Kryzysy zdarzają się nawet topowym drużynom, to normalna sprawa w futbolu. Jednak w przypadku Liverpoolu trudno dalej mówić po prostu o kryzysie. Mamy już w tym sezonie do czynienia z kompletną degrengoladą ekipy The Reds, która seryjnie przegrywa mecze i to w kompromitującym stylu. Rywale pomiatają mistrzami Anglii nawet na Anfield, które powinno być przecież twierdzą podopiecznych Arne Slota. I to wszystko zaraz po oknie transferowym, w trakcie którego działacze Liverpoolu przeznaczyli na wzmocnienia blisko pół miliarda euro.
Oto liczby wstydu Liverpoolu.
Prawie 500 baniek na transfery, żenująca forma
Oczywiście w niedawnym, transferowym szaleństwie The Reds nie było co do zasady nic zdrożnego czy skandalicznego. Ostatecznie rok wcześniej Liverpool zanotował raczej oszczędne okienko, więc można uznać, że latem 2025 wydatki się w pewnym sensie skumulowały. No i należy też pamiętać, że równolegle klub sprzedał piłkarzy za blisko 220 milionów euro, a trzeba też było znaleźć następcę dla Diogo Joty, który 3 lipca zginął tragicznie w wypadku samochodowym.
Diogo Jota: maszyna do pressingu, serce Liverpoolu
Niemniej, jeśli ściągasz piłkarzy za 483 bańki w trakcie jednego okna, wysyłasz piłkarskiemu światu pewien sygnał.
Narzucasz na siebie presję związaną ze skalą wzmocnień. Tak to po prostu działa.
- Alexander Isak (Newcastle United) – 145 milionów euro
- Florian Wirtz (Bayer Leverkusen) – 125 milionów euro
- Jarell Quansah został sprzedany do Bayeru za 35 milionów euro
- Hugo Ekitike (Eintracht Frankfurt) – 95 milionów euro
- Milos Kerkez (Bournemouth) – 47 milionów euro
- Ben Gannon-Doak został sprzedany do Bournemouth za 23 miliony euro
- Jeremie Frimpong (Bayer Leverkusen) – 40 milionów euro
- Giovanni Leoni (Parma) – 31 milionów euro
Na papierze – wyglądało to naprawdę imponująco. W praktyce – wygląda katastrofalnie. Na przykład Alexander Isak, o którego The Reds naprawdę długo szarpali się z przedstawicielami Newcastle United, zapisał jak dotąd na swoim koncie jednego gola w dziesięciu występach po zmianie barw klubowych (i to w Pucharze Ligi Angielskiej). Jak tak dalej pójdzie, to kibice z Anfield zaczną realnie tęsknić za Darwinem Nunezem, który przeniósł się do Al-Hilal.
Tak zaszaleć na rynku, żeby grać dziesięć razy gorzej niż przedtem… Niebywałe.
Dziewięć oklepów w dwa miesiące
17 września Liverpool pokonał przed własną publicznością Atletico Madryt, udanie otwierając zmagania w fazie ligowej Champions League. Trzy dni później podopieczni Arne Slota zatriumfowali też w derbowym starciu z Evertonem. Aż trudno w to dziś uwierzyć, ale na tamtym etapie sezonu The Reds mieli w dorobku tylko jedną porażkę. I to w sumie niezbyt istotną, bo poniesioną w starciu z Crystal Palace o Tarczę Wspólnoty, w dodatku dopiero po rzutach karnych.
Oczywiście mogło niepokoić fanów, że drużyna kolejne triumfy wyszarpuje dzięki bramkom zdobywanym w samych końcówkach spotkań, ale tutaj wracamy do tematu letnich transferów. Zespół zgrywał się przecież po kadrowym przemeblowaniu, Slot dopasowywał nowe elementy do swojej taktycznej układanki. Zatem to normalne, że nie od razu wszystko działało jak w zegarku. Grunt, że zgadzały się wyniki. Bardziej przekonujące wygrane miały natomiast przyjść z czasem, w sposób naturalny.
Tylko że… nie przyszły.
Licząc od 27 września 2025 roku, Liverpool przegrał:
- 6 meczów w Premier League
- 2 mecze w Lidze Mistrzów
- 1 mecz w Pucharze Ligi Angielskiej
Łącznie uzbierało się zatem dziewięć porażek na wszystkich frontach na przestrzeni dwóch miesięcy przy zaledwie trzech zwycięstwach (jednym w Premier League, dwóch w Lidze Mistrzów). Wprawdzie można się było łudzić, że triumfy nad Aston Villą czy Realem Madryt przyniosą przełamanie fatalnej dyspozycji, że zwiastują zwyżkę formy, ale nic z tych rzeczy. Zaraz po nich na głowy kibiców Liverpoolu wylano kolejne kubły zimnej wody.
Zwraca uwagę również fakt, że – po wspomnianym już niepowodzeniu w meczu o Tarczę Wspólnoty – Liverpool został jeszcze dwukrotnie ograny w bieżącym sezonie przez Crystal Palace. Raz w angielskiej ekstraklasie i po raz kolejny w EFL Cup. Oliver Glasner nie ma litości dla Arne Slota.

Defensywa jak sito – 34 stracone gole
Nie chodzi zresztą tylko o liczbę porażek The Reds, ale również o ich wymiar. Weźmy choćby pod lupę trzy ostatnie występy zawodników dowodzonych przez Slota. 9 listopada Liverpool został rozbity przez Manchester City (0:3), po przerwie na kadrę oberwał od Nottingham Forest (0:3), a na dokładkę zebrał teraz wciry od PSV Eindhoven (1:4). Jak podaje Opta, ostatnia tak katastrofalna seria co najmniej trzybramkowych klęsk przytrafiła się ekipie z Anfield… w 1953 roku.
W tym samym okresie – czyli na przełomie 1953 i 1954 roku – The Reds zanotowali też po raz ostatni dziewięć porażek na dystansie dwunastu meczów we wszystkich rozgrywkach. Można zatem bez cienia przesady stwierdzić, że drużyna przeżywa obecnie najgorszy czas od przeszło siedmiu dekad (!).
Swoją drogą – w sezonie 1953/54 Liverpool zajął ostatnie miejsce w ligowej tabeli i z hukiem zleciał z First Division. Sęk w tym, że rok wcześniej The Reds także byli uwikłani w walkę o utrzymanie, więc cudów się po nich wtedy nie spodziewano. Tymczasem teraz Liverpool broni w Premier League tytułu. Jeszcze na początku września był murowanym kandydatem do miejsca w ligowym TOP4 i głównym kandydatem do mistrzostwa Anglii. Dziś brzmi to jak ponury dowcip.
Zwłaszcza w kontekście dziurawej defensywy The Reds.
- 20 straconych goli w 12 meczach Premier League
- 8 straconych goli w 5 meczach Ligi Mistrzów
- 4 stracone gole w 2 meczach EFL Cup
- 2 stracone gole w meczu o Tarczę Wspólnoty
W sumie – 34 stracone bramki, średnio 1,7 gola w plecy na mecz. Wynik, który musiałby niepokoić nawet managera ligowego średniaka, a co tu dopiero mówić o zespole o tak wielkich aspiracjach jak Liverpool. Zresztą The Reds w Premier League legitymują się obecnie negatywnym bilansem trafień (18-20). Wygląda to kuriozalnie zwłaszcza w porównaniu z Arsenalem, którego bramkarze wyciągali jak dotąd piłkę z siatki w tym sezonie tylko siedmiokrotnie.
Piłkarz Liverpoolu bez ogródek: „Jesteśmy w g***ie”
Czy Arne Slot zdoła znaleźć sposób na wyprowadzenie drużyny na prostą?
Po blamażu w domowej konfrontacji z PSV w realizację takiego scenariusza wierzy już chyba tylko sam manager Liverpoolu. – Nie zgadzam się, że nasza jakość nie jest widoczna. Widzę wystarczająco dużo momentów, w których zawodnicy pokazują swoją jakość. Jednak nie przekłada się to na wyniki. Ale nie, nie martwię się. Chodzi mi o to, że skupiam się na czymś innym niż martwienie się o własną posadę – zapewnił Slot.
Curtis Jones podsumował ostatnie występy Liverpoolu znacznie bardziej dosadnie i – właśnie dlatego – trafniej.
– Nie znam odpowiedzi, mówię to wszystkim. To jest nie do przyjęcia. Jestem już za etapem złości. Doszedłem do punktu, w którym brakuje mi słów, aby to opisać. To trudna sytuacja, zwłaszcza że gram dla klubu, któremu kibicuję od dziecka. Od dawna Liverpool nie był w tak dużym kryzysie. Mamy na piersi herb Liverpoolu. Dopóki tak jest, to będziemy walczyć. Spróbujemy przywrócić drużynę na miejsce, w którym powinna być. Ale teraz jesteśmy w gównie.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Arne Slot nie martwi się o posadę. „Czuję zaufanie”
- Anfield runęło! Liverpool wciąż jest żałosny
- Arne Slot o kryzysie Liverpoolu: „To nieoczekiwane i absurdalne”
fot. NewsPix.pl