Po gwiazdy kluby Ekstraklasy jeżdżą do Hiszpanii i Portugalii, a po solidnych ligowców do Czech i Szwecji. To nie znaczy jednak, że starzy Słowacy całkiem zniknęli. Poszukiwanie modnych narodów polskiej ligi.

W poprzednim sezonie po raz pierwszy w historii Polacy byli w Ekstraklasie mniejszością. Rozegrali bowiem tylko 47% możliwych minut. Po likwidacji przepisu o młodzieżowcu trend raczej się nasili niż odwróci. Jednocześnie jednak liga przeżywa dawno niewidziane wzloty rankingowe i ewidentnie ma dobry moment. Trudno więc bić w tarabany, skoro kluby wyraźnie uczą się ściągać coraz lepszych obcokrajowców. Warto jednak na moment zrezygnować z podziału na naszych i obcych, odrobinę niuansując grupę przyjezdnych. Bo na podstawie ich narodowości da się zaobserwować pewne tendencje.
Narodowość ma znaczenie. Widać to po modach, które wybuchają w Ekstraklasie, ilekroć ktoś znajdzie w Izraelu Maora Meliksona, a na Słowacji Ondreja Dudę. To nie jest jednak tylko polska przypadłość. Inaczej w poprzedniej dekadzie tak wiele klubów z silnych lig nie przyjeżdżałoby do Polski po „nowego Lewandowskiego”. Alex Bellos pisał w „Futebolu”, że określenie „brazylijski piłkarz” jest jak „francuski szef kuchni” albo „tybetański mnich”. Amerykanin Kasey Keller twierdził natomiast w „Futbonomii”, że dobrze mają Holendrzy. – Najlepszym przykładem jest Giovanni van Bronckhorst. Przeszedł z Rangers do Arsenalu, ale tam się nie sprawdził, więc dokąd następnie go wzięli? Do Barcelony! Żeby spotkało cię coś takiego, musisz być Holendrem. Amerykanina wysłano by prosto do DC United”.
Polskie kluby idą więc za radą podawaną przez autorów książki i szukają też wśród „niemodnych narodowości”. W poprzednich latach w Stali Mielec grał pierwszy Maltańczyk w historii polskiej ligi, teraz Lechia Gdańsk sięgnęła po zawodnika ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, a Wisła Płock zaprezentowała pierwszego Farera w Ekstraklasie, na pierwszy rzut oka bardzo obiecującego. Wystarczy jednak spojrzenie na listę królów strzelców Ekstraklasy, by zobaczyć, że w Polsce określone skojarzenia wywołują nie Brazylijczycy, lecz Hiszpanie. To stamtąd pochodziło pięciu najlepszych strzelców ligi w ostatnich siedmiu latach.
I jeszcze kilka innych gwiazd.
Michał Trela o obcokrajowcach w Ekstraklasie. W poszukiwaniu modnych narodów naszej ligi
HISZPAŃSKIE GWIAZDY
Hiszpanów faktycznie sprowadza się do Polski na potęgę. W ostatnich dziesięciu sezonach przyjechało ich do Ekstraklasy 75. Tego lata dołączyli kolejni. A mowa tylko o tych, dla których była to pierwsza styczność z Polską. Bez wliczania choćby Rubena Jurado, który kilka lat wcześniej przetarł już szlaki w Piaście Gliwice, a potem wrócił, by grać w Arce Gdynia, zawodników, którzy, jak Borja Galan z GKS-u Katowice, czy wcześniej Dani Ramirez, najpierw otrzaskali się w I lidze, by dopiero po czasie wskoczyć do Ekstraklasy. Nie, to było 75 prób uprzedzenia konkurencji i pokazania Polsce nowego Carlitosa, Igora Angulo, Jesusa Imaza czy Iviego Lopeza. Takiego mającego równie dźwięczne, ale mniej znane nazwisko.
