W polskiej piłce długo był ciekawostką. Jednym wielkim znakiem zapytania. Wszyscy wiedzieli, że jest ktoś taki, ale najmocniej się nim zainteresowali, gdy wymieniano w jego kontekście Sporting Lizbona, Milan i Zenit. Potem do transferu faktycznie doszło. Jako wielki talent przeniósł się na San Siro, ale tam ograniczył się do wysłuchiwania pretensji Balotellego, że nie podał mu piłki, odbierania porad od Yepesa czy wspólnych badań z Abate i El Shaarawym. W Sampdorii najpierw grał w „bandzie ludzi, którzy uciekli z lasu”, a potem przekonał się, że jest coś takiego jak efekt nowej miotły. Ale znów odpadł. Znów ograniczył się do oglądania Serie A tylko przez szybę.
Teraz wreszcie – w wieku 25 lat – znów znalazł się na krzywej wznoszącej. Znów gra. Znów momentami zachwyca. I znów mówi się, że zasługuje na coś więcej niż Serie B. Po trzech latach przekonał się do niego Adam Nawałka, a on odpłacił się takim podaniem, jakich u polskich stoperów nie oglądaliśmy od lat. Głowa do góry, pach, metr od jednego Fina, metr od drugiego, trzeci nie zdążył, Grosicki przejął i gol. To kluczowy sezon dla Bartosza Salamona. Trampolina, która ma go znów wybić do elity. Może już nie na poziom Milanu, ale Cagliari – drugą drużynę Serie B, która lada moment powinna awansować – już zdecydowanie przerasta.
Bartosz Salamon to człowiek, który ma o czym opowiadać. O treningach z Robinho, współpracy z Mino Raiolą i dyskusjach z Allegrim czy Mihajloviciem. O warunkach w Milanello, radach od trenerów mentalnych czy grze przeciwko Destro i Gervinho. I wreszcie – o tym, jak w ogóle trafił do Włoch i jak zlekceważono go w Lechu. Nigdy wcześniej nie otworzył się tak szeroko w mediach, ale teraz, w dzielnicy Poetto, w restauracji przy samej plaży nad Morzem Śródziemnym, opowiedział o wszystkim.
Jest 84. minuta meczu z Finlandią. Dostajesz piłkę od Wawrzyniaka i… co masz w głowie? Przechodzi ci przez myśl, że to ostatni moment zgrupowania, więc warto go wykorzystać i zrobić coś ekstra? Czy – wręcz przeciwnie – kompletnie o tym nie myślisz?
Dla mnie to naturalne, że gdy dostaję piłkę, to najpierw szukam napastnika lub skrzydłowego. Zwłaszcza w reprezentacji, gdzie gramy dwoma skrzydłowymi, więc mogę częściej próbować. „Grosika” znam też już od kilku lat. Chyba sam zauważył, że mam długie podanie i wiedział, że może ruszyć. Przyjąłem, podniosłem głowę, on podniósł rękę i spróbowałem go obsłużyć. Wiedziałem, że muszę to zrobić jak najszybciej. Nie mogłem puścić balona. Ta piłka musiała być idealna. Cięta, między pomocnikami, na wysokości nóg. Takich podań miałem w karierze wiele, ale często nie zagrało coś po drodze. Napastnik mógł wyjść w niewłaściwym momencie lub źle przyjąć. Wiesz, zwykły przypadek. Kamil skleił idealnie. Cieszę się, bo widzę, że spodobało się kibicom.
Tomasz Łapiński zażartował na Twitterze, że szkoda, że to podanie dotarło, bo teraz pomyślisz, że zawsze trzeba będzie tak grać.
Interesujący tweet (śmiech). Ale ja naprawdę wierzę, że to może wychodzić. Taka zmiana ciężaru gry jest bardzo przydatna. Z Serbią nie wychodziło i czytałem różne opinie. Wielu mnie krytykowało, ale byłem spokojny. Przecież wiem, że potrafię. To, że nie wyszło w jednym meczu, jeszcze nic nic nie znaczy. Dlatego przed Finlandią pomyślałem, że fajnie byłoby dostać parę minut, żeby się jeszcze pokazać. Nie chciałem się zadowolić zwykłą grą. Chciałem jeszcze bardziej dać do myślenia trenerowi. W eliminacjach przecież nie wystąpiłem.
I teraz co sądzisz? Masz ciśnienie na Euro czy pełen spokój?
Staram się nie grzać. Kariera nauczyła mnie, żeby nie robić zbyt wielkich planów. Nie chcę się przejechać. Jeżeli pojadę na Euro, to będę gotowy. Jeżeli nie, życie toczy się dalej.
A wakacje masz zarezerwowane?
Nie. Pomyślę po ogłoszeniu listy powołanych.
Są jakieś sygnały?
Na razie żadnych. Myślę, że jestem bliżej wyjazdu niż po marcowym zgrupowaniu, ale to jeszcze nic nie znaczy. Zostały cztery mecze w Cagliari.
Ostatnio wpadliście w dołek.
Od początku sezonu czuliśmy wielką presję, żeby nie tylko awansować. Liczy się wygranie ligi. Zarząd, trener, piłkarze – wszyscy to podkreślali. W każdym wywiadzie mówiliśmy, że jesteśmy silni. Nakręcaliśmy się. Nikt nie ma takiej drużyny jak my, jeśli chodzi o wartość rynkową czy doświadczenie, ale Bari, Cesena czy Spezia wydały podobne sumy na transfery. Oni jednak ruszyli ciszej, bez wielkich zdań czy obietnic. Wpadliśmy w lekki kryzys. Straciliśmy pierwsze miejsce, mamy cztery punkty straty, ale wcześniej mieliśmy piętnaście punktów przewagi nad trzecią lokatą, a teraz tylko osiem. Widzę po drużynie, że nie jest łatwo grać z taką przewagą. Ja mam cel, bo poza Serie A priorytetem jest Euro, ale niektórzy mogli podświadomie zacząć myśleć, że już awansowaliśmy. Zbyt duża przewaga nas rozluźniła.
Czujesz, że to przełomowy sezon w karierze?
Czy przełomowy – nie wiem, ale na pewno taki, który może przywrócić karierę na właściwe tory i ją przyspieszyć. Mocno zwolniłem. Milan, Sampdoria, te wszystkie perypetie. Musiałem się odbudować. Ten sezon może dać mi wiarę, że nie wszystko stracone.
Żałujesz trochę tego Milanu? To była zła decyzja?
