Lech, rok temu grając o finał Pucharu Polski, po pierwszym meczu z Błękitnymi Stargard Szczeciński miał prawo spać niespokojnie, bo przegrał 1:3. Dziś ma za sobą pierwsze półfinałowe starcie z Zagłębiem Sosnowiec, beniaminkiem pierwszej ligi, ale mimo wygranej – szampana nikt nie otwiera. Kolejorz to zwycięstwo wymęczył, niezbyt przekonująco, jak najmniejszym nakładem sił, jakby chciał upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Jedną, zyskując jakąkolwiek zaliczkę przed rewanżem, i drugą: pozostawić jak najwięcej sił przed starciem z Legią.
Jeżeli taki faktycznie był plan Jana Urbana, to wypalił. Na papierze wszystko się zgadza, zwłaszcza że udało się zagrać na zero z tyłu. Ale my mamy niedosyt. Lech to mistrz kraju, piłkarsko przerasta sosnowiczan i ma obowiązek tę wyższość udowodnić.
Tylko że dziś w środku pola biegali Trałka z Dudką, czyli dwaj defensywni pomocnicy, na skrzydle zaś Sisi – defensywny skrzydłowy. Poznańska wariacja na temat “defensywny napastnik, którego rozlicza się z odbiorów na własnej połowie” spędził 273 minuty na polskich boiskach i nie zdobył ani jednej bramki, ani jednej asysty, ani jednego kluczowego podania. Zagrożenie z jego strony znikome, dla Żarko Udovicicia to była naprawdę łatwa przeprawa. Zresztą, czy to Sisi, czy „Sisej” po prawej stronie Lech różnicy nie robi, a oglądając rozegranie i wyprowadzenie piłki Gambijczyka łapaliśmy się za głowę.
Ale przede: wszystkim gospodarze jako zespół nie byli w stanie zrobić różnicy. Dochodzili do sytuacji – po wrzutce Volkova dobrą sytuację miał Gajos, potem sam założył siatkę, wpadł w pole karne i trafił w bramkarza – jednak na to samo pozwalali rywalom. Marcin Kamiński przyznał po meczu, że po przerwie zaczęła wkradać się nerwowość, że przeciwnik miał zbyt wiele swobody i zbyt często stwarzał zagrożenie. Na początku spotkania rywalom prezent wręczył Burić, wypuszczając piłkę pod nogi Fidziukiewicza, potem okazje mieli Matusiak, Pribula i znów Fidziukiewicz. Sporo, jak na mistrza Polski i beniaminka zaplecza Ekstraklasy.
Jeżeli ktoś liczył, że Zagłębie w Poznaniu się przestraszy… Cóż, nic takiego się nie stało. Piłkarze Artura Derbina już niejednokrotnie udowadniali w tym sezonie, że potrafią zagrać na poziomie. Jak nie w pierwszej lidze, gdzie zajmują trzecie miejsce, to w ćwierćfinale Pucharu Polski z Cracovią. Teraz mieli na początku chwilę zwątpienia, ale zaraz dostosowali się do Lecha – byli równorzędnym rywalem, grali otwarcie, odważnie podchodzili pod bramkę.
Co przesądziło o wyniku? Na pewno nie będziemy tutaj przekonywać o doświadczeniu czy – tym bardziej – o szczęściu. Lech – a konkretnie Volkov po dośrodkowaniu Jevticia – strzelił gola i pilnował wyniku. Minimalizm? Może, ale cały czas będziemy przypominać o trudnym terminarzu i wyjątkowo krótkiej ławce.
Która zresztą dziś została jeszcze mocniej uszczuplona. Jednym i drugim humor psują bowiem kontuzje. W Zagłębiu Sebastian Dudek i Michał Bajdur, u gospodarzy – Trałka dołącza do przebywających na L4 Linettego i Pawłowskiego. Po trzech i pół tygodnia wrócił, przynajmniej podnosząc się z ławki, Nicki Bille Nielsen. Jeszcze on w doliczonym czasie gry mógł ten mecz rozstrzygnąć: nawinął w „szesnastce” dwóch rywali, ale zbyt mocno odegrał Jevticiowi. Lech mógł w tej sytuacji postawić kropkę nad „i”, jednak to już byłby wynik na wyrost.
Grunt jednak, że mistrz wygrał, jest bliżej finału i w zdecydowanie lepszym humorze, niż w analogicznym momencie rok temu.
Na koniec zaś dwa słowa o murawie. Pastwisko. Kompromitacja. Jako że w Poznaniu w weekend mecz z Legią, a za tydzień Polska – Serbia, jeszcze dziś rusza wymiana połowy murawy.
Fot.FotoPyK