Przemaszerowanie przez Liverpool Kloppa przez przeszkodę w postaci Stoke City od początku wydawało się dość jasne. Już po ustaleniu składu półfinałów Pucharu Ligi wiadomo było, że jeden z zespołów z Merseyside raczej zamelduje się na Wembley. Ale derby w finale? Everton – Liverpool w Londynie, dwie ogromne wycieczki do stolicy, lokalni rywale stający twarzą w twarz w starciu o trofeum, nieco pasztetowe, ale jednak trofeum? Nie nazwalibyśmy może tego scenariusza niemożliwym, ale i eksperci, i bukmacherzy, i chyba nawet kibice Evertonu raczej nie liczyli na wiele w starciu z Manchesterem City.
Dziś Merseyside Derby na Wembley są już o wiele bardziej realne. Everton pokonał “Citizens” 2:1, a z przebiegu gry, szczególnie na początku drugiej połowy, zasługiwał na znacznie większą zaliczkę przed rewanżowym starciem. Cała wielka armada – Sergio Aguero, Yaya Toure, David Silva, Kevin De Bruyne – była praktycznie bezradna w boju z doskonale dysponowanym Joelem Roblesem i całą defensywą gospodarzy. Początek meczu? Zgodnie z przewidywaniami – ataki, nawet dość śmiałe, w wykonaniu gości. Za bardzo przypominało to jednak typową Legię, dość biernie czekającą na błysk najskuteczniejszego napastnika. Krótkie podanie – w wersji soft, albo laga – w wersji hard na Kuna Aguero. Niech on się martwi.
Już dziesięć minut przed przerwą Everton oddał strzał ostrzegawczy – po dośrodkowaniu z głębi pola i zgraniu do środka piłkę do siatki wepchnął Stones, ale wówczas sędzia słusznie odgwizdał spalonego. Manchester City zignorował to ostrzeżenie – dalej atakował sporą liczbą zawodników, dalej bez jakiegoś większego skutku. Bombardowania bramki Roblesa niewiele dawały, dwoili się i troili obrońcy, momentami własnym ciałem zasłaniając kolejne strzały. Everton postawił zaś na jakość. Doliczony czas gry, petardę Barkleya dobija Funes Mori, mamy 1:0.
A po przerwie gospodarze jeszcze podkręcili tempo – na uwagę zasługuje przede wszystkim okazja Lukaku z pięćdziesiątej minuty, gdy centymetry dzieliły go od wpakowania do bramki ostro zagranej z boku pola karnego piłki, ale i szarże Barkleya, które spokojnie mogły przynieść drugie trafienie. Mniej więcej od tej pierwszej nieuznanej bramki Everton kompletnie kontrolował sytuację na boisku. Wyjątek? Dwie kontry (kontry!) Manchesteru City – przy jednej z nich gospodarzy uratował Robles, przy drugiej, po fatalnym przyśnięciu Colemana, podopieczni Pellegriniego na moment wyszarpali remis. Na moment. Minęło bowiem bodaj kilkadziesiąt sekund i Lukaku znów dał prowadzenie chłopakom z Goodison Park.
W teorii 2:1 u siebie w dwumeczu to żaden fantastyczny wynik, ale ważniejsze od cyferek jest to, co Everton zobaczył dziś na murawie mniej więcej po upływie trzydziestu minut gry. Że Yaya Toure daje się położyć na tyłku jednym balansem ciała Barkleya. Że Lukaku nie ma większych problemów z obrońcami City. Że Deulofeu, Barry czy Besić mogą bezkarnie klepać między sobą piłkę i nikt nie będzie im w tym przesadnie przeszkadzał. Słowem: że nie trzeba się bać. Gdyby Lukaku był odrobinę szybszy, gdyby Barkley wykorzystał sam na sam… Pewnie kibice z obu części Liverpoolu już bukowaliby bilety na Wembley. A tak? Mamy jedynie obietnicę szalenie interesującego rewanżu, w którym naprawdę ciężko będzie wskazać wyraźnego faworyta.