Nigdy nie będę żałował. Gdybym jeszcze raz znalazł się w tej sytuacji, postąpiłbym tak samo. Mogłem przejść do Rosji. Luciano Spalletti sam do mnie dzwonił, żebym przeniósł się do Zenita. Dostałbym większe pieniądze niż w Milanie, ustawiłbym się ekonomicznie, ale – tak sądziłem – odciąłbym się od możliwości zrobienia większej kariery. Naprawdę czułem się na siłach, żeby przejść do Milanu. Widziałem ich sytuację. Mieli problemy w obronie i kiedy się do mnie zgłosili, nie było mowy, że mnie kupią i odeślą do Serie B. Trener otwarcie mówił, że mnie zostawią. Niestety zaczęło się źle. Jeszcze w Brescii złapałem uraz, który okazał się cięższy niż myślałem. Musiałem pauzować przez miesiąc i zaczęły się schody. Ale nie żałuję. Przynajmniej zobaczyłem, jaki to poziom. Poznałem mistrzów świata czy byłych piłkarzy Realu jak Robinho.
I jak się tam czułeś na treningach? Kiedy Grzesiek Krychowiak trafił do Sevilli i zobaczył takiego Evera Banegę, to od razu poczuł, że musi koniecznie przynajmniej spróbować dorównać do takiego poziomu.
To trochę inna sytuacja. Przychodziłem do Milanu jako obrońca. Tak też poukładałem sobie wszystko w głowie. Po wyleczeniu kontuzji byłem jednak szósty w hierarchii i nawet w gierkach 11 na 11 brakowało dla mnie miejsca. Mexes, Zapata, Yepes i Bonera bywali krytykowani, ale w tamtym półroczu złapali wielką formę. Mexes był niesamowity, Zapaty nikt nie przechodził i zrobiliśmy trzecie miejsce po wielu wygranych z rzędu. Z konieczności grałem w pomocy. Widziałem, że jestem o poziom niżej, ale gdy przesuwali mnie dwadzieścia metrów do tyłu, czułem, że kurczę, naprawdę mogłem tam grać. Szczególnie, jeśli chodzi o rozgrywanie. Czułem, że jeśli dostanę szansę, to dam radę. Pamiętam nawet taki moment – pierwszy raz załapałem się na ławkę z Interem, a dwa tygodnie później graliśmy z Lazio u siebie. Ktoś pauzował za kartki, ktoś złapał kontuzję. Przez chwilę byłem nawet próbowany jako podstawowy. Niestety szansy nie dostałem. Zagrali Yepes z Zapatą. W maju podszedł do mnie Allegri i mówił, że wie, jak ciężko jest przyjść w styczniu. – Spokojnie, od lipca wszystko się zmieni – powtarzał. Wierzyłem mu, bo on naprawdę tak podchodzi. Rugani w Juventusie też nie grał przez wiele miesięcy, mówiło się o wypożyczeniu, ale zdecydował, że zostaje i pomógł w zdobyciu mistrzostwa.
To może trzeba było zostać?
Może. To takie gdybanie. Pewnych rzeczy nie jesteś w stanie przewidzieć. Mino Raiola mówił mi o wielu sytuacjach, gdy nie mógł komuś znaleźć klubu po świetnym sezonie. Innym razem, po przeciętnym, nie miał żadnego problemu. Nie można upraszczać. Zbyt wiele czynników wpływa na sytuację piłkarza. Pamiętam, jak – już w Sampdorii – jechałem na mecz z Roberto Soriano. Nie łapał się wtedy do składu i też się zastanawiał co robić. Iść na wypożyczenie czy zostać. Zmienił się trener, zaczął grać i dziś jest w reprezentacji. Czy był za słaby na Sampdorię? Nie. Był „za słaby” na tamtego trenera. Nie mówię, że tak było ze mną w Milanie – chodzi mi o to, że sytuacja często bywa bardziej skomplikowana niż sądzimy. Wtedy byłem w gorącej wodzie kąpany i zależało mi na kadrze. W październiku czekały nas mecze z Anglią i Ukrainą. Wciąż mieliśmy szansę na mistrzostwa. Chciałem być w tej reprezentacji, a żeby do niej trafić, musiałem grać regularnie. Nie chciałem czekać na kontuzje w Milanie. Sampdoria wydawała się idealną opcją. Naprawdę o mnie zabiegali. Czułem, że zagram tan sezon i wszystko się otworzy. Jak wyszło – wszyscy wiemy.
Z jednej strony – przed Milanem interesowało się tobą sporo poważnych klubów, np. Sporting Lizbona, z drugiej – twój transfer został uznany jako transakcja przeprowadzona dzięki koneksjom Mino Raioli. Na ile z perspektywy czasu doceniasz możliwości tego agenta, a na ile uważasz, że wtedy przeprowadzka do dużego klubu była naturalną koleją rzeczy?
Parę miesięcy przed transferem Berlusconi powiedział w wywiadzie, że obserwują najlepszych zawodników w Europie do lat 21. Przeczytałem to i pomyślałem: może mnie też zauważą? Szczerze w to wierzyłem, bo naprawdę byłem wtedy tu postrzegany jak talent. Otworzyło się okienko i Milan od razu się zgłosił. Nie uważam, że udało się tylko dzięki Raioli. Był chętny, żeby mnie tam umieścić – to prawda – ale jestem przekonany, że na transfer zasłużyłem sportowo.
Powiedziałeś kiedyś, że we Włoszech wyjątkowo duże znaczenie ma to, kto cię reprezentuje i wiele transferów poważnych piłkarzy upadało z tego powodu.
Najlepszy przykład – Sporting Lizbona. Pięć lat temu byłem tak bliski transferu, że zacząłem się uczyć portugalskiego. Prawie podpisałem kontrakt. Bardzo mnie chcieli, ale menedżer źle to poprowadził i zostałem w Brescii. Zacząłem wtedy w niego wątpić.
Co to znaczy „źle poprowadził”? Poszło o prowizje?
Sam nie wiem, co robił za moimi plecami, ale zebrałem informacje od różnych ludzi. Rozmawiałem ze skautem, który sprowadził mnie do Włoch. Podobno Napoli chciało kiedyś jednego zawodnika, ale gdy dowiedziało się, że reprezentuje go ten agent, odpuścili. Na zasadzie: z tym panem nie gadamy. Usłyszałem kilka anegdotek, jak prezentuje się w kuluarach. Nie był poważnie traktowany. Sam widziałem, że taki transfer jak Sporting jest dla niego za duży. Nie mógł się w tym odnaleźć, nie trzymał ręki na pulsie i tylko narobił zamieszania.
