Był 14 stycznia 2014 roku. Poranek. – Obudziłem się i zauważyłem, że jakoś słabiej widzę, ale nie przywiązałem do tego szczególnej wagi. Dopiero gdy usiadłem przy biurku i włączyłem komputer, zobaczyłem, że coś jest nie tak, i autentycznie się przeraziłem – opowiada o początkach swojej osobistej tragedii Michał Globisz, który w pewnym momencie praktycznie stracił wzrok. Od tego czasu przeszedł bardzo długą drogę: od coraz mocniejszych stanów depresyjnych, do autentycznej radości z każdego dnia, która była widoczna także podczas naszej rozmowy. Zapraszamy do lektury.
– A co to się takiego stało, że Weszło do mnie zawitało? – zagaił już na wejściu pan Michał.
– Chcieliśmy osobiście przekonać się, co u pana słychać.
– No tak, to w końcu Krzysiek Stanowski w rozmowie ze Zbigniewem Bońkiem jako pierwszy poruszył temat mojego zdrowia. Zainicjował całą akcję, a prezes postanowił mi pomóc.
Panie Michale, podstawowe pytanie na początek: jak pan się obecnie czuje?
Najważniejsze, że czuję się dobrze psychicznie, bo bardzo mocno to wszystko przeżyłem. W styczniu miną dwa lata, odkąd pogorszył mi się wzrok, więc już trochę przywykłem do nowej sytuacji. Kiedy miałem polecieć do Chin, uprzedzono mnie, że mogę liczyć góra na 15-procentową poprawę. Nie więcej. Najpierw musieliśmy wysłać w języku angielskim wszystkie – od stóp do głowy – moje badania i tamtejsi lekarze na tej podstawie stwierdzili: „Dobra, decydujemy się na pomoc. Gwarantujemy poprawę, ale w dosyć ograniczonym zakresie”.
Podobno PZPN w całości pokrył koszty operacji. To prawda?
Koszty operacji tak. To było jakieś 20 albo 30 tysięcy dolarów – dokładnie nie pamiętam. Natomiast sam pobyt i wyjazd sfinansowali moi byli podopieczni. Koordynatorem zbiórki był Sebastian Mila. Dosyć mocno zaangażował się też Grzesiek Krychowiak. Nawet przed samym wyjazdem Sebastian powiedział: „Trenerze, gdyby były jakieś kłopoty i PZPN ostatecznie by nie pomógł, to my i tak wszystko pokryjemy. Rozmawiałem z chłopakami i mówili, że nie ma problemu. Niech trener nawet o tym nie myśli”. To był piękny gest, którego nigdy nie zapomnę.
Gdy czytałem wypowiedzi Mili na pański temat, to zauważyłem, że wyrażał się nie jak o byłym trenerze, tylko wręcz przyjacielu.
Jest między nami bardzo duża więź. Ściągnąłem go z Bałtyku Koszalin jeszcze jako 13- albo 14-letniego chłopca. Teraz Sebastian jest zacznie bardziej otwarty, ale wówczas był wrażliwym chłopcem. Nagle oderwany został od domu i rodziny. To nie była dla niego łatwa sytuacja. Starałem się więc w jakimś stopniu zastąpić mu ojca, Stefana, którego też dobrze znam. Zaopiekowałem się nim i pomagałem mu w życiu codziennym. Byliśmy bardzo zżyci. To naprawdę świetny człowiek.
Przypomniała mi się jedno piękne zdanie Sebastiana. Przed każdym meczem w całej grupie mieliśmy taki mały rytuał. Kładliśmy sobie dłonie na dłoniach i kapitan krzyczał: „Jeden za wszystkich”, a reszta odpowiadała: „Wszyscy za jednego”. Sebastian przed moim wyjazdem podszedł do mnie i powiedział: „Pamięta pan nasze hasło? Teraz pan jest tym jednym, któremu pomożemy”. To największa nagroda dla trenera, który pracuje z młodymi zawodnikami, swoimi wychowankami.
Wspominał pan też o wydatnej pomocy ze strony Grześka Krychowiaka, czyli strzelca bramki w pamiętnym meczu z Brazylią.
