Prace nad tym systemem trwały od jakichś dwóch lat, a on sam już funkcjonuje w akademiach PZPN-u, liceach i gimnazjach. Dziś jednak przyszła pora na oficjalne ogłoszenie, z pełną pompą, na czym to wszystko polega. Na prezentację – w obecności polityków, trenerów i ludzi polskiej piłki – o co rzeczywiście ma chodzić w systemie szkolenia proponowanym przez PZPN. Wszystko zostało zawarte w specjalnym podręczniku, który związek wypuszcza właśnie na rynek, rozsyła (7 tysięcy sztuk) po klubach i publikuje na swoich stronach.
– To nie ma być zwykła książka, tylko sposób myślenia – podkreślał Zbigniew Boniek, a Marcin Dorna – w całym zalewie dyplomacji – wyjaśniał, że PZPN nie wymaga bezmyślnego egzekwowania tych założeń. Federacji zależy raczej na inspirowaniu trenerów. Daniu podstawowej wiedzy, którą można wdrażać w szkołach, mniejszych klubach czy niższych ligach, ale z którą – przynajmniej teoretycznie – powinien się zapoznać każdy szkoleniowiec w Polsce. – Liczymy, że wszyscy mądrzy trenerzy sięgną do tego podręcznika – stwierdził Roman Kosecki. Pytanie jest natomiast inne: czy osoba pracująca w piłce nie posiada takiej wiedzy już od dawna? Czy to, co PZPN dziś przedstawił, nie jest – mówiąc wprost – banałem dla fachowców, którzy – jak to określił Antoni Piechniczek – czują zapach stajni i od lat bawią się w szkolenie?
– To nie schematy, tylko standardy – powiedział na wstępie prezentacji Boniek, a podręcznik najbardziej szczegółowo przedstawił Dorna. 300 stron, 56 ćwiczeń, których jednak nie da się przełożyć w skali 1:1. Tym bardziej, że – jak zaznaczył selekcjoner U-21 – gdy przedstawi się jedno ćwiczenie tym samym trenerom na tej samej hali, to każdy wykona je w zupełnie inny sposób. – Nie ma jednak nic bardziej praktycznego niż dobra teoria – powiedział Dorna, przechodząc od ogółu do szczegółu.
Główne założenie – stosowanie systemu 4-3-3. Dlaczego akurat takiego? Ano dlatego, że właśnie ten system promuje najbardziej ofensywną grę. Dorna prowizorycznie przedstawił kilka ćwiczeń na bazie treningów 4 x 4, 5 x 5 czy 7 x 7 nagranych dronami w Szkole Trenerów PZPN w Białej Podlaskiej, a także – to jedna z ciekawszych spraw – zbiór pożądanych cech u zawodnika na każdej pozycji. Budowa ciała, kwestia mentalna, przygotowanie motoryczne oraz techniczno-taktyczne. Wszystko po to, by łatwiej można było kwalifikować zawodnika już w młodym wieku na konkretną pozycję. Cel? By – jak ujął Boniek – każdy potencjalny „Lewandowski” był monitorowany od samego początku i by nie zgubić po drodze tych najbardziej utalentowanych. Przykładami tak harmonijnie szkolonych zawodników mogą być Linetty czy Stępiński.
Największa wątpliwość dotycząca systemu – fakt, że PZPN de facto nie może kontrolować jego wprowadzania. Czyli jeżeli trener – dajmy na to – Zagłębia Lubin szkoli młodzież z pozytywnymi efektami, to nie można oczekiwać, że nagle sięgnie po podręcznik, przestudiuje cały Narodowy Model Gry i wywróci swoją filozofię do góry nogami. – Nie możemy narzucić klubom: „musicie trak trenować” – powiedział zresztą sam Boniek, gdy nagle – w trakcie panelu dyskusyjnego – głos z sali zabrał (a raczej krzyknął) Jacek Gmoch.
Po kwiecistym, klasycznym gmochowym monologu trwającym jakieś dziesięć minut selekcjoner kadry z 1978 roku wreszcie dopłynął do brzegu i stwierdził, że nie podoba mu się przesadna unifikacja, bo przypisywanie zawodników do konkretnej pozycji może zabić ich potencjał. Boniek odparł jednak, że takich zawodników jak Kapustka czy nawet Grzelczak trudno wrzucić w określone tryby, bo potrafią się dostosować do wielu okoliczności. Celem nadrzędnym ma być doprowadzenie piłkarzy do Ekstraklasy czy dorosłej reprezentacji. Nie tyle wyniki juniorskich reprezentacji, tylko właśnie stopniowy rozwój. – Jeśli kadra z rocznika 97 wygrała osiem meczów, zremisowała cztery, a na koniec zremisowała z Holandią i nie awansowała do Mistrzostw Europy, to spełniła swoje zadanie czy nie? – pytał retorycznie Boniek chwaląc przy okazji Lecha Poznań za najlepsze wprowadzanie młodzieży w Polsce przy jednoczesnym zachowaniu mocnego składu.
Lech do tego nie potrzebował jednak Narodowego Modelu Gry. Oni mają swój schemat promowania dzieciaków, który raz się sprawdza, raz nie, ale za moment zacznie przynosić kasę z Linettego, Kędziory czy Kownackiego. Spodziewamy się, że NMG znajdzie zastosowanie raczej niżej. Tam, gdzie brakuje kasy, możliwości, czasem pomysłu, ale gdzie nie brakuje chęci, by się rozwijać. I jeśli stamtąd – z jakiejś powiedzmy Chojniczanki czy Lublinianki – wypłynie za siedem lat jakiś Piszczek czy inny Milik, to będzie oznaczało, że gra była warta świeczki.
Fot. FotoPyK