A to był moment na podjęcie najważniejszej decyzji w karierze. Pamiętam, że nagle zaczęły się pojawiać kolejne newsy o Salamonie. Wymieniano nawet – choć wiadomo, że to była przesada – Barcelonę. Potem dopiero pojawił się Milan.
Ale to wszystko były plotki. Oferty były ze Sportingu i kilku zespołów Serie A. No i – już rok później – z Zenita i Milanu.
Po drodze zdążyłeś odmówić Mino Raioli, co brzmi absurdalnie, biorąc pod uwagę jego pozycję w świecie futbolu.
Poprzez nieświadomość. Nie znałem go. Miałem 19 lat i nie wiedziałem, co się dzieje wokół piłki. Nie rozumiałem świata menedżerów i nazwisko Raiola nic mi nie mówiło. Mino zgłosił się do mnie przez asystenta, z którym dziś mam bardzo dobry kontakt. Powiedział, że reprezentuje Raiolę, jest mną bardzo zainteresowany i zapytał, czy chciałbym się spotkać, by omówić współpracę. – Dziękuję, ale mam menedżera, któremu ufam – odpowiedziałem.
Tego, który położył temat Sportingu?
Tak.
Nie obawiałeś się potem, że Raiola jest jak pociąg, do którego można wsiąść tylko raz?
Nie, bo nikogo o tym nie poinformowałem. W ogóle mnie to nie ruszyło. Tak, jakby teraz ktoś do ciebie podszedł, przedstawił się i zaproponował jakąś współpracę. Nie powiedziałem nawet rodzicom ani przyjaciołom. Potem rzeczywistość wszystko zweryfikowała.
I poprosiłeś kolegę, żeby odnowił kontakt?
Moim dobrym przyjacielem jest Omar El Kaddouri. Trafił do Brescii rok po mnie, razem dojrzewaliśmy i przechodziliśmy wszystkie szczeble. Też poszedł na wypożyczenie do trzeciej ligi, ale wybił się szybciej. Początkowo mieliśmy tego samego agenta. Razem go wybraliśmy. Omarowi też coś jednak nie wyszło, chyba z Juventusem i postanowił zmienić. Wpadł w krąg zainteresowań Raioli i po paru tygodniach trafił do Napoli. Kiedyś z nim rozmawiam i nagle wychodzi temat:
– „Sali”, on cię zna.
– Jak to?
– Mówił, że jesteś – tu Omar rzucił jakieś niemiłe hasło typowe dla poczucia humoru Raioli – i ogólnie dobry z ciebie piłkarz, ale go odrzuciłeś, więc masz spadać na drzewo.
– Zapytaj, czy jest zainteresowany. Mogę do niego przejść.
Zapytał i Mino powiedział, że jeśli chcę, to sam mam zadzwonić. Tak postąpiłem i powiedziałem, że rozważam zmianę agenta.
Zgodził się od razu?
Od razu. Oczywiście znowu mnie jakoś wyzwał w swoim stylu, ale po paru tygodniach się spotkaliśmy.
I jak był ubrany? Pytam, bo Ibrahimović wspominał jego negocjacje z Juventusem lub Milanem, na które przyszedł w ciuchach jak na plażę. Kiedy prezes zapytał go o strój, odpowiedział: „mamy tu rozmawiać o ubraniach czy negocjować kontrakt?”.
Cały Mino! Nie pamiętam, jak był ubrany. Pewnie jakaś polówka. Zawsze tylko z niego żartuję, że schudł, a nigdy nie chudnie. Przyjechał z asystentem, prawniczką i obmyśliliśmy plan współpracy.
Jaki to był plan? Na pół roku, dwa lata czy jeszcze dłuższa wizja?
Krótszy termin. Ale powiedział, że jeżeli mnie bierze, to wierzy, że stać mnie na grę w wielkich klubach. We Włoszech wymienił trzy: Milan, Juventus, Inter, może Roma. – Uderzamy tam, reszta mnie nie interesuje – powiedział. Rzucił też kilka nazw zagranicznych, a w styczniu ruszyło. Milan. Ruszyło i jeszcze szybciej się skończyło.
Jak wygląda dziś wasza współpraca?
Mino dostosowuje się do charakteru piłkarza. Ja osobiście nie potrzebuję ciągłych rozmów. Kiedy mam lekki problem, to sam go rozwiązuję. Nie potrzebuję menedżera, który będzie mnie prowadził przez świat. Niektórzy wyręczają się w każdej sprawie. Wakacje, kupno samochodu. Cokolwiek. Jeżeli piłkarz nie jest rozgarnięty i przyzwyczaja się od początku kariery do takich standardów, to potem idzie na łatwiznę. Taka osoba nie nauczy się jednak samodzielnego życia. Zabraknie menedżera i będzie rozkojarzona. Ja wolę najpierw próbować sam, potem ewentualnie poprosić ojca.
Agent ma być partnerem biznesowym.
Oczywiście. Wtedy, gdy muszę podpisać kontrakt, bo nie znam się na stawkach ani niuansach podatkowych. Mino ma wielu piłkarzy, może z czterdziestu i każdemu mówi: „Zawsze jestem do twojej dyspozycji, ale to nie ja będę dzwonił. Gdybym miał codziennie dzwonić do wszystkich, jeździć na wesela czy chrzciny dziecka, to non stop wisiałbym na telefonie i nie skupiałbym się na pracy. Skoro nie dzwonisz sam, to znaczy, że wszystko jest okej”. Najczęstszy kontakt mamy więc podczas okienek. Oczywiście inaczej traktuje Ibrahimovicia, dla którego pewnie zrobi wszystko, ale nie mogę porównywać się statusem z nim czy z Balotellim. Mino to jednak maniak pracy. Pamiętam trening w Pescarze. Schodzę, patrzę, a tu on. Nie dał znać, że przyjeżdża. Wpadł na moment, zamienił parę słów i poleciał dalej. W Brescii tak samo – nie dzwonił miesiąc, nagle jest na treningu. Siedzibę ma w Monte Carlo, ale ciągle jest gdzie indziej. Taki kontakt w zupełności mi wystarcza.
Dobrze, że nie poprosił Balotellego, żeby cię wziął pod swoje skrzydła w Milanie, bo mogłoby się to dla ciebie kiepsko skończyć.
Możliwe, ale po pierwsze – w Mediolanie w ogóle nie wychodziłem, po drugie – Mario to naprawdę bardzo przyjemny i skromny gość. Taki – nie wiem, jak go nazwać – chłopiec. Wcale nie jakaś osobistość. W mediach wyolbrzymiono tę jego osobowość.
Nie każdy odpala fajerwerki w kuchni.