Grzesiek to wyjątkowo sympatyczny chłopak. Zawsze uśmiechnięty. Często do siebie dzwonimy. Nawet gdy miał odchodzić do Sevilli, konsultował się ze mną, czy to dobry wybór.
Wiem, że wyrazy wsparcia dawali panu też kibice.
To prawda. Kiedy wróciłem po operacji, spiker od razu mnie przywitał. Pojawił się też transparent z napisem: „Panie Michale, witamy w domu”. Na takie chwile warto czekać i warto dla nich żyć. Przypomniała mi się taka zabawna sytuacja. Nie wiem, czy wypada o tym mówić, ale bardzo się z tego uśmiałem. W internecie pojawił się wpis: „Brawo PZPN. Kurwa, pierwszy raz ich za coś chwalę”.
Na czym ten zabieg polegał?
Lekarze trzykrotnie wszczepili mi w lędźwiową część kręgosłupa komórki macierzyste, które wcześniej zostały pobrane z nienarodzonych dzieci.
Brzmi okrutnie.
I tak też to wygląda. W Chinach aborcja nie jest zakazana, stąd bank komórek macierzystych jest tam ogromny.
Czyli rozumiem, że z tego powodu zabieg nie mógł zostać przeprowadzony w Polsce?
Tak, u nas nie byłoby to możliwe. Przede wszystkim dlatego, że w Polsce aborcja jest nielegalna. A poza tym – nie ma co ukrywać – jest to mało etyczne. Dodam, że sam zabieg nie był bolesny. Niczego nie poczułem.
W jakich okolicznościach dowiedział się pan, że istnieje możliwość przeprowadzenia takiej operacji?
Przypadek. Syn sąsiada przyszedł do mnie i powiedział, że w internecie wyczytał, że w Chinach jest taka klinika, która może mi pomóc. Moja córka wybadała sprawę, bo na początku mieliśmy obawy, że to może być jakaś lipa. Chcieliśmy uniknąć sytuacji, że tam przyjedziemy i nagle okaże się, że pod tym adresem znajduje się jakaś fabryka mebli. Córka dotarła do osób, które mieszkały w Pekinie. Oni pojechali tam, zobaczyli to miejsce od środka i potwierdzili, że taka placówka rzeczywiście istnieje.
Przed wyjazdem mówił pan, że jedzie rozegrać najważniejszy mecz w swoim życiu. Jaki był jego wynik?
Na pewno go wygrałem. Może nie 5:0, ale jakieś 2:0. Gdybym nie wiedział o tych ograniczeniach, to mógłbym być lekko zawiedziony. Ale uprzedzono mnie, że wzroku w zupełności już nie odzyskam. W moim przypadku te 15 procent znaczy naprawdę dużo.
Ile czasu spędził pan w Chinach?
W szpitalu leżałem przez jakieś trzy tygodnie. W tym czasie brałem sporą ilość różnych farmakologicznych tabletek, które miały spowodować, że komórki się uaktywnią i rozejdą po organizmie. Kiedy wróciłem do domu, zauważyłem, że faktycznie jest poprawa. Było dokładnie tak, jak obiecali.
No właśnie. Lekarze zagwarantowali panu regularną, stopniową poprawę.
I rzeczywiście ją odczuwam. Zauważyła to nawet moja lekarka, która – jak można się domyślić – sceptycznie podchodziła do tych metod. Po powrocie jeszcze przez dwa albo trzy miesiące musiałem brać przepisane tabletki. Na początku, kiedy jeździłem do pracy, nie było możliwości, żebym zauważył numer autobusu. Za każdym razem musiałem pytać ludzi na przystanku: „Przepraszam, jaka to linia?”. W tej chwili nie mam z tym większego problemu. Dalej – telewizor. Przed wyjazdem, aby coś obejrzeć, to patrzyłem tak (MG przybliża na jak najmniejszą odległość tabliczkę do swoich oczu). Teraz oglądam już z takiej odległości (MG odkłada tabliczkę na swoje miejsce i odsuwa fotel).
Jest pan w stanie to przeczytać?
