Mistrzostwa świata w siatkówce na Filipinach odbywają się, oczywiście, pierwszy raz. Zresztą to nie kraj, który gościłby wielkie imprezy sportowe regularnie, choć ma kilku znanych i uznanych sportowców – na czele z Mannym Pacquiao. Polscy siatkarze, występując w turnieju, mogą poczuć jednak związek z innym wielkim wydarzeniem – Thrilla in Manila. Czyli wielką walką i domknięciem trylogii Muhammada Alego i Joe Fraziera. Bo ta odbyła się dokładnie w tej samej hali.

Najpierw Thrilla in Manila, a teraz nasi siatkarze
Polacy udanie rozpoczęli mistrzostwa świata, choć pierwszy set meczu z outsiderem – czyli Rumunami – był niespodziewanie zacięty. Biało-Czerwoni go jednak wygrali, a potem i kolejne pięć partii – dwie w starciu z Rumunią, trzy z Katarem. Pierwsze poważniejsze wyzwanie, choć jeszcze nie tak duże, przyjść ma dopiero w środę, gdy zagrają z Holandią. Ale Holandią osłabioną brakiem swojego (starzejącego się) lidera, czyli Nimira Abdela-Aziza.
Bez niego to po prostu dwukrotnie gorsza ekipa.
I to widać, bo Holendrom seta urwał Katar, a w meczu z Rumunami każdy set toczył się właściwie równo do samego końca. Brak Abdela-Aziza sprawia, że trudno po reprezentantach Holandii oczekiwać cudów. A jeśli tego cudu zabraknie, to Polacy wyjadą z hali Araneta Coliseum – gdzie odbywają się tylko mecze grupowe – niepokonani.
Dokładnie tak jak Muhammad Ali niemal 50 lat temu.
Hala pełna historii
Pierwsze zaskoczenie? Araneta Coliseum nie leży w Manili. No, przynajmniej nie tam, gdzie rozciągają się konkretne granice tego miasta, stolicy Filipin. Hala znajduje się w Quezon City, historycznej stolicy, całkiem niedaleko. Przywoływaną już nazwę „Thrilla in Manila” usprawiedliwia fakt, że to obszar metropolitalny tej ogromnej aglomeracji. Choć to trochę tak jakby wydarzenie odbywające się w Dąbrowie Górniczej miało w nazwie Katowice.
Niby jest ku temu jakieś uzasadnienie. Ale geografia się nie zgadza.
W każdym razie – Araneta Coliseum swoje lata ma. Otworzono ją w 1960 roku i swoje od tego czasu widziała. Aktualna pojemność teoretycznie kręci się w granicach 16 tysięcy osób (na galach bokserskich), ale gdyby trzeba, to upchnięto by i 20 tysięcy. Rekordowa frekwencja? Ponoć przebiła kiedyś 30 tysiaków, ale źródła w tej kwestii nie są ze sobą przesadnie zgodne. W każdym razie na siatkówce tyle osób się nie zjawi, raczej jest ich kilka tysięcy. Raz mniej, raz więcej – zależy od meczu.
Mistrzostwa świata w siatkówce przejdą zresztą do historii hali, to w końcu jedna z największych imprez w historii kraju. Choć ich finałowa faza odbędzie się na nowocześniejszej (i większej) SM Mall of Asia Arena w Pasay (to też w zespole miejskim Manili), to jednak nie dziwi, że Araneta Coliseum też swoje mecze dostało. Po prostu trudno było tak historycznemu miejscu odpuścić.
W Quezon City przez lata sporo się przecież działo. Koncertowały tam gwiazdy (na przykład Nat King Cole, Lady Gaga czy Bruno Mars), odbywały się wielkie religijne (i nie tylko) zloty, dwukrotnie przyjeżdżali też najlepsi koszykarze globu, żeby zagrać o mistrzostwo świata. Po raz pierwszy – w 1978 roku. To właśnie w Araneta Coliseum rozegrano wtedy najważniejsze mecze, w tym finał pomiędzy Jugosławią a Związkiem Radzieckim, wygrany przez pierwszy z tych zespołów po dogrywce. Ale to były czasy innej koszykówki, gdzie największe gwiazdy nie grały na takich turniejach.
Po raz drugi koszykarze zjawili się tam niedawno, w 2023 roku, ale wtedy Araneta była jedną z pięciu hal (z czego trzy były na Filipinach, jedna w Japonii, a jedna w Indonezji) wyznaczonych do organizacji turnieju i po drugiej fazie grupowej skończył się jej udział w goszczeniu koszykarzy.
Dlatego też największym, co widzieli tam kibice, nadal pozostaje dwóch gości w ringu.
Ale jakich gości!
Prezydent zaprasza
Ich pierwszą walkę, w 1971 roku w Madison Square Garden, wygrał Joe Frazier, który do ringu wnosił dwa pasy mistrzowskie. Ali wchodził niepokonany, ale bez mistrzostw, bo te odebrano mu, gdy odmówił udziału w poborze na wojnę w Wietnamie. Frazier wręcz przeciwnie – udział Stanów w wojnie popierał. I to przysparzało mu tylu sympatyków, co wrogów. Podobnie jak Alemu podejście odwrotne.
W ringu wygrał jednak ten prorządowy. Decyzją, ale bez większych wątpliwości, wszyscy sędziowie wypunktowali bowiem jego triumf.
