Nikt nie dawał wtedy reprezentacji Jerzego Engela większych szans. Los przydzielił im w grupie Ukrainę i Norwegię, a więc zespoły może nie ze ścisłego topu, ale posiadające w swoich szeregach – szczególnie w napadzie – graczy o renomie nieporównywalnej do tych, którymi dysponował Władysław Jerzy. Tore Andre Flo, Ole Gunnar Solskjaer, Andrij Szewczenko, Serhij Rebrow…
My? My mieliśmy farbowanego lisa Olisadebe. Pierwszy znak, że reprezentacja Polski przestaje być w stu procentach polska. Bo nie oszukujmy się – Nigeryjczyk nie poczuł nagle nieposkromionej miłości do swojej nowej ojczyzny, nie uświadomił sobie, że w jego żyłach płynie biało-czerwona krew, ani że jego serce bije w rytm „Mazurka Dąbrowskiego”. Za to polskie obywatelstwo i występy w europejskiej reprezentacji mogły przed nim otworzyć wiele nowych drzwi.
Trzeba mu jednak oddać to, że początek miał piorunujący. Trafił w debiucie z Rumunią w Bukareszcie, ale jego najlepszy mecz i najważniejsze dwa gole padły w meczu, który nieprzypadkowo przypominamy akurat dziś. To właśnie za jego sprawą ostatni raz drużyna z białym orzełkiem na piersi ograła Ukrainę. W dodatku w Kijowie.
Kadra PZPN jechała zebrać łomot, a koniec końców sama go Ukraińcom sprawiła. Pierwszy mecz eliminacji mistrzostw świata, a oni od razu wywożą z niezwykle trudnego terenu komplet punktów. Gole na 1:0 i 2:1 zdobywa właśnie „Emsi”.
Ten drugi to prawdziwy bilard w polu karnym, w którym najszybciej odnalazł się będący wtedy w życiowej formie Olisadebe. Na koniec jego dwa trafienia poprawił jeszcze trzecim Kałużny i to „Szewa” z kolegami musieli zejść z boiska z nosami spuszczonymi na kwintę.