Reklama

Niespodzianka – wielki Liverpool ograny w Stambule!

Kamil Gapiński

30 września 2025, 23:24 • 3 min czytania 5 komentarzy

Może i Liverpool wydał latem 482 mln euro na transfery, może i Arne Slot to trenerski geniusz, może i The Reds obronią w tym sezonie mistrzostwo kraju, a kto wie, może i sięgną po Ligę Mistrzów? Nie odbieramy tej drużynie potencjalnej wybitności, ale dziś zupełnie nie było jej widać. Bezradni długimi momentami Wyspiarze jak najbardziej zasłużenie przegrali 0:1 z Galatasaray w Stambule. 

Niespodzianka – wielki Liverpool ograny w Stambule!

Kliknij tutaj i oglądaj Ligę Mistrzów w Canal+

Reklama

Liga Mistrzów w Canal+

Każdy kibic chodzi regularnie na stadion swojego klubu właśnie po to, żeby kiedyś trafić na taki mecz. Spotkanie, o którym wiadomo już w trakcie, że będzie się o nim opowiadać rodzinie i przyjaciołom latami. Z ważną adnotacją: widziałem to z trybun, czułem tę wyjątkową atmosferę, nie zapomnę jej nigdy.

Podnieśli się po klęsce we Frankfurcie

Galata rozegrała dziś właśnie taki mecz: pewnie nie najlepszy w historii, ale niezwykły. Taki, którego wspomnienie zawsze będzie powodować ciarki na plecach jej fanatyków.

Ten sezon w Turcji zespół Okana Buruka zaczął jak huragan, i to taki z gatunku tych bardziej niszczycielskich. Siedem meczów w lidze, siedem zwycięstw, bilans bramkowy 19-2. Ta drużyna robi w ojczyźnie olbrzymie wrażenie, a w Europie, w trakcie pierwszej kolejki Ligi Mistrzów, stała się… pośmiewiskiem. Porażka 1:5 z Eintrachtem, nawet we Frankfurcie, nie powinna się jej przytrafić.

Dziś od pierwszych sekund Turcy grali tak, jakby za wszelką cenę chcieli zmazać tę plamę na honorze. Środkowi obrońcy Bardakci i Sanchez prędzej by umarli niż odpuścili choć raz Ekitikemu, Torreira był prawdziwą piranią w środku pola, Yilmaz szalał na skrzydle, a Osimhen z przodu. 

Efekt ich waleczności był widoczny już po ponad kwadransie, kiedy to Szoboszlai miał moment mgły mózgówej i trafił dłonią w polu karnym w twarz Yilmaza. Sędzia Turpin podyktował jedenastkę, Osimhen trafił, stadion Ali Sam Yen Spor Kompleksi odleciał do innej galaktyki. Ponad 53 tysiące widzów oszalało, ale też wiedziało jedno – do zakończenia tego starcia długa droga. A na niej wybitni piłkarze, którzy przy dobrym dniu są nie do zatrzymania.

Cóż, dziś byli. 

Wirtz i Gakpo razili bezradnością na skrzydłach, wspomniany Ekitike kilka razy zdołał stworzyć groźne okazje, ale był na bakier ze skutecznością. Szoboszlai po karnym zupełnie się piłkarsko załamał, jego stałe fragmenty gry były do niczego. Podobnie jak gra w środku pola Gravenbercha czy wejścia gwiazd w drugiej połowie. Zarówno Isak jak i Salah po przerwie nie dali drużynie kompletnie nic, defensywa rywali schowała ich do kieszeni, nie zdziwimy się jak Jakobs, Bardakci, Sanchez i Singo za kilkanaście dni będą mieli swoje pomniki w mieście. Obrona Galaty była dziś tak ofiarna, że brakuje nam odpowiedniego przymiotnika, by ją odpowiednio pochwalić.

Sędzia anulował karnego w końcówce

Przez chwilę wydawało się, że dzielni Turcy pękną – sędzia podyktował w końcówce karnego za faul Singo na Konate. W pierwszej chwili byliśmy pewni: nakładka jak nic! Ale im dłużej oglądaliśmy powtórki, tym bardziej dochodziliśmy do wniosku, że to Ibrahima trafił w nogę rywala, a nie na odwrót. Turpin odwinął powtórki i jego puenta była identyczna, jedenastka cofnięta, na stadionie totalne wariactwo!

Liverpool próbował jeszcze coś wskórać, ale jeżdżący na tyłkach (i czasem symulujący urazy, natury nie oszukasz) gospodarze nie dali The Reds wbić bramki.

Efekt? Pokazali światu, że nie są tak słabi, jak kilkanaście dni temu w Niemczech. I że przy dobrym dniu na własnym boisku są w stanie powalczyć z każdym. Brawo Galatasaray, im więcej takich niespodzianek w Lidze Mistrzów, tym bardziej będzie się ją chciało oglądać!

Galatasaray – Liverpool 1:0 (1:0)

  • 1:0 – Osimhen 16′ (k.)

CZYTAJ WIĘCEJ O LIDZE MISTRZÓW:

Fot. Newspix.pl

5 komentarzy

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Liga Mistrzów

Hiszpania

Szczęsny rozbrajająco szczery: „Rekord Barcelony? Niestety mój”

Wojciech Piela
4
Szczęsny rozbrajająco szczery: „Rekord Barcelony? Niestety mój”
Reklama
Reklama