Znowu, cholera jasna, jesteśmy w tym samym miejscu. Miejscu w pełni uzasadnionego zadowolenia z gry biało-czerwonych, miejscu gdzie różowe okulary należą do obowiązującego dress codu, miejscu snucia mocarstwowych planów nawet na trzeźwo, miejscu gremialnego pompowania balonika. Patrzę jak pracuje ta zasilana tysiącami rąk pompa, widzę, że nadymamy nie balon, jaki kupuje się dziecku na odpuście gminnym, ale balon meteorologiczny. I jak tego nie robić! Po roku udanych szarż? Po konsekwentnie śrubowanych strzeleckich popisach? Po demonstracji siły liderów? Po udowodnieniu, poza nimi są żelazne rezerwy? Istnieją zdroworozsądkowe, a nie życzeniowe argumenty, że pompować jest co i pompować należy. Jedyne, co imprezę mi mąci, to fakt, że huk pękającego balonu reprezentacyjnego jest wdrukowany w pamięć każdego polskiego kibica. Dziś też ma prawo po głowie krążyć nieznośna myśl – znowu, cholera jasna, jesteśmy w tym samym miejscu. Na szczycie fali, która potem niewytłumaczalnie się załamywała. Lata poprzednich trzech wygranych eliminacji zamykaliśmy w równie szampańskich nastrojach. Dokładnie o tej porze osiem, dziesięć i czternaście lat temu byliśmy niezachwianie pewni siły biało-czerwonych.
Zanim Orły Engela zaczęły wypadać rewelacyjnie tylko w reklamach zup instant, spowity w szczęśliwy płaszcz Jerzy Władysław opowiadał, że do Korei jedzie po złoto. Engel już prawie tłumaczył którędy należy poprowadzić trasę odkrytego autobusu po zdobyciu medalu, a nikt nie widział w tym nic dziwnego. Trudno było nie utonąć w optymizmie po pokonaniu klątwy Bońka, pierwszym od półtora dekady awansie na wielką imprezę, w dodatku gdy zakwalifikowaliśmy się jako pierwsi w Europie.
Janas w 2005 przegrał wyłącznie zażarty bój na Old Trafford, poza tym zanotował mrowie charakternych zwycięstw, a skrzydeł Krzynówek – Kosowski zazdrościłby niejeden husarz. Trudno było nie utonąć w optymizmie, skoro niebawem okazało się, że najważniejszego rywala do wyjścia z mundialowej grupy, Ekwador, bezlitośnie spraliśmy 3:0 i to na neutralnym terenie.
Za Beenhakkera przewodziliśmy stawce z Portugalią, Belgią i Serbią, czyli piekielnie mocnej, takiej, która wywołała cysterny łez tuż po losowaniu, a która mogłaby stanowić zupełnie solidną grupę finałową. Trudno było nie utonąć w optymizmie, skoro pierwszy raz wchodziliśmy na EURO, a nawet pomimo ewidentnego falstartu i tak do ostatniej kolejki przystępowaliśmy pewni swego.
Ten moment, błogi moment, w którym właśnie wszyscy uczestniczymy, jest refrenem reprezentacji. Ja na jego podstawie już mogę wam w tajemnicy zdradzić reakcje polskiej prasy na losowanie: otóż było korzystne dla Polski i mamy obowiązek przejść dalej. Tę retorykę też przerabialiśmy za każdym razem, bo trudno żeby ukuto inną, skoro świeżo w pamięci żyły efektowne gole naszych.
Podkreślam teraz jedno: nie jestem defetystą. Wiem, że są wszelkie podstawy, by wyrzucić do śmieci rezerwę. Sam po Irlandii pisałem tak:
Czwarty za mojego kibicowania awans Polaków na wielką imprezę, czwarty, ale mam wrażenie, że najfajniejszy. Oto zebrała się grupa ludzi potrafiąca z zadziwiającą regularnością serwować wielkie emocje, niezły futbol, walkę na całego od pierwszej do ostatniej minuty, a wszystko dumnie pod biało-czerwoną banderą. Schlebia mi, że to akurat oni mnie reprezentują – ot co. Miałem drużyny swojego dzieciństwa, może dorobię się drużyny swojej dorosłości?