Ponownie zmierzyli się dopiero trzy lata później, w tej samej hali. Tym razem nie było to starcie o pasy, ale w pewnym sensie eliminator do takiego – Ali niedługo potem odebrał mistrzostwa George’owi Foremanowi. W tej drugiej walce znów obyło się bez kontrowersji i wątpliwości, tyle tylko że tym razem lepszy – po 12 rundach – był Muhammad Ali, którego triumf wypunktowała zgodnie cała trójka sędziów.
Gdy Największy zdobył pasy, a potem wygrał kilka kolejnych walk, stało się jasne, że najbardziej kasową z walk będzie ta z Frazierem, który w międzyczasie wygrał w dobrym stylu starcia z Jerrym Quarrym i Jimmym Ellisem. Muhammad Ali vs Joe Frazier, domknięcie trylogii, starcie o pasy. Brzmi wspaniale, prawda? Prawda. I to samo pomyślał Ferdinand Marcos, prezydent Filipin, który wyraził chęć organizacji tego pojedynku i sponsorowania go.
Stąd Quezon City i Araneta Coliseum. A ta Manila? Cóż, ją dodał sam Ali, gdy powiedział: „It will be killa and thrilla and a chilla when I get the Gorilla in Manila”. Nawiasem mówiąc – jak to on, czyli urodzony showman – rymował, uderzając maskotkę goryla, która miała symbolizować Fraziera. I choć pojedynek nie odbywał się w samej Manili, to przez jednego z jego uczestników, to miejsce do niego przylgnęło. A wraz z nim całe „Thrilla in Manila”.
Choć prawdziwe „thrilla” przeżywał Ali, gdy jego żona – Kalilah Ali – zobaczyła w telewizji, jak Muhammad przedstawia parze prezydenckiej Filipin… swoją kochankę. Kalilah tak się zdenerwowała, że przyleciała na Filipiny i dała Muhammadowi cały wykład o tym, jak się zachował, w hotelu, w którym ten się zakwaterował.
To zakłóciło mu trochę przygotowania, ale nie na tyle, by miał przegrać.
Ali wygrał, czy Polacy pójdą w jego ślady?
Walka odbyła się o 10 rano czasu lokalnego. Wcześnie, a jak na boks – bardzo wcześnie. Do tego już było gorąco. I duszno, bo na hali zjawiło się ponoć ponad 30 tysięcy osób. Członkowie teamu Fraziera mówili potem, że nigdy nie doświadczyli takiego ciepła, że w hali trudno było oddychać. A Joe i Muhammad musieli wyjść w takich warunkach do ringu i stoczyć tam walkę.
Zrobili to. I dali naprawdę dobre show.
Od początku jasne było jednak, że Ali jest lepszy. Był szybszy od młodszego rywala, świetnie go punktował. Frazier, gdy oglądał walkę po trzech dekadach, stwierdził, że trzymał się za daleko od rywala, że powinien był skracać dystans. Ale wtedy tego nie robił. A Ali do ciosów pięściami dokładał też te werbalne, bo co chwila obrzucał rywala czy to rymowankami, czy krótkimi hasłami, które miały przeciwnika zdemotywować.
Czy wychodziło? Nie wiemy. Na pewno jednak to on przeważał. Zresztą The Greatest walczył wtedy niezwykle – nawet jak na siebie – agresywnie. Dopiero w szóstej rundzie Joe trafił rywala mocnym lewym sierpowym, który Alim zachwiał. A potem trafił drugim takim. Ktoś inny padłby, choć na chwilę, na deski. Ali ustał na nogach i dokończył rundę. Był to jednak znak, że da się go ustrzelić. I Frazier próbował to robić przez dalszą część walki, zresztą całkiem skutecznie. Tyle że Ali znakomicie unikał ciosów, nawet będąc na linach.
Choć i on nie był w stanie robić tego w nieskończoność. Frazier więc coraz częściej go trafiał. Już w dziewiątej rundzie Ali wydawał się naprawdę zmęczony, trenerowi powiedział, że „nigdy nie był tak bliski śmierci”. Na twarzy Joe wykwitały z kolei guzy, efekt ciosów Alego. A mimo tego obaj przeboksowali jeszcze pięć rund.
Wszystko zdecydowało się w rundzie 13., gdy Ali ustrzelił rywala z prawej ręki, a potem poszedł za tym ciosem i dodał kolejnych kilkanaście mocnych uderzeń. W 14. starciu Ali nie zwolnił tempa. Znów kilkukrotnie trafił rywala piekielnie mocnymi ciosami. Frazier ledwie trzymał się na nogach. Ale się trzymał. Teoretycznie mógłby wyjść na kolejną rundę. Ba, chciał to zrobić. Ale jego narożnik uznał, że byłoby to narażanie zdrowia swojego zawodnika. Ali powiedział potem swojemu biografowi, że sam rozważał przerwanie walki, bo czuł, że nie jest już w stanie dłużej toczyć tego pojedynku.
Zrobił to jednak narożnik Fraziera. Również dlatego, że to Ali prowadził wyraźnie na kartach u wszystkich sędziów. Gdyby doszło do decyzji – też by wygrał.
***
50 lat po tym, jak doszło do tego wielkiego pojedynku, w tej samej hali trzy mecze rozgrywają polscy siatkarze. Został im ostatni, ten z Holandią. Rywal nie podda się, mecz nie zostanie przerwany wcześniej. Ale też nie powinno być to tak wyrównane starcie – Biało-Czerwoni będą zdecydowanymi faworytami.
SEBASTIAN WARZECHA
Czytaj również na Weszło:
- Jakub Nowak: Dla mnie nic nie jest niemożliwe [WYWIAD]
- Bartosz Kurek: Ciągle uczę się akceptować porażki [WYWIAD]
Fot. Newspix