Aż tak niestety nie. Ogólny zarys widzę, ale nie zauważam szczegółów. Gdy muszę przeczytać coś w pracy, korzystam z lupy. W domu natomiast mam specjalną maszynę, która może czterdziestokrotnie powiększać czcionkę, choć nie stosuję tej najwyższej skali. Syn ponagrywał mi też ponad sto audiobooków i teraz nadrabiam zaległości z młodzieńczych lat. Z kolei w internecie i telefonie zainstalował funkcję mówioną. Zaznaczam jednak, że wcześniej nie zauważyłbym nawet tej tabliczki. Jakby to wytłumaczyć…? O, już wiem. Np. nie mogę zobaczyć na żywo meczu. Jeśli coś odbywa się trochę dalej, w większej odległości ode mnie, to te 15 procent właściwie się nie liczy. Mam to szczęście, że prawie każde spotkanie Arki jest w telewizji. A nawet jeśli nie, to nagrywają mi je na płytę i już następnego dnia mogę wszystko przeanalizować.
Załóżmy, że rozmawiamy przed operacją. W jakim stopniu by mnie pan widział?
Widziałbym kontury: że jest przede mną jakaś postać. A teraz dostrzegam dużo więcej: zarys głowy, nos, oczy. Widzę też, że ma pan w tej chwili złożone ręce.
Rozumiem, że wówczas pod żadnym pozorem nie mógł pan samemu wyjść z domu?
Oczywiście. Poza tym na początku sam się bałem. Duży problem miałem też ze schodami czy jakimiś nierównościami na ulicy. Nawet teraz, gdy idziemy w jakieś nowe miejsce, to Edek Klejndinst często bierze mnie pod rękę i mówi: „Uważaj, bo tam jest dziura”.
W jakich sytuacjach obecnie ma pan największe problemy?
Zdecydowanie gdy jest ciemno. Wtedy pewne rzeczy mi umykają.
Wspomniał pan, że mecze Arki można obejrzeć w telewizji. Ale z tego co słyszałem, mimo wszystko chodzi pan również na stadion.
Gdy akurat nie ma transmisji, to tak.
I podobno chodził pan nawet przed operacją.
Tak. Siadałem wokół znajomych i chłonąłem tę atmosferę. Kiedy się cieszyli, to znaczyło, że zdobyliśmy gola. Teraz widzę już nawet sylwetki poruszające się po boisku.
A kolory?
Generalnie – rozróżniam je. Zawodników przyzwoicie widzę tylko wtedy, gdy są przy linii bocznej po mojej stronie. Kiedy są dalej, obraz zdecydowanie zanika.
Kiedy pan mówi, widać u pana uśmiech na twarzy. Domyślam się, że gdybyśmy rozmawiali jakieś półtora roku temu, tego uśmiechu bym nie zauważył. Mam rację?
Oczywiście. Nie ukrywałem tego – nawet prasa o tym pisała – że byłem w silnej depresji. Miałem samobójcze myśli. Było bardzo źle. Generalnie jestem człowiekiem aktywnym, nie potrafię usiedzieć w jednym miejscu. Trochę świata zwiedziłem, cały czas coś się wokół mnie działo, byłem w nieustannym ruchu. I nagle – bach. Człowiek uświadamia sobie, że to koniec. Że nigdy nie zobaczy meczu na żywo, że nie pójdzie do kina czy nie ujrzy pięknych krajobrazów. A wie pan, co było najgorsze? Świadomość, że za chwilę to wszystko może już całkowicie zgasnąć.
Tak na marginesie – widział pan film o tym nauczycielu z Andrzejem Chyrą (Carte Blanche – przyp. red.)?
Nie widziałem, ale po tej rozmowie pewnie obejrzę.
Autentyczna historia. O nauczycielu, który dowiaduje się, że traci wzrok. Przez ponad rok przygotowywał uczniów do matury, zatajając swój problem przed całym otoczeniem. W końcu wszystko wyszło na jaw, ale podobno dalej pracuje w tej szkole. On był dla mnie inspiracją. Choć wada przestała się rozwijać, jest prawie niewidomy. O mnie natomiast fachowo mówi się, że jestem niedowidzący.
Podobno miewał pan sny, że normalnie widzi.