Podpisuję się pod tym i teraz bez wahania, nic się nie zmieniło. Wierzę w nich i uważam, że są lepsi niż poprzednicy. Przede wszystkim mają unikalną łatwość w strzelaniu goli. Polacy potrafili być zespołem niewygodnym, trudnym, upierdliwym, ale nigdy odbezpieczonym CKM-em. Nie tylko polskie bramki rodziły się w bólach, ale często jakiekolwiek sytuacje. Pamiętam mecz z Niemcami na Euro, gdzie naszą najlepszą okazją, tą, która miała wywołać obecność serca w gardle, był anemiczny szczur Żurawia z nieprzygotowanej pozycji. Korea, gdzie nie zrobiliśmy sztycha, właściwie każdy mecz ostatnich mistrzostw Europy – wszędzie syzyfowe prace, by zmontować groźny atak, przykładów można mnożyć bez liku. A teraz lekkość, polot, umiejętność sprawienia, by w koszmarach poważnych bramkarzy przewijała się biało-czerwona koszulka.
Przegrywamy 0:1? Kiedyś to by była niemal zbita trumna, nad którą się teatralnie chwialiśmy. Teraz 0:1 reprezentanci przyjmują ze wzruszeniem ramion, bo jest pewne jak amen w pacierzu, że niebawem pojawią się szanse by rezultat zmienić, bez względu na to z kim gramy.
Wiedziałem, że kiedyś ta wieloletnia reprezentacyjna smuta musi minąć, ale że będziemy mieli tak ekscytującą kadrę, o tak innym charakterze? Że gwiazdor drużyny przeciwnej zapytany o znajomość polskich piłkarzy nie będzie się zasłaniał Bońkiem, ani uciekał w mówienie, że stanowimy twardy zespół? Że będzie taka atmosfera, że będą “Oczy zielone”, że piłkarze będą przyjeżdżać na kadrę jak uskrzydleni, a daty zgrupowań zakreślać czerwonym flamastrem? Że gwiazdy nie będą trapione syndromem Krzysztofa Warzychy, a młodzież będzie nie pukać, a wyważać drzwi do najważniejszej szatni w Polsce? Nie sądziłem.
Co nie znaczy jednak, że zapominam o demonach przeszłości, które właśnie w takim momencie lubiły wejść na scenę. Tuż po triumfalnym pochodzie, pochodzie o rok przedwczesnym bądź też pochodzie zbyt krótkim. Nie zamierzam zrzędzić, szukać dziury w całym, ale tak, łatwo dostrzec ryzyko, jakim są nasze mecze rozgrywane w rytmie starych westernów – efektowne strzelaniny rodem z Sergio Leone to miecz obosieczna, bo obie strony mają multum okazji. Mamy zawodników potrafiących zrobić coś z niczego, ale to odnosi się do obu bramek. Czasami zamiast pojedynku piłkarskiego wychodzi nam loteriada. Dobrze chociaż być w takiej loterii, mieć pięć losów, gdy pięć ma rywal, bo niejednokrotnie bywało, że oni mieli pięć, a my musieliśmy liczyć na cud Boży, ale jednak stara piłkarska maksyma mówi, że dobrą drużynę buduje się od tyłu. W tym ujęciu u nas to stoi na głowie i łatwo widać mogące wyniknąć z tego kłopoty.
Nie dam wam też zapomnieć, że wciąż czekamy na przełamanie dramatycznie długiej i nierealnie złej passy wyjazdowej. Bez mała dekada bez ważnej wygranej o punkty – absurdalnie czarny bilans. Może ta kadra urżnie mu łeb, rozprawiła się już z niemiecką traumą więc ma papiery i na taki skalp, ale póki co to wisi nam nad głowami. A EURO też nie będziemy grać w twierdzy na Narodowym, tylko we Francji, a jeśli nie we Francji z wiadomych przyczyn, to też raczej nie w ogródku Nawałki.
Przeszłość nie gra, wiem to doskonale. Robić zarzuty za grzechy emerytów, widm sprzed lat – ryzykowne. Ja jednak wolę pamiętać, że trzy solidne biało-czerwone drużyny zostały kompletnie rozregulowane właśnie w takim momencie i moim zdaniem zaczyna się najważniejszy mecz przygotowań. Kilkumiesięczny mecz o to, by zachować swój charakter i jakość, a trzeba to zrobić bez zgrupowań. Mecz zdradziecki, nieobserwowalny, trwający jedną trzecią roku – w futbolu to mała epoka, stać się może wiele. Niestety wiele, bo chcielibyśmy by zostało tak, jak jest teraz.
Nie odpędzam ludzi od dmuchaw pompujących balon, sam stoję w biało-czerwonym szaliku i z małą pompką. Ale może ta świadomość, słynne wyciągnięte wnioski, posłużą za uziemienie, linę, do której balon będzie przywiązany, by nie ulecieć w kosmos.
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK