Napoli powiększyło przewagę nad wiceliderem z Mediolanu i to jest zdecydowanie najważniejsza informacja minionej soboty w lidze włoskiej. Druga? Żaden z trzech rozegranych dziś meczów nie zawiódł kibiców. Ba, możemy chyba nawet zaryzykować stwierdzenie, że dzisiaj Serie A była tą z lig, którą oglądało się najprzyjemniej.
Za taki stan rzeczy odpowiada przede wszystkim Eusebio Di Francesco. Trener Sassuolo, które w zaskakujący chyba nawet dla działaczy i piłkarzy tego klubu sposób, wskoczyło do ścisłej czołówki ligi włoskiej. Do tej pory lekceważeni, dziś mogą przystępować bez większych kompleksów nawet do meczów z najsilniejszymi. Jak się miało okazać – także z liderem z Neapolu. Kto spodziewał się zasieków, autobusów i twardego trzymania tyłów – już po kilku minutach musiał cmokać nad zespołem gości. Sassuolo ruszyło, rzuciło się na gospodarzy, tworząc dwie niezłe sytuacje w pierwszych pięciu minutach. W drugiej z nich po faulu Albiola sędzia podyktował rzut karny, który na bramkę zamienił Falcinelli.
Wyobrażacie to sobie? Niecałe pięć minut gry na boisku lidera i Sassuolo (Sassuolo!) prowadzi 1:0. Oczywiście Napoli szybciutko sprowadziło gości na ziemię, posiadanie piłki momentami sięgało niemal 70% na korzyść lidera, ale… Za ten początek i końcowe dwadzieścia minut, gdy Sassuolo dwukrotnie było blisko wyrównania należą się panu Di Francesco spore brawa. Zresztą, sam fakt, że momentami koledzy z obrony podbiegali do Pepe Reiny gratulując mu intwerencji oraz szał radości po trzecim golu, który na połowie gości świętowała cała drużyna z Neapolu świadczą o tym, że nie był to dla podopiecznych Sarriego mecz łatwy. Aha, kolejne dwa gole wrzucił Higuain, co oznacza, że w tym momencie w 20 meczach Seria A zdobył ich… dwadzieścia.
Jeszcze trudniejszą przeprawę mieli za to piłkarze wicelidera z Mediolanu. Inter pojechał do Bergamo jako faworyt, ale chyba po 90 minutach gry czarno-niebieskich z czarno-niebieskimi nie pogardzi nawet tym jednym punktem. Nie wiemy, czy jakieś szersze komentarze mają sens, sprawdźcie tylko ten jeden vine.
A to dopiero jedna z trzech wielkich interwencji, którymi błysnął dziś genialny bramkarz. Co poza jego efektownymi przelotami? Trochę jak w polskich kinach – “Las samobójców”. Dwa swojaki pod każdą z bramek, szczególnie ten drugi robi wrażenie. Bomba pod poprzeczkę, pewny strzał. Ogółem jednak – oranie Interu, który w pewnym momencie chyba odliczał sekundy do końca tego kiepskiego dla nich meczu.
No i wreszcie Torino. Tutaj zamiast emocji i nadspodziewanie dobrej dyspozycji teoretycznie słabszego zespołu mieliśmy klasyczny trening strzelecki. Sześć goli, jakieś chore liczby okazji pod obiema bramkami i szkoda chyba jedynie, że Glik niczego nie ustrzelił, skoro Torino już wyrobiło więcej bramek niż w ostatnich pięciu ligowych meczach. Co cieszy? Wreszcie zwycięstwo zespołu naszego kapitana, który od kilku meczów nie mógł znaleźć formy, przegrywając wysoko derby, w lidze zaś notując serię czterech spotkań bez kompletu punktów. Przewaga nad strefą spadkową znów wynosi w tym momencie dziesięć punktów i to da Glikowi i kumplom nieco spokojniejszy sen.