy, tymczasem gdzie jest teraz – wszyscy wiemy. Co poszło nie tak? To czyjś piątkowy doktorat, może profesura.

Na pewno brakło żelaznej konsekwencji, trzymania się założonych zasad. Nikt mi nie powie, że Sisi był obserwowany w koreańskiej drugiej lidze, że był gdzieś opiniowany – nie, kojarzył go tylko Urban i wciągnął za kołnierz do drużyny.

Jaką robotę zrobił transfer Lewandowskiego! Z miejsca każdy wyróżniający się w Poznaniu napastnik był traktowany poważniej. Gdyby tym pograć mądrze, dziewiątki z całej Europy Wschodniej może nie zabijałyby się o kontrakt w Poznaniu, ale na pewno patrzyły na ten kierunek przychylniej.

Akademia, która miała być perełką, a właśnie tnie się wokół niej koszty, zdolni juniorzy, trenerzy, uciekają.

W końcu – kolejny raz dzisiaj – Skorża. Podobno był wymarzonym trenerem szefów Lecha, takim, który miał zostać tu na lata. Nie przetrwał pierwszego poważnego kryzysu, choć założę się o głowę, że gdzieś za kulisami dawano mu glejt zaufania – rób swoje, Maciek, jesteś bezpieczny, patrzymy długofalowo. Zobacz, tu jest nasz osławiony plan 2020, to jego założenia realizujemy, aktualne wyboje w niczym go nie zaburzają.

Co się działo z Lechem zeszłej wiosny – tego nie wie nikt. Ale przychylam się do opinii, że wreszcie by odpalili. Że Urban cudów nie zrobił – co jeszcze wyraźniej widać teraz, skoro są w tym samym miejscu – że aż tak tragicznie nie grali, tylko mieli mnóstwo pecha. Było źle, ale musieli się prędzej czy później odblokować, przełamać. Skorża z wysiłku by tak się stało aż posiwiał.

Z perspektywy tego gdzie dziś jest Kolejorz, a gdzie za chwilę może być Legia, tym bardziej nabiera rangi poznańskie mistrzostwo. Raptem rok temu z okładem! A dziś wydaje się, że Lech od zawsze był wylęgarnią kryzysów.

Zastanawiałem się też nad Rumakiem, który miał patent na ligowe wygrywanie, a warsztat potwierdził w Zawiszy, teraz potwierdza go w Śląsku. Jaki tu jest paradoks: z jednej strony w Poznaniu mają prawo tęsknić za taką regularnością wygrywania w Polsce, zarazem Rumak, król eurowpierdoli, jest jednym z głównych winowajców roztrwonienia punktów rankingowych i zahamowania rozwoju klubu.

Chyba, że – uwaga, wielce ryzykowna teoria na drodze – w tych przegranych dwumeczach nie był pierwszoplanowym bohaterem. Choć sam go wtedy wysyłałem na okręgówkę – i to do asystentury – to dzisiaj głośno myślę: taktycznie można przegrać z AIK, ale zjebać plan taktyczny na Żalgiris? Na Stjarnan?

To w ogóle da się?

A może ówcześni piłkarze Lecha mieli obowiązek wygrać choćby wyganiał ich na murawę prezes Bohdan Kwaśniak z LZS Chrząstawa?

***

Niestety za chwilę może się okazać, że te wszystkie opłacone krwawicą rozstawienia gówno dadzą. Wielcy zbierają siły, znowu kraczą o Superlidze.

Jak lubię sobie czasem obejrzeć jakiś sensowny mecz calcio, jak potrafię docenić Crotone – Brescia i wiem, że Trapani to nie producent makaronu, tak nie widzę sensu wciskania czterech włoskich drużyn w Lidze Mistrzów. To znaczy – gdyby tyle wywalczyło sobie awans na boisku wówczas gratulacje, ale uznaniowo? Bo tak? Z jakiej przepraszam racji, skoro ostatnio żaden włoski zespół nie potrafi przejść eliminacji i grają w Champions League wyłącznie dwa? Na jakiej podstawie, skoro rok temu liga czeska dłużej wytrwała w pucharach niż Serie A?

Instytucja dzikiej karty to coś, co zawsze odstręczało mnie od innych sportów. Jesteśmy w Final Four Ligi Mistrzów siatkówki? No, brzmi zacnie, brawo my! Ale czekaj, jedna z ekip w topowej czwórce w zamian za organizację nie musi grać najtrudniejszych rund? Śmiech na sali. Polscy koszykarze pod dowództwem jakiegoś amerykańskiego przeciętniaka przegrali eliminacje, ale liczą, że wejdą do Eurobasketu na gębę, za potencjał marketingowy? Oszczędźcie wstydu. Czego by tam nie pokazali, plamy wejścia w ten sposób na finały nie zmyje.

Tymczasem teraz dzika karta ma oszpecić Ligę Mistrzów, jedną z moich pierwszych piłkarskich miłości. Na starym czternastocalowym Sanyo z komunii chodziły w porywach trzy kanały, Ekstraklasę na zakodowanym Canal+ miałeś siłę oglądać góra dwie minuty, ale Champions League – chodziła i porywała wyobraźnię.

Dziś również najsilniejsi mają swoje ułatwienia, ale przynajmniej muszą ten awans wywalczyć na boisku. Już pal licho, że Ekstraklasa znów zostałaby na lodzie, bo był czas przyzwyczaić się do Ligi Mistrzów bez Polaków, ale dla mnie to już byłoby tylko pół kroku od gościnnego losowania Shanghai SIPG z trzeciego koszyka. Wszak zmieniamy tylko adres wysłania dzikiej karty, mechanizm przyznawania ten sam, reguł zmieniać nie trzeba. A pieniądz wyciśnięty z chińskiego uczestnictwa na oko milion razy lepszy, niż wpuszczenie jakiegoś “pętaka” z Europy Wschodniej, który powinien być przeszczęśliwy, że w ogóle ktokolwiek z możniejszych czasem chce zapłacić za jego piłkarza więcej niż worek z piłkami i pachołkami.

Dwudziestego trzeciego września wybory w UEFA. Wiele można mówić o Platinim, ale jak przegra, czołówka zacznie murować szczelniej niż w 2004 Dellas z Nikopolidisem grecką bramkę.

Leszek Milewski

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...