W Anglii, Niemczech i Włoszech solidarnie umówili się, że losy krajowych pucharów rozstrzygną się dopiero po dogrywkach. O ile jednak na Wyspach Brytyjskich i za naszą zachodnią granicą postanowiono zadbać o odpowiedni poziom wrażeń, o tyle w Italii zrobiono wszystko, by było ich jak najmniej. W zasadzie – by nie było ich wcale. Potyczka Juventusu z Milanem okazała się bowiem typowym – cytując klasyka – “filmem o facecie w łódce”.
Kiedy przypominamy sobie o tym, co właśnie widzieliśmy, jak bumerang powracają do nas wszelkie życiowe traumy, o których staraliśmy się zapomnieć przez lata ciężkiej pracy nad sobą. To, co nam zaserwowano, nie było godne finału Pucharu Włoch. Więcej – to nie było godne jakiegokolwiek finału w czymkolwiek. Długimi chwilami zastanawialiśmy się, co tak naprawdę robimy jeszcze przed telewizorami. Być może po prostu łudziliśmy się, że skoro cały czas nic się nie dzieje, to z każdą sekundą szansa na to, że w końcu coś się stanie, jest coraz większa? Nie mamy pojęcia. W każdym razie, jeśli odpuściliście sobie to spotkanie, możecie być pewni, że bawiliście się lepiej od nas, niezależnie od tego, co właśnie robiliście.
Chcąc nie chcąc, przyjrzyjmy się temu, jak wyglądało to na boisku. Pierwsza połowa przebiegała pod dyktando Milanu. Podopieczni Cristiana Brocchiego dłużej utrzymywali się przy piłce, lepiej rozgrywali i ogólnie sprawiali lepsze wrażenie. Być może nawet pochwalilibyśmy ich, gdyby nie fakt, że tak naprawdę kompletnie nic z tego nie wynikało. Na tle wyjątkowo bezbarwnego przed przerwą Juventusu zyskanie sobie optycznej przewagi – powiedzmy sobie szczerze – nie należało do najtrudniejszych zadań. Po wznowieniu gry Juventus niby trochę odżył, jednak w żadnym stopniu nie było to w stanie położyć kresu nieskładnej kopaninie. Jedyną naprawdę dobrą szansę na zdobycie bramki miał Paul Pogba, choć w tym przypadku też trudno mówić o setce. Dogrywką śmierdziało na kilometr. I oczywiście do niej doszło.
Gdy wyczekiwaliśmy już z niecierpliwością rzutów karnych i gdy wydawało nam się, że prędzej na boisku wylądują kosmici niż którakolwiek z drużyn zdoła trafić do siatki, z całą tą farsą postanowił skończyć Álvaro Morata. Hiszpan wszedł na boisko w drugiej połowie dogrywki, podreptał dwie minuty, dokonał w tym czasie niezbędnego rekonesansu, po chwili dostał dośrodkowanie z prawej flanki od Cuardado i bez problemów pokonał Donnarummę. Da się? O ile wykazuje się JAKĄKOLWIEK inicjatywę – chyba jednak tak.
Gdybyśmy to my ustalali regulamin rozgrywek, prawdopodobnie poszlibyśmy w ślady organizatorów niektórych konkursów literackich czy muzycznych i pierwszej nagrody nie przyznalibyśmy żadnemu z zespołów. Jako że jednak do powiedzenia w tej kwestii mamy niewiele, Bianconeri ostatecznie zdobyli drugi dublet z rzędu, zaś Milan w przyszłym sezonie europejskie puchary po raz kolejny będzie musiał oglądać w telewizji.