Rzeczywiście, zdarzyło mi się. Pamiętam, jak w czasie snu krzyczałem do żony i dzieci: „Słuchajcie, wszystko widzę. Odzyskałem wzrok! Jestem szczęśliwy!”. I w tym momencie się obudziłem. Powróciłem do ciemnej rzeczywistości.
Te sny pojawiały się częściej czy był to jednorazowy przypadek?
Na szczęście tylko jednorazowy. Dlaczego na szczęście? Nie chciałbym, żeby to się powtórzyło, bo moment przebudzenia był niesamowicie przykry.
Ponad 20 lat temu stracił pan wzrok w lewym oku, ale poważne problemy z prawym pojawiły się stosunkowo niedawno, bo na początku 2014 roku. Co się stało?
Obudziłem się i zauważyłem, że jakoś słabiej widzę, ale nie przywiązałem do tego szczególnej wagi. Dopiero gdy usiadłem przy biurku i włączyłem komputer, zobaczyłem, że coś jest nie tak, i się przeraziłem. Od razu wykonałem kilka telefonów, aby dowiedzieć się, do jakiego okulisty mogę się szybko dostać. Pojechałem i pani, która mnie zbadała – o dziwo – stwierdziła, że nie widzi żadnych zmian. Potem wybrałem się do akademii medycznej i tam zaczęli mnie leczyć. Pobrałem medykamenty, które teoretycznie powinny zatrzymać proces zatracania wzroku. Rokowania były dobre. Powiedziano mi, że będzie lepiej, ale ja nie odczułem żadnej poprawy. Gdy po jakimś czasie stwierdzili, że jej rzeczywiście nie ma, oznajmili mi, że nie są w stanie pomóc i że powinienem udać się do neurologa i kardiologa, bo przyczyna prawdopodobnie znajduje się w tej materii. Tam kompleksowo mnie przebadano. I co się okazało? Że jestem zdrowy. Odesłano mnie do domu, mówiąc: „Przykro nam, ale my niestety nie wiemy”. Dopiero gdy odchodziłem, to pani pielęgniarka powiedziała: „Panie Michale, pan ma bardzo złe wyniki krwi”. I tu był pies pogrzebany. Niedokrwienie nerwu wzrokowego – tak brzmi oficjalna diagnoza. Być może kiedy spałem – bo problem pojawił podczas jednej nocy – krew nie doszła do centralnego nerwu.
Wieczorem szedł pan spać i jeszcze wszystko było dobrze?
Dokładnie. Prawdopodobnie krew była tak gęsta, że nie dotarła do miejsca docelowego.
W pewnym momencie usłyszał pan od lekarzy w Polsce, że nie ma już szans na poprawę. Co pan wówczas poczuł?
Niemoc. Siedziałem wtedy w szpitalu i myślałem: „Jeśli nic nie pomoże, to co ja dalej zrobię?”. Ale do wszystkiego człowiek jest się w stanie przyzwyczaić – do nieszczęść również. Nadzieją było to, że jednak coś widzę. Tak jak wspomniałem – przede wszystkim bałem się, że może być jeszcze gorzej i że wszystko zupełnie zgaśnie.
Przed operacją w Chinach wierzył pan, że może jeszcze wznowić pracę w futbolu?
Szczerze mówiąc – nie wierzyłem. Chociażby z racji mojego wieku straciłem nadzieję, że ktoś w ogóle będzie chciał mnie zatrudnić.
Wrócił pan jednak do działalności w piłce.
Tak, jestem wiceprzewodniczącym w radzie nadzorczej i zostałem oddelegowany przez prezesa jako doradca ds. szkoleniowych – przez wszystkie grupy młodzieżowe do pierwszego zespołu. Jestem szczęśliwy, że mogę pracować i ciągle znajduję się wśród ludzi.
Wyobraża pan sobie swoje życie bez futbolu?
Teraz już muszę, bo za rok kończę 70 lat. Zdaję sobie sprawę, że nie będę doradzał w wieku 90 lat. Obecnie każdy spędzony dzień w pracy jest dla mnie dniem szczęśliwym. Najważniejsze, że czuję się potrzebny.
Rozmawiał Kamil Kaliszuk