Hiszpanie stanowili w ostatniej dekadzie najliczniejszą grupę nowo sprowadzanych piłkarzy. Łącznie obcokrajowców stawiających pierwsze kroki w Ekstraklasie było od 2015 roku 866, co daje średnią 87 nowo przybyłych na sezon. Ponad połowa pochodziła jednak z powtarzalnych i szeroko eksploatowanych rynków. Jest czternaście miejsc, z których polskie kluby ściągnęły w tym okresie przynajmniej dwudziestu piłkarzy. Do najchętniej przeczesywanych odleglejszych zakątków, oprócz Hiszpanii, należały Portugalia (48 graczy), Grecja (27), Brazylia (25) oraz Rumunia (20). Pozostałe modne kierunki wyznacza bliskość geograficzna – Niemcy, Czesi, Słowacy, Ukraińcy, Szwedzi – oraz kulturowo-językowa – narody byłej Jugosławii. Dość wyraźnie widać natomiast wyleczenie się polskich klubów z eksplorowania Krajów Bałtyckich. O ile kiedyś reprezentacje Litwy, Łotwy czy Estonii składały się w sporej mierze z piłkarzy grających w Polsce, dziś mowa już o pojedynczych przypadkach, a już na pewno zjawiska nie można nazwać masowym. Widać też wyraźniejsze trzymanie się rynku europejskiego. Nieźle sprawdzają się piłkarze z Japonii, ale wciąż nie ma ich wielu. Z Ameryki Południowej zdecydowaną większość przyjezdnych stanowią Brazylijczycy. Modna na przełomie stuleci Afryka, dziś dostarcza polskim klubom tylko pojedynczych piłkarzy. A wielu z nich i tak jest wychowanych w europejskich akademiach.
Skupiając się tylko na czternastu najczęściej pojawiających się w Polsce nacjach, bo tam próbka jest największa, można oszacować, gdzie jest stosunkowo najmniejsze ryzyko pomyłki. Definicji udanego transferu jest wiele, a przy ocenie trzeba brać różnorakie czynniki. Od ceny, przez rolę, do jakiej zawodnik w zamyśle jest sprowadzany, po ważne epizody, w których brał udział. Mario Gonzalez nie był ubiegłej wiosny wymarzonym zmiennikiem Mikaela Ishaka. Jego wyrównujący gol w Katowicach w przedostatniej kolejce de facto dał jednak Lechowi mistrzostwo. To, że łącznie spędził na polskich boiskach 94 minuty w sześciu krótkich występach, ma przy tym marginalne znaczenie. Bo był we właściwym miejscu i właściwym czasie. Podobnie jak rok wcześniej Sonny Kittel, odpalając w debiucie w Rakowie Częstochowa bombę, która pozwoliła przejść Karabach Agdam w eliminacjach Ligi Mistrzów i wydatnie przyczyniła się do awansu do Ligi Europy.
W tym sensie niemiecki pomocnik spłacił się jednym strzałem.

CZESKA SOLIDNOŚĆ
Tak rozumując, nie dałoby się jednak uchwycić żadnych tendencji. Potrzebne są suche i obiektywne kryteria, rozróżniające transfer udany od nieudanego. Za nieidealny, ale wiele mówiący wskaźnik, przyjąłem więc rozegrane minuty. Zgodnie z angielską maksymą: „dostępność jest największą jakością”. Żaden trener nie wystawia gracza słabszego kosztem lepszego. Jeśli ktoś regularnie gra, to znaczy, że wygrywa rywalizację na treningach, unika kontuzji i nie łapie za wielu kartek. Dlatego by zostać uznanym za udany transfer, wystarczyło w pierwszym polskim klubie zaliczyć przynajmniej jeden sezon z 1500 minutami na koncie. Uzbieranie takiej liczby minut oznacza, że ktoś choćby przez jakiś czas był swojemu trenerowi potrzebny. Ułatwiał mu ustalanie składu.
Nawet przy tym bardzo liberalnym kryterium, które czyni z Karlo Muhara udany transfer Lecha (miał ponad 2000 minut w sezonie!), ponad połowa transferów z zagranicy okazuje się nieudana. To żadne zaskoczenie, w całym futbolu, także tym największym, z gigantycznymi kwotami, transfery raczej się nie udają. Stosunkowo najlepiej spośród najpopularniejszych nacji wypadają pod tym kątem Czesi. Rzadziej niż Hiszpanie dostarczają wprawdzie naszym klubom gwiazdy, ale też rzadziej przysyłają piłkarzy, którzy kompletnie nie mogą się w Polsce odnaleźć. Prawdopodobnie ze względu na łatwiejsze bezpośrednie kontakty i mniejsze rozmiary rynku, Polakom łatwiej też poznać ewentualne niepokojące sygnały, które przy transferach z innych kręgów kulturowych bywają ukryte. 18 z 32 sprowadzonych w ostatniej dekadzie do Polski Czechów przynajmniej raz osiągnęło kryterium 1500 minut. To nie jest zabójcza skuteczność, raptem 56%, ale wystarczy, by być najwyższa w najpopularniejszej grupie. Czescy piłkarze, jak czeskie samochody, może nie wywołają ekscytacji, ale sprawnie robią, co do nich należy.