Bo wszystko, co robił, trafiało na świecznik i to się tak nakręcało. Nieprzyjemny bywa tylko na treningach. Kiedy z nim grałem, musiałem wszystkie piłki zagrywać do niego. Gdy nie podałem, od razu świdrował mnie wzrokiem i wywierał presję. A gdy grałem przeciwko niemu i kryłem za krótko, to się obracał i był zły, że nie odpuszczam. Nic mu nie pasowało.
Z kim ci się najlepiej grało z tych wszystkich gwiazd?
Z Milanu? To może najpierw powiem o kimś innym. Pamiętasz takiego gościa jak Alessio Tacchinardi? Ostatni sezon w karierze grał w Brescii, już na środku obrony. Niesamowita mądrość boiskowa. Bardzo mi pomagał. W Milanie było podobnie – starsi dawali najbardziej konstruktywne uwagi. Montolivo, Nocerino, Bonera, Abate, ale też bramkarze – Abbiati i Amelia. Prawdziwym przywódcą był Yepes, a najlepszym technikiem – choć już w fazie schyłkowej – Robinho. Wystarczyło mu dać piłkę. Ale Balotelli jak się zdenerwował, to też potrafił cofnąć się po piłkę i załatwić sprawę strzałem z połowy.
A jacy to byli ludzie prywatnie?
Nie wiem, jak jest za granicą, ale z tego, co zauważyłem i co koledzy mówili mi o większych klubach – im jesteś wyżej, tym w drużynie jest mniej rodzinnie. Każdy ma swoje życie prywatne, a na tym poziomie dodatkowe obowiązki sponsorskie. Sesje, wywiady, programy, pokazy. W Milanie atmosferę na boisku mieliśmy przyjemną, ale na kolacje razem nie chodziliśmy. Jedliśmy tylko śniadania i obiady w Milanello. Na początku usiadłem sam, bo przyszedłem z drugiej ligi, a obok siedziała grupka starszych Włochów i chciałem uszanować hierarchię, ale od razu wyciągnęli do mnie rękę. Kiedy jednak chcieliśmy zorganizować kolację, to… przez pół roku się nie udało, bo każdemu zawsze coś nie pasowało. Albo rodzina, albo sponsor, albo jeszcze coś innego.
I naprawdę nie wciągnęło to mediolańskie życie? Ani przez moment z tego nie skorzystałeś?
Koledzy z Pescary, Cagliari czy nawet Sampdorii zawsze mnie o to pytali. Dla nich Milan to coś wielkiego. Sam to przeżyłem, ale z zewnątrz robi to jeszcze większe wrażenie i wielu dziwi się, że zwyczajnie tego nie wykorzystałem. Imprez, wyjść, pięknych kobiet. Wszędzie wchodzisz, każdy cię zna. Ale ja – choć podpisałem długi kontrakt – pomyślałem, że muszę się skupić na treningach, bo jeśli mi nie wyjdzie, to nie chcę mieć wyrzutów sumienia. Nie mieszkałem w samym Mediolanie, choć proponowali. Większość mieszkała w blokach niedaleko San Siro, inni w centrum, żeby żony miały blisko na zakupy, ale ja chciałem blisko boiska. Z Mediolanu do Milanello jedzie się 45 minut, a ode mnie dziesięć. Wolałem wybrać to miasteczko.
Ktoś z drużyny jeszcze tam mieszkał?
Członkowie sztabu, Gabriel, którym potem był w Carpi, a teraz jest drugim bramkarzem Napoli, i M’Baye Niang. Ale on się przeniósł do Mediolanu, wiadomo!
A Milanello jak wspominasz? To faktycznie taka piłkarska baza NASA czy w tych opiniach jest trochę przesady?
Nie ma przesady. Po transferze muszą cię przebadać. Schodzisz piętro pod ośrodek i masz oddzielny gabinet do każdego badania. Od stóp do głów. Podłączają cię do kabelków, zakładają hełmy i tylko patrzysz, jak wychodzą kolejne wykresy. Tyle tego było, że zabrakło czasu, żeby to wszystko wytłumaczysz. Wchodzisz, badanie, drukują i dalej. Pamiętam, jak wróciłem z kadry po San Marino. W nocy po meczu nie zaśniesz, rano samolot, podróż pół dnia i lądujesz zmęczony. W środę po południu lekki trening, ale najgorszy jest drugi dzień po meczu. Akurat wrócili inni reprezentanci, w tym sześciu z Włoch. Wchodzimy z Montolivo, de Sciglio, El Shaarawym i Abate do gabinetu, wkładają w ręce baterie, na głowie masz kask i leżysz. I zaraz: ty odpoczywasz, ty na trening, ty na basen. Czułem się wykończony, ale powiedzieli, że fizycznie, mentalnie i stresowo jestem w normie. Od razu lepiej się poczułem i na treningu wyglądałem naprawdę dobrze.
Jak trudne – po tym wszystkim – było dla ciebie odejście z Milanu? Czułeś żal, złość czy ta frustracja, że nie grasz, tak w tobie narastała, że szybko sobie z tym poradziłeś?
To drugie. Sam wręcz naciskałem, żeby odejść. Sampdorię traktowałem jako szansę, by rozegrać pełny sezon w Serie A. Ten klub zawsze mi się podobał. Otoczka, kibice, stadion. To jednak wielka marka. Nie mogłem się doczekać i odchodząc byłem zachwycony. Galliani na koniec mi powiedział: „Bartek, odchodzisz, ale liczymy, że zagrasz cały sezon w Genui, wrócisz za rok jako lepszy piłkarz i znów powalczysz u nas”. Wtedy nie wiedziałem, że to mój ostatni moment w Milanie. Ale nie, nie było to ciężkie.
Na ile przeszkodziły ci kontuzje w Sampdorii, a na ile poziom był dla ciebie za wysoki?
Przychodząc z Milanu czułem się świetnie. Poziom był tam niższy. Po pół roku treningów w Milanello wyróżniałem się nawet w pomocy. Czułem się szybszy, silniejszy. Czułem swobodę z piłką. Nie chcę zwalać na kontuzje, że wszystko super, tylko trener mnie nie lubił. Szukanie takich wymówek jest kiepskie. Widocznie zdaniem trenera byłem za słaby. Wiedziałem też, że na mojej pozycji jest Angelo Palombo, symbol klubu, 300 meczów na karku i kapitan. Teoretycznie nie do wygryzienia. Zapytałem jednak Delio Rossiego:
– Trenerze, mam czekać, aż on skończy karierę?
– Nie, nie boję się odsunąć doświadczonych. Jeżeli zasłużysz i będziesz takim zawodnikiem, jakiego znam, to masz duże szanse na grę.
Świetnie przepracowałem okres przygotowawczy. Wszystkie treningi i sparingi. Nie odpoczywałem. Chciałem być w gazie. Zbierałem porządne opinie, wszyscy byli zachwyceni. Rozpoczyna się sezon i jestem na ławce. Gra Palombo – okej, mogę to zrozumieć. Przegrywamy pierwszy, drugi, szósty mecz, a ja cały czas ławka. Zacząłem się denerwować i trener dostrzegł tę moją frustrację. Przed meczem z Torino wziął mnie na rozmowę. – Nie odpuszczaj, bo byłem pod wrażeniem twojego okresu przygotowawczego, ale nie mogłem wtedy odsunąć pewnych osobistości. Widzisz, jaka jest sytuacja. Dostaniesz niedługo szansę, ale kiedy ją dostaniesz, to musisz być gotowy, bo musisz ją wykorzystać – powiedział. Nie, że jeden mecz i ławka. Tak naprawdę obiecał mi grę. Dodało mi to energii i pojechałem na kadrę z taką myślą. Tam na treningu uprzedziłem Peszkę, wybiłem piłkę, ale był spóźniony… Poszły dwa więzadła. Trzecie mocno naderwane. Przez miesiąc musiałem chodzić o kulach. I w takich okolicznościach wróciłem do klubu.
Najgorszy moment w karierze?
Chyba tak. Wracam, znowu porażka, a Rossi patrzy na mnie i mówi: – Salamon, szkoda, że masz te kule, bo jutro byś zagrał.
Myślałem, że mu… (śmiech). Gdyby nie kontuzja, na pewno dostałbym szansę. Czy bym wykorzystał – to już inna sprawa. Możliwe, że nie. Szansę otrzymał jednak każdy. Wszyscy grali. Nawet taki Grek, Gentsoglou. Wydawało się, że nie zagra, a nagle z Fiorentiną i Sassuolo wyszedł w jedenastce. Paweł Wszołek wchodził już wcześniej. Potem zmienił się trener, Rossiego zastąpił Mihajlović i może gdyby nie ta kontuzja, to jednak byłbym zawodnikiem, który zebrał ileś minut. To już inny status. Ale on przyszedł, gdy byłem po miesiącu rehabilitacji, a dwa miesiące jeszcze mi zostały.
Miałeś z nim wtedy jakiś kontakt?
– Nie znam cię, bo nie oglądałem cię w Serie B, ale dla mnie nie jesteś obrońcą.
– To chyba mnie pan zna?
– Nie, ale moim zdaniem jesteś pomocnikiem.
Stwierdził to na bazie pierwszych treningów?
Nie, jeszcze wtedy kulałem! Nie rozumiałem tego, ale potem się dowiedziałem, że rozmawiał z Zemanem, który prowadził mnie w Foggii i traktował mnie jak pomocnika. No i trenowałem pół roku w pomocy, ale generalnie miałem z Mihajloviciem pod górkę.
To dobry szkoleniowiec?
Na mnie zrobił wielkie wrażenie. Kiedy obserwowałem, co zrobił po odejściu Rossiego, przekonałem się po raz pierwszy, jak wiele znaczy trener. Za Rossiego byliśmy jak banda, która uciekła z lasu. Mecz się zaczynał i czekaliśmy, aż stracimy bramkę.
O, to jak u Smudy.
Nie no, Rossi jednak taktykę przygotowywał maniakalnie, tylko nic nie wychodziło. Mihajlović w trzy dni zrobił z tych samych zawodników inny zespół. Niesamowita przemiana.
Czyli się da?
Da się. Tylko potrzebny jest dobry trener. Nie wierzyłem w coś takiego, dopóki sam tego nie zobaczyłem. Bardzo dobry szkoleniowiec. Zasłużył na Milan, choć mu się nie udało i właśnie go zwolnili.
Ty natomiast poszedłeś do Pescary, czyli spadłeś o kolejne piętro. Nie bałeś się, że twoja kariera zaczyna przyspieszać, ale w przeciwnym kierunku od oczekiwanego?
Gdybym się nad tym zastanawiał, to chyba wpadłbym w depresję.
Ale sam mówisz o sobie, że jesteś typem, który lubi rozmyślać.
Tak, ale trzeba umieć myśleć pozytywnie. Był moment, gdy zdałem sobie sprawę, że to nie idzie w dobrym kierunku. Musiałem jednak zdecydować, jakie nastawienie przyjąć. Czy użalać się nad sobą, kontuzjami i trenerami czy zaakceptować rzeczywistość i spróbować wycisnąć maksa od dzisiaj. Na zasadzie: jestem w Serie B, czyli zasługuję na Serie B, ale skoro trzy lata temu zasłużyłem na Milan i Zenit, to trzy lata później chyba nie będę gorszy? Jestem starszy, dojrzałem fizycznie, nabrałem doświadczenia. Powinienem być lepszy. Z taką myślą zacząłem trenować w Pescarze. Pierwszy sezon miałem bardzo dobry. Potem wróciłem do Sampdorii i niestety znów musiałem się ewakuować. Cagliari było idealne. Okazja, żeby wrócić do poważnej piłki bardziej naturalną drogą.
Po kolejnych sezonach w Serie B masz przekonanie, że jesteś zawodnikiem na Serie A?
Odpowiem inaczej: widzę zawodników, którzy nie wyróżniali się w Serie B, poszli wyżej i trzymają poziom, a ja w Serie B się wyróżniam. Może to nie brzmi skromnie, ale widzę, jak jestem odbierany. Nie gram – jak to się mówi we Włoszech – na „szóstkę”, czyli jak ten, który nic nie psuje, ale nic nie dodaje. Momentami zdarzało mi się ciągnąć grę, nawet jako obrońcy. Dałbym radę w Serie A, ale potrzebowałbym zaufania i kilku meczów. Myślę, że nie taki diabeł straszny.
Jeżeli awansujecie, to wykluczasz transfer?
Byłoby naturalne, gdybym został, ale nie wiadomo, co się stanie. We Włoszech często królują emocje. Wszystko może się wydawać w jak najlepszym porządku, ale drużyna nagle wpada w lekki dołek i zaczynają się decyzje, których nikt wcześniej by się nie spodziewał. Jeżeli w Cagliari postanowią walczyć o Ligę Europy, to pewnie wymienią z 80 procent składu.
Ciebie też?
Myślę, że byłbym jednym z ostatnich, ale nie wiem. Może Cagliari trafi się okazyjnie jakiś środkowy obrońca? A może ja otrzymam jakąś ofertę? Najpierw wprowadźmy zespół do Serie A, a potem dyskutujmy.