Skuteczność minimalnie powyżej 50% mają też Szwedzi i Portugalczycy, z tym że w przypadku tych drugich wynik jest bardziej miarodajny. Dotyczy bowiem aż 48 piłkarzy w ostatnich dziesięciu latach. Ze Szwecji trafiło w tym okresie do Polski ponad połowę mniej zawodników. Gdy jednak przychodzili, minimalnie częściej prezentowali poziom Mikaela Ishaka, Jespera Karlstroema czy Gustava Berggrena niż Sebastiana Ringa albo Nicklasa Barkrotha.
A gdzie w tym wszystkim tak pożądani Hiszpanie? Na czwartym miejscu, ze sprawdzalnością równą rzutowi monetą. W świetle tych danych wyglądają na ruch z kategorii wysokie ryzyko, wysoka nagroda. Nie każdy się sprawdza, nie każdy przystosowuje do życia na – z ich perspektywy – wschodzie Europy. Carlitos, Angulo, czy Imaz to nazwiska, które się pamięta. Ale byli też Sisi, Victor Perez i Alvaro Rey. Jeśli jednak się uda, można trafić szóstkę w totka. Z Czechem czy Szwedem o to trudniej. Tam jeździ się po noszących fortepian, do Portugalii czy Hiszpanii po tych, którzy na nim grają.
UKRAIŃSKIE PROBLEMY
Większość modnych nacji ma w Polsce sprawdzalność w przedziale między 40 a 50%. Czyli częściej się nie udaje, niż udaje, ale proporcje nie są najgorsze. W tym gronie mieszczą się Chorwaci i Serbowie, a także Bośniacy, Brazylijczycy, Niemcy czy Rumuni. Minimalnie gorzej, ze skutecznością w granicach 40%, wypadają Grecy, stosunkowo nowy dla polskich klubów rynek. Z krajów, których przedstawicieli chętnie wybierają polskie kluby, nędznie wypadają Słoweńcy, skąd na jeden udany transfer przypadają trzy nieudane. Alarmująco wygląda natomiast przypadek Ukrainy. Na 31 piłkarzy tej nacji, którzy trafili w ostatniej dekadzie bezpośrednio do Ekstraklasy, aż 25 głównie przesiadywało na ławkach. Pozytywne przykłady Artema Putiwcewa w Niecieczy czy Władysława Koczergina w Rakowie, należą do rzadkości.
Potencjalnych nowych, nasilających się trendów można poszukiwać wśród narodowości, które nie są na razie najpopularniejsze, ale dostarczyły już po kilka-kilkanaście pozytywnych przykładów. Nieźle radzą sobie w Polsce Austriacy, o czym świadczą lata spędzone w Polsce przez Benedikta Zecha, czy Alexandra Gorgona oraz Duńczycy (skuteczność powyżej 50%). Bułgarzy nie dostarczają polskim klubom gwiazd i zwykle trafiają do słabszych zespołów, ale tam raczej przebijają się do wyjściowych składów. Przyzwoicie wygląda też skuteczność Holendrów, choć tu mowa już o średniej bliskiej rzutowi monetą, przy ledwie dwunastu, a nie jak u Hiszpanów, niemal 80 przypadkach.
Osobne słowo należy poświęcić Słowakom, którzy opatrzeni epitetem „starzy”, stali się przed laty symbolem tego, co złe w polskiej lidze. Ekstraklasa od lat ceni ich za dobrych bramkarzy, raz dostała od nich w Robercie Demjanie sensacyjnego króla strzelców, a raz, w Ondreju Dudzie, prawdziwą gwiazdę ligi, ale zasadniczo w klubach traktuje się ich jako tanią siłę roboczą. Jako uzupełnienia składów Słowacy bronią się całkiem przyzwoicie. Gorzej niż Czesi, ale pożytecznych graczy jak Samuel Kozlovsky, Marek Bartos, czy Samuel Mraz, wciąż da się tam jednak znaleźć. Widać wyraźnie, że penetracja tego rynku zdecydowanie mocniejsza była jeszcze kilka lat temu. Dzisiejszy słowacki kontyngent w Ekstraklasie tworzy dziesięć nazwisk. To wciąż piąta wśród najliczniejszych grup obcokrajowców w lidze, za Hiszpanami, Szwedami, Grekami i Portugalczykami, ale w sezonie 2015/2016 było ich niemal trzy razy więcej. Miano najmodniejszej nacji dzierżyli od 2008 roku, gdy przejęli je od Brazylijczyków i utrzymywali do 2018, kiedy oddali je Hiszpanom.

TRUDNY RYNEK FRANCUSKI
Trendy nie rozkładają się jednak po całej Ekstraklasie równomiernie. Choć po Hiszpanów sięgają wszyscy, najwięcej przywiozły ich do Polski Wisła Kraków i Śląsk Wrocław. W ostatniej dekadzie to najpopularniejszy rynek również dla Korony Kielce, ŁKS-u, Arki czy Miedzi. Portugalczyków szczególnie upodobali sobie w Legii Warszawa. W Radomiaku również, ale nie aż tak, jak Brazylijczyków. Lech najchętniej buszował za zawodnikami w Szwecji, a Raków i Pogoń w Grecji. Jagiellonia z kolei sprowadzała stosunkowo wielu Słoweńców (obecnie Dusan Stojinović, w przeszłości m.in. Nemanja Mitrović, Roman Bezjak czy Matija Sirok). Czesi mieli swoje miejsce w Lubinie czy Niecieczy. Słowacy zaś byli cenieni w Płocku, Zabrzu czy Gliwicach. Nacje bałkańskie dominowały z kolei w Gdańsku (głównie Chorwaci, choć dziś wyraźny jest przechył w stronę Ukraińców) i Krakowie (Cracovia w czasach Michała Probierza). To też jednak zmienia się wraz z rządzącymi ekipami.
Gdy za Pasy odpowiadał niedawny selekcjoner, była to drużyna w dużej mierze chorwacko-słowacka. Stefan Majewski z Jackiem Zielińskim poszli mocniej w północ Europy (Kallman, Hoskonen, Maigaard, Skovgaard, Olafsson). W efekcie dziś Pasy to drużyna wielokulturowa. W wiosennym meczu z Widzewem Dawid Kroczek zestawił skład z przedstawicieli jedenastu różnych nacji. W tym roku też nie jest to wykluczone, skoro w pierwszych dwóch kolejkach przy wyjściowej jedenastce krakowian było widać aż dziewięć różnych flag. Nad całością czuwał słoweński trener, który… nie ma w drużynie żadnego rodaka.
Wyraźnie dopiero uczą się natomiast polskie kluby transferów z rynku francuskiego. Bardzo atrakcyjnego, bo słynącego z fantastycznego szkolenia i dużej nadprodukcji dobrych piłkarzy, z której korzysta pół Europy, także tej zdecydowanie silniejszej piłkarsko od Polski. Na razie jednak francuskich gwiazd próżno w Ekstraklasie szukać. Próbował Motor Lublin z Jeanem-Kevinem Augustinem, Widzew z Noahem Diliberto czy Górnik z Ousmanem Sowem. W ostatnich latach widać nasilenie ruchów z tamtego kierunku. Na razie jednak Francuzem z największą liczbą występów w historii polskiej ligi pozostaje Thibault Moulin. Migouel Alfarela i Lamine Diaby-Fadiga czekają jednak, by pokazać, że gwiazd Ekstraklasy można szukać nie tylko w Hiszpanii i Portugalii, ale też we Francji. Ich pierwszy kontakt z polską ligą w poprzednim sezonie nie był obiecujący. Początek obecnego pokazuje jednak, że obaj napastnicy jeszcze zamierzają powalczyć o dobre imię na polskim rynku.
Jeśli im się uda, strumień uwagi dyrektorów sportowych może zostać przekierowany na drugą stronę Pirenejów. Bo przecież mody się zmieniają.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Stojilković: Balotelli mnie zadziwiał. A Puchacz włączał w szatni polski rap [WYWIAD]
- Samuel Akere: Gdy nie mogłem grać w klubie, sprzedawałem pomarańcze [WYWIAD]
- Arda Turan dla Weszło: Polska to kraj o wielkiej historii [WYWIAD]
fot. NewsPix.pl