Miałeś kiedyś myśl, żeby spróbować sił w innej lidze czy tak się zadomowiłeś w Italii, że nie ma sensu zaczynać gdzie indziej od zera?
Jestem na to otwarty. Chciałem nauczyć się życia i kultury gry w innym miejscu. Z drugiej stronie fajnie byłoby ukoronować pobyt we Włoszech dobrym sezonem w Serie A. Dwa lata temu myślałem o innej lidze, ale nie pojawiło się nic na tyle konkretnego, co przekonałoby mnie do zmiany.
A opcja powrotu do Polski kiedykolwiek się pojawiła?
Nie, nigdy.
Gdyby była, to byś odrzucił?
Nie. Dlaczego?
Krychowiak twierdzi, że – nawet gdy grał w trzeciej lidze – powrót do Polski traktowałby jako porażkę.
Gdy w wieku 19 lat szedłem do Serie C, dla kogoś to też mogła być porażka życiowa. Bo co to jest trzecia liga? Pewnie lepiej w polskiej ekstraklasie. Chciałem się jednak przygotować do włoskiej piłki. Wiedziałem, że inaczej postrzega się chłopaka z Primavery, nawet z wielkiego klubu, a inaczej kogoś, kto otrzaskał się ze starymi wyjadaczami w Serie C. Supertalenty z Primavery rzadko idą od razu do Serie A. W Foggii grałem przecież z Lorenzo Insigne. Kiedy natomiast dwa lata temu szedłem do Pescary, pierwsze pół roku też nie było znakomite. Gdyby wtedy ktoś złożył mi w styczniu propozycję z Polski, to na pewno bym się zastanowił.
Niedawno Alvaro Morata i Carlos Tevez powiedzieli, że Serie A to najtrudniejsza liga dla napastnika, bo to tak zaawansowane taktycznie rozgrywki, że niemal wszystko jest zaplanowane i nie ma miejsca na swobodę. Jako obrońca też traktujesz to jako piłkarski uniwersytet?
Coś w tym jest. Każdy zespół Serie A i Serie B jest świetnie przygotowany. Widać to przy okazji meczów Juventusu – często przeciwnicy stoją dziesięcioma przed polem karnym i trudno napastnikowi cokolwiek zrobić. Najgroźniejszych podwajają, potrajają i jest po nich. W Serie B widzę to po naszych rywalach. Cagliari to mocna marka na tym poziomie. Podobnie było, gdy z Pescarą graliśmy przeciwko Bolonii, a wcześniej taki status miały też Sampdoria czy Palermo. Kto z nimi gra, nastawia się na mecz życia. Teraz jest tak samo. Oglądam naszych przeciwników sprzed tygodnia, myślę: normalna drużyna. Grają z nami i w oczach widzę ogień. Bo to Cagliari. Bo to szansa, żeby się pokazać. Bronią w dziesięciu przed szesnastką, posiadanie piłki 25 – 75%, mają jedną kontrę i strzelają. Z drugiej strony przechodzę teraz niesamowitą szkołę obrony, bo cały czas atakujemy, często zostaję z tyłu z dwoma pomocnikami i jest akcja jeden na jednego. To najtrudniejsze.
No właśnie – a jak ty sam siebie oceniasz w takich pojedynkach?
Kiedyś Luigi Maifredi, dyrektor Brescii, który trenował Juventus w latach 90. powiedział mi, że bał się, jak będę sobie radził w pojedynkach z szybkimi, niskimi napastnikami, ale go zaskoczyłem in plus. To miłe, ale na pewno mam mankamenty i Serie A może obnażyć moje braki. Serie B jeszcze jednak nie obnażyło. Kiedy w Pucharze Włoch grałem z Destro, Ljajiciem czy Gervinho, który wszedł z ławki lub później z Zazą, to też nie było źle.
W Polsce sporo się dyskutuje na temat duetu stoperów w kadrze – wielu twierdzi, że na silniejszego rywala lepiej wystawić takiego pitbulla jak Pazdan, który do końca będzie gryzł rywala po kostkach, a na słabszego ciebie, bo masz lepsze wyprowadzenie.
Muszę to zaakceptować. Pazdan się sprawdził i to zrozumiałe, że wszyscy mu ufają, a do mnie podchodzą z dystansem. Obrońcy łatwiej się jednak gra, gdy wszyscy bronią razem. W meczach z ciężkimi przeciwnikami bronisz się ośmioma w kompakcie i nisko. A wtedy bronić jest łatwiej. Dlatego jako obrońca wolałbym nawet grać z silniejszymi niż czekać wysoko, zostawać jeden na jeden i gasić samemu pożary. Ta kadra robi natomiast niesamowite wrażenie. Oni już trzy lata temu byli super zawodnikami, ale jeszcze nie zgranym zespołem. Teraz – po trzech latach przerwy – byłem pod wrażeniem, jak rozwinęli się indywidualnie, ale przede wszystkim, jaką stali się drużyną.
W ostatnich meczach też nie wyglądałeś jak ciało obce mimo tej przerwy.
Bo łatwiej się wchodzi do dobrze zorganizowanego zespołu, a ten zorganizowany jest świetnie. Wszyscy myślą w jeden sposób. Widząc po prawej Piszczka, a na środku Glika czułem pewność i swobodę.
Pytanie, które musi paść, a na które ty jeszcze nie odpowiedziałeś. Kiedy powinno się wyjeżdżać z Polski?
Skorzystałem z pierwszej możliwości wyjazdu. Miałem 16 lat i nie zadebiutowałem nawet w seniorskiej piłce. No, zaliczyłem dwa mecze w trzecioligowych rezerwach Lecha. Nie ma złotej recepty, ale moja droga to znakomita szkoła dla piłkarza i człowieka. W wieku 18 lat znałem język włoski, mogłem jeździć po Europie i rodzice byli o mnie spokojni. Nauczyłem się szybciej żyć. Stałem się – żeby to było dobrze zrozumiane – światowy. Poznałem ludzi z innych krajów. Poszerzałem horyzonty. A piłka? Dziś poziom szkolenia jest dużo wyższy.
Wtedy był dla ciebie za niski?
Trafiłem na dobrych trenerów. W Lechu miałem Mariusza Rumaka, po którym już wtedy było widać, że kiedyś dojdzie wysoko. Brakowało jednak warunków. Infrastruktury. Całej otoczki i organizacji. Wiem, że dziś w Polsce kładzie się na to dużo większy nacisk. Mam na WhatsApp’ie grupę z Mateuszem Szczepaniakiem i Pawłem Oleksym – oni mi dają znać, co się dzieje w kraju. Ostatnio na przykład o tym zamieszaniu przed dzieleniem punktów – najpierw cieszył się jeden, bo jest z Podbeskidzia, potem drugi, bo z Ruchu. A co do tej drogi – niezależnie, jaką obejmiesz, musisz to robić z sercem. Zakładam jednak, że skoro już ktoś w wieku 16 lat decyduje się na wyjazd, to musi być ukierunkowany na robienie kariery.
A nie jest tak, że ty byłeś, a wielu właśnie nie? Pytam, bo twoi trenerzy twierdzą, że w szkole wyróżniałeś się bardzo dobrym zachowaniem i świetnymi ocenami. To nie jest reguła.
Zawsze byłem świadomy – to mogę powiedzieć. Już w wieku 13 lat wiedziałem, czego chcę. Przykładałem się do treningów. Byłem tym pochłonięty. Często jednak bywa tak, że pykasz sobie w juniorkach, ocierasz się o pierwszy zespół, siedzisz ze znajomymi, zaczynasz zarabiać pieniądze i się rozluźniasz. To normalne. Ale wyjazd to coś zupełnie innego. Odcinasz się. Zostawiasz, rodzinę i znajomych. Jesteś sam i musisz sobie zadać pytanie: po co w ogóle jechałeś? Po to, żeby zapieprzać i robić karierę. Bo jak masz jechać, by na miejscu odpuszczać, to lepiej nie jechać. Z drugiej strony jeśli ktoś w Polsce prowadzi się jak Robert czy teraz Linetty, to też dobra droga. Pamiętam Karola jeszcze z tych mistrzostw U-17, z których przywieźli medal. Akurat leciał na Eurosporcie jakiś mecz i chłopak mnie zachwycił. Teraz natomiast byłem pod wrażeniem Kapustki. Z Finlandią zagrał na nie swojej pozycji, a z jaką swobodą wyszedł! Gość stworzony do wielkiej piłki. O „Zielku” już nawet nie będę mówił, bo to akurat oczywiste. A drogę obrał podobną do mojej.
Kto z tego twojego Lecha rokował najlepiej?
Rocznik 91 dawał piłkarzy do kadry, zdobywaliśmy medale, łapaliśmy się do czołówki, a nie przebił się nikt. Z 92 byli Kamiński i Golla, a z mojego dwóch gra w pierwszej lidze. Dopiero gdy odchodziłem, ściągali Możdżenia i Drygasa.
Masz z perspektywy czasu przekonanie, że gdybyś został, to byś się przebił?
Może zacznijmy od tego, dlaczego odszedłem. Często nie docenia się tych, których ma się od dawna. Szuka się w innych województwach lub za granicą. Grałem w Lechu od trzynastego roku życia. Zawsze byłem wzorowym uczniem. Nie stwarzałem problemów. Ocierałem się o kadry. Miałem moment, gdy byłem najlepszy. Czasem trzeci-czwarty, ale trzymałem poziom. Nagle w wieku 15 lat złapałem kontuzję. Bardzo szybko urosłem i przez pół roku nie trenowałem. Wtedy panowała taka zasada, że zawodnicy, którzy jeździli na reprezentacje juniorskie, musieli mieć półprofesjonalne kontrakty. Tym trzem, którzy byli zdrowi, zaproponowali umowy do 18. roku życia. Lech ich sobie zablokował, bo byli najlepsi. We mnie zaczęto wątpić. Bo kontuzja, wysoki i wypadł z kadry. Zaproponowali mi kontrakt na pół roku, do czerwca 2007, czyli do 16. roku życia. Mogli mnie zatrzymać za parę groszy do 18. roku życia, ale nie chcieli.
Wtedy poczułeś, że nic tam po tobie?
„Na trzy lata mu nie damy, bo kto wie, czy wyjdzie z tej kontuzji”. Co się okazało? Wyleczyłem się w kwietniu, a kadra U-16 prowadzona przez Michała Libicha za chwilę miała mecz w Portugalii. I wiesz, jaki miałem cel? Nie powołanie. Nie mecz. Ja po prostu chciałem pierwszy raz polecieć samolotem! (śmiech) W marcu wróciłem na boisko. Od ósmej do dziesiątej mieliśmy treningi w szkole, do 16 lekcje i od 17 treningi w Lechu. Ale tak się uparłem, żeby wywalczyć tę Portugalię, że budziłem się o szóstej, jechałem na Cytadelę, biegałem i robiłem tam pompki po tych schodach. Jak jakiś Rocky! A po ostatnim treningu jeszcze zostawałem na boisku. Nagle gramy mecz Poznań – Gdańsk, dwa roczniki – najpierw 90, potem 91. Strzeliłem gola, a był tam akurat trener kadry. Powołał mnie, ale jeszcze nie do szerokiej kadry, tylko do „odpadków”, którzy mogli się załapać. Zostałem trzy dni, zagrałem super i Rumak mi powiedział, że zdaniem Libicha byłem najlepszy. Przychodzi maj i powołanie na Portugalię. Udało się.
I na tym turnieju wypatrzyła cię Brescia?
Dokładnie! Pierwszy mecz graliśmy z Borysiukiem w pomocy. Zwyciężyliśmy 2:0, jeden gol Ariela. Dwa dni później Portugalia. Akurat przyjechali skauci Juventusu i Brescii. Ten drugi zszedł po meczu do szatni, poprosił o numer i tak się zaczęło. Pod koniec maja przyjechali obejrzeć mnie w meczu z Gdańskiem, a już pierwszego czerwca zaprosili nas do Brescii. Rodzice byli tam cztery dni, a ja poleciałem tylko na dzień, żeby zobaczyć, jak to wygląda. Umowa kończyła się 30. czerwca, więc byłem wolny. I pierwszego lipca podpisałem z Brescią.
Lech jeszcze o ciebie walczył?
Złapałem tę formę i nagle przenieśli mnie do rezerw, właśnie do tej trzeciej ligi. Włosi prosili, żebym nic nie mówił w Lechu o ofercie. Bali się, że zaczną na mnie naciskać i wszystko się wysypie. Nie potrafiłem jednak tego ukryć. Rumak trenował mnie przez trzy lata, więc z czystego szacunku chciałem go poinformować. Zarząd wezwał rodziców i zaproponował poważniejszy, profesjonalny kontrakt. Chcieli mnie też wysłać na obóz z pierwszym zespołem prowadzonym przez Smudę. Ale mnie to już nie interesowało. Obudzili się tylko dlatego, że pojawili się Włosi. W przeciwnym razie pewnie by się mną nie zainteresowali.
Rumak jednak namawiał cię na Juventus?
Zapytałem go co robić. Brescia bierze młodych, szybko wdraża ich do pierwszego zespołu, by potem ich sprzedać. Juventus to inna droga – tam trzeba się przebić przez kilkudziesięciu juniorów, którzy raczej i tak nie dojdą do pierwszej drużyny. Trochę mnie to odstraszało. Brescia też inaczej do nas podeszła – pokazała cały obiekt. Juventus zadzwonił i powiedział: „jesteśmy Juventusem, przyleć, masz samolot z Krakowa, podpisujemy”. Rodziców to wystraszyło. – Mamy cię ot tak oddać? – pytali. A Rumak przekonywał, że Juve to Juve i jeśli mam się np. uczyć od kogoś rzutów wolnych, to od kogo, jeśli nie od Del Piero? I że jeżeli w Turynie mi nie wyjdzie, to do Brescii zawsze mogę wrócić. Coś w tym jest, ale zaufałem własnemu instynktowi i się nie zawiodłem.
Chyba jesteś odpowiednią osobą, którą można o to zapytać – zgadzasz się, ze słowami Zbigniewa Bońka, że 80 procent u piłkarza to głowa, a 20 procent umiejętności?
Głowa to wszystko. Umiejętności to nic, jeśli nie masz głowy. To jedna sprawa. Druga – ważne, jak reagujesz na niepowodzenia. Trzeba mieć cel, budzić się rano i iść na trening z powerem. Ile razy wydaje ci się, że jesteś zmęczony, wmawiasz to sobie i ciało samo zaczyna się męczyć. Nagle dostajesz telefon z jakąś nowinką i zmęczenie odchodzi. Wszystko jest w głowie. Kiedyś nie wiedziałem, jak umysł działa i jak można się nakręcać. Miewałem momenty, gdy się poddawałem. Nie wystawił mnie, to myślałem o tym przez tydzień i podświadomie odpuszczałem, bo sądziłem, że i tak nie zagram. Ilu widziałem zawodników, którzy nagle strzelali gola za golem albo obrońców, którzy długo wybijali w aut, a nagle zaczęli przyjmować i spokojnie wyprowadzać. Przecież to nie umiejętności. Na tym poziomie każdy to umie. To stan mentalny.
Nauczyłeś się go kontrolować?
Wkręciłem się w te tematy w Sampdorii, bo nie widziałem wyjścia z mojej sytuacji. Zacząłem czytać, podpytywać i współpracować z trenerami mentalnymi. Otworzyli mi oczy. To najlepiej widać po okresach formy i jej braku. Każdy zagra celną piłkę na 50 metrów, ale raz zrobisz to na luzie z odwróconą głową, a innym razem nie wyjdzie ci na 20 metrów. Czy nauczyłem się kontrolować? Perfekcja jest nieosiągalna. Takiego stanu nie potrafię wykreować, ale radzę sobie. Czytam, rozmyślam i analizuję. Czasem też się dziwię, jak często Włosi narzekają. Nie wiem, jak jest w Polsce, ale piłkarz włoski narzeka na wszystko. Mamy świetne hotele, ale coś nie gra z łóżkiem. Biegamy za dużo. Biegamy za mało. Złe boisko. Wieje. Nie wieje. W mniejszych klubach to norma. Teraz gra u nas Marco Storari, który przez pięć lat był zmiennikiem Buffona – vice-Buffonem, jak tu mawiają – w Juventusie. On nie powie złego słowa. Nauczył się mentalności od tych największych. A inni, którzy kręcą się pomiędzy Serie B i Serie C ciągle narzekają. Storari, 40-latek, wchodzi i: „dawaj, jedziemy”. Bez zbędnego gadania. To mi się podoba i staram się tak postępować.
Ogólnie wiążesz przyszłość z Włochami?
Do końca kariery zostało przynajmniej dziesięć lat, ale widzę, jak Polska się rozwija. Kiedy wyjeżdżałem osiem lat temu, miałem wrażenie, że przyjeżdżam do super nowoczesnej cywilizacji. Teraz to czuję, gdy wracam do Polski. Włochy trochę się zatrzymały. Lotniska, dworce, drogi – wszystko wygląda tak samo jak dziesięć lat temu. W Polsce przeciwnie – centra miast są coraz bardziej zadbane. Kiedyś możliwości życia w naszym kraju nie zachwycały, a dziś widzę, że to się zmieniło. Dlatego nie wykluczam powrotu. Z drugiej strony mam dziewczynę Włoszkę, która studiuje psychologię w Bergamo i z którą jestem od pięciu lat. Jeśli będę z nią przez całe życie, to muszę patrzeć także na jej plany.
A potem? Menedżerka, papiery trenerskie, życie rentiera?
Jeszcze nie wiem. Na razie tak kieruję karierą, żeby móc sobie pozwolić na życie z odsetek. Nie roztrwoniłem pieniędzy.
Patrząc na poprzednie pokolenie polskich piłkarzy, najlepiej karierą pokierował chyba Marek Koźmiński, który twierdzi, że zawsze inwestował 80 procent zarobków i który – podobnie jak ty – też grał w Brescii.
O panu Marku słyszałem od mojego przyjaciela, Edoardo Piovaniego, legendarnego kierownika Brescii. Mówił, że był bardzo inteligentny i bystry. Wiedział, jakie nawiązywać kontakty i z kim się zapoznać. Od początku myślał, co będzie później. Sam kiedyś nie miałem takiego nastawienia, ale teraz widzę, że warto dbać o pewne kontakty. Znam wielu mocnych piłkarzy czy działaczy, którzy liczą się w Europie. Może grzechem byłoby nie wykorzystać tych znajomości? Kto wie – może po karierze zrobię sobie lekką przerwę i najdzie mnie chęć na menedżerkę? Teraz nie potrafię odpowiedzieć.
A jesteś zadowolony z tego, co już osiągnąłeś?
We Włoszech mówi się: chi si accontenta gode. Czyli: „kto się zadowala, ten cieszy się życiem”. Nie mogę się frustrować, że nie wyszło mi w Milanie i Sampdorii. Zostało mi jeszcze sporo do udowodnienia. Ostatnio przyjechali do mnie rodzice i poprosili, żebym podpisał te zdjęcia, które klub daje kibicom. Mówią, że ludzie je chcą. Ale ja nic tak naprawdę nie osiągnąłem. Mam rozdawać autografy? I jacy ludzie? Przecież mnie w Polsce nikt nie zna.
Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA