Reklama

Superpuchar odzyskał resztki godności, a Lech wciąż nie odjechał Legii

Aleksander Rachwał

14 lipca 2025, 07:01 • 10 min czytania 39 komentarzy

W środku lipca, w późne niedzielne popołudnie, ponad czterdzieści tysięcy osób – w tym zorganizowane grupy kibiców Lecha Poznań i Legii Warszawa – zobaczyło starcie o Superpuchar Polski. Starcie, interesujące głównie przez kontekst rywalizacji tych dwóch konkretnych drużyn, zakończyło się wynikiem 2:1 dla przyjezdnych. Po wszystkim, prezes PZPN wręczył wygranym puchar, którego wygraną Legioniści świętowali wraz ze swoimi fanami. Ten opis nie brzmi szczególnie ekscytująco, prawda? A jednak po ubiegłorocznej farsie, w tym roku nie oczekiwałem od Superpucharu Polski niczego więcej.

Superpuchar odzyskał resztki godności, a Lech wciąż nie odjechał Legii

Jeśli z czegoś zapamiętaliśmy poprzednią edycję, to z tego, że była najsmutniejszą w ostatnich latach. Jej absurdalność dało się zamknąć w tym, że sama nazwa trofeum: „Superpuchar Polski 2024” w trzech z czterech tworzących ją elementów nie odpowiadała rzeczywistości. Po pierwsze, choć najmniej istotne, nie był to puchar – w końcu za wygraną zwycięski zespół otrzymuje okolicznościową paterę. Po drugie, „puchar” dotyczył roku 2024, podczas gdy mecz został rozegrany dopiero trzy miesiące temu. Po trzecie, najważniejsze: nie był super. I to bardzo nie był, nawet jak na standardy swojej wątpliwej renomy. Zgadzał się tylko aspekt geograficzny, co wypada zresztą docenić, bo i tego mogłoby braknąć, gdyby do skutku doszedł plan, by wielokrotnie przekładane spotkanie rozegrać w Miami.

Reklama

Powiew normalności. Superpuchar Polski 2025 odtrutką po kwietniowej farsie

Dla wszystkich tych, którzy polską piłkę śledzą niczym serial o trudnym do zdefiniowania gatunku z pogranicza sensacji, komedii, dramatu i parodii każdego z wymienionych, odcinek z organizacją ubiegłorocznego Superpucharu był z pewnością jednym z najwybitniejszych w ostatnim sezonie. Dla obserwatora, który nie zdecydował się iść drogą czerpania z przaśności naszej piłki masochistycznej przyjemności, największą (choć marną) zaletą kwietniowego spotkania Jagiellonii z Wisłą Kraków było z kolei to, że mecz w ogóle się odbył. Uczciwiej byłoby jednak stwierdzić, że mecz ten został odbębniony. Na świecącym pustkami Stadionie Narodowym, bez kibiców Jagiellonii (w zinstytucjonalizowanym tego słowa znaczeniu), przy znikomym zainteresowaniu środowiska i nawet bez obecności najważniejszych przedstawicieli patrona imprezy w osobie prezesa i sekretarza generalnego PZPN.

2 kwietnia 2025 r. Przedstawiciele PZPN podczas ceremonii wręczenia Superpucharu Polski za 2024 rok.
Nieobecni Cezary Kulesza i Łukasz Wachowski przebywali w Serbii na wyborach do struktur UEFA

Było to przykre, momentami żałosne, ale nie było to jednocześnie nic, z czym polska piłka wcześniej się nie zetknęła. Superpuchar nigdy nie ukorzenił się w naszej tradycji. Chcąc go rozgrywać, musimy stale dbać, by organizm polskiej piłki nie odrzucił go jako obcej tkanki. W ostatnich latach można było jednak odnieść wrażenie, że w końcu jako tako ugruntował swój status, osiadł w swojej stabilnej przeciętności. Ot, rozgrywany w nieco jeszcze wakacyjnej aurze na średniej intensywności mecz, ale przynajmniej nie traktowany już tak, jak na początku XXI wieku, kiedy zdarzało się, że kluby zwyczajnie nie chciały brać w nim udziału i awaryjnie szukano chętnych. W minionym sezonie Superpuchar (oczywiście z zachowaniem proporcji, bo jednak nikt nie rozważał grania w Starachowicach, nikt nie pytał też kto stoi za wyborem drużyn) był jak pomost do tamtych ciemnych, smutnych czasów.

Wszystkie absurdy Superpucharów. To nigdy nie był poważny mecz

Na całe szczęście, w tym roku spotkania nie przełożono, mimo że Legia – przytłoczona nadmiarem meczów jeszcze przed pierwszym spotkaniem sezonu – o to wnioskowała. Piszę „na całe szczęście”, bo uważam, że rozgrywanie Superpucharu w innym terminie niż na starcie sezonu nie ma sensu. Tylko na tym etapie ten mecz może wzbudzić jakiekolwiek emocje. To szansa na dodatkowe podgrzanie atmosfery wśród stęsknionych fanów, którzy są jeszcze ciekawi w jakiej dyspozycji znajdują się obrońcy najważniejszych krajowych tytułów. Po kilku kolejkach ligi, po meczach pucharowych, ten kontekst ulatuje. Superpuchar staje się meczem bez historii, wciśniętym pomiędzy inne, wtedy już znacznie bardziej istotne spotkania, rozgrywanym nie wiadomo w zasadzie po co. Po kilku miesiącach? Nie ma już najmniejszego znaczenia. W tym roku jednak spełnił swoją rolę jak należy.

Lech – Legia: przepis na wielkie emocje

Jeśli PZPN chciał zmazać plamę po poprzedniej edycji, w tym sezonie dostał samograja. Gospodarzem Lech, który na stadion przyciąga masę kibiców, a jego przeciwnikiem największy rywal – Legia, co mogło tylko spotęgować zainteresowanie tegorocznym Superpucharem. Co lepszego może dostać ekstraklasowy kibic na starcie sezonu niż współczesny polski klasyk, rywalizację dwóch klubów z największą bazą fanów, budzącą największe emocje, wyznaczającą niejako narrację wokół całej ligi? Związek miał tylko dwa zadania: doprowadzić do tego, by spotkanie odbyło się w wyznaczonym terminie i wręczyć zwycięzcy trofeum. Tym razem obie te rzeczy nie przerosły władz naszej federacji.

Starcie Lecha z Legią jak zawsze dawało się osadzić w szerszym kontekście. Patrząc wyłącznie na atmosferę wokół obu klubów – trudno było nie wskazać drużyny z Poznania jako faworyta. Lech w trakcie letniej przerwy niemal nie budził negatywnych odczuć, krytyka generalnie go omijała. W spokoju, bez ostrzału ze strony mediów i kibiców przygotowywał się do sezonu pod wodzą tego samego trenera, który wywalczył mistrzostwo Polski i tego samego dyrektora sportowego, który zbudował trenerowi mistrzowską kadrę.

Poznańskie „tridente” miało całkiem spokojne lato

Legia w tym czasie była w mediach przedstawiana jako stajnia Augiasza – z nowym trenerem zatrudnionym na ostatnią chwilę i – jak pisała prasa w jego kraju – oszukanym brakiem obiecywanych przez klub wzmocnień oraz z dyrektorem sportowym, który rozpoczął pracę zbyt późno, by temu trenerowi sprawnie i efektywnie ułatwić życie. Wreszcie – z właścicielem, który mimo sukcesu w postaci ćwierćfinału Ligi Konferencji i zarobionych w Europie poważnych pieniędzy był zmuszony desperacko sprzedać jeden ze swoich młodych talentów, by pokryć bieżące wydatki klubu. Sytuacja eskalowała na tyle, że zorganizowana grupa kibiców Legii ogłosiła bojkot meczów domowych.

Jednak narracja narracją, a boisko boiskiem. Legia, mimo że nie jest królem letniego okna transferowego, to nadal mocny zespół, czołówka ligi. Z tą samą drużyną Lech wygrał w maju 1:0 tylko dzięki błyskowi geniuszu Aliego Gholizadeha. Kluby mogą być w różnej sytuacji finansowej i organizacyjnej, ale na koniec na murawie piłki do siatki nie kopie księgowa, a strzałów rywala nie zatrzymuje leżący na linii bramkowej stos gotówki.

Atmosfera na miarę pucharu

Kibice obu drużyn zadbali, by atmosfera była godna miana meczu o trofeum. Często narzekamy, że spotkania o Superpuchar mają klimat sparingu, ale z perspektywy wypełnionych po brzegi trybun stadionu przy ulicy Bułgarskiej (w tym przez fanatycznych kibiców Legii w sektorze gości), była to pełnoprawna rywalizacja o to, kto powiększy klubową gablotę. Choć w stolicy Wielkopolski walutą do nasycenia oczekiwań społecznych są mistrzostwa, nikt nie machnie ręką na Superpuchar, a już na pewno nie, gdy rywalem jest Legia. Zaznaczę przy tym, że nie sądzę, by widzów na obiekcie w Poznaniu było zauważalnie mniej, gdyby po Puchar Polski sięgnęła Pogoń – po prostu sukcesy Lecha zawsze rozbudzają zainteresowanie Kolejorzem.

Oprawa kibiców Lecha Poznań – fot. własne

Poznań, tak się wydaje, znów zaczął od Lecha nie tylko wymagać, ale również w niego uwierzył. Mając przed sobą grę w eliminacjach do Ligi Mistrzów, gdy pojawiają się nieśmiałe głosy nadziei, że ich pomyślne przejście jest w zasięgu tej drużyny, sprawdzian z Legią wydawał się całkiem ciekawą perspektywą. Ta perspektywa w ciągu około pół godziny od pierwszego gwizdka sędziego Łukasza Kuźmy zmieniła się z ekscytującej w pełną rozczarowania i obaw co do najbliższej przyszłości. Kibice liczyli na przyjemny start sezonu, a musieli przełknąć bolesny widok największego rywala świętującego w ich domu.

Legia nie tak słaba, jak ją malują?

Nie wiem, na ile sama tylko atmosfera wokół obu klubów i fakt rozgrywania meczu na własnym stadionie wpłynęły na pozycjonowanie Lecha w roli faworyta, ale zignorowano czerwone flagi, które przecież wszyscy wyraźnie widzieli. Sam sypię tu głowę popiołem, bo uważałem, że – mając atut własnego boiska i biorąc pod uwagę ostatnie mecze ligowe z Legią – to właśnie gospodarze zakończą mecz zwycięstwem.

Dopiero spojrzenie na oficjalne składy meczowe było w moim przypadku momentem refleksji i otrzeźwienia: dlaczego Lech ma być faworytem, skoro wiadomo, że nie zagrają Walemark i Gholizadeh, jedni z ofensywnych liderów zespołu z ubiegłego sezonu? Niels Frederiksen sugerował przed meczem, że nowy lewoskrzydłowy Leo Bengtsson (czyli na ten moment jedna wielka niewiadoma) raczej nie dostanie szansy od pierwszej minuty. Wiedzieliśmy więc, że wobec kontuzji Hakansa jest spore prawdopodobieństwo, że mecz na tej pozycji zacznie fatalny w ubiegłym sezonie Bryan Fiabema. Dlaczego kopiący się po czole Norweg miałby poradzić sobie z trzymającym solidny poziom Pawłem Wszołkiem?

Legia też oczywiście ma swoje problemy kadrowe, jak kontuzje Vinagre’a i Goncalvesa, sprzedaż Oyedele, czy powracający temat braku klasowego napastnika. Zmierzam jedynie do tego, że na tle tego krzyczącego o transfery składu Legii, ten Lecha wcale nie prezentował się szczególnie ekskluzywnie.

Bryan Fiabema. Nie daje liczb, ale Niels Frederiksen regularnie na niego stawia

Szybko uwidoczniło się to w grze. Legia była szybsza, bardziej zdecydowana, dokładniejsza. Gdyby ktoś mniej zorientowany oglądając to spotkanie, zapytał o to, która z drużyn jest tą, która musi koniecznie sprowadzić nowych piłkarzy, można by na podstawie wrażenia odpowiedzieć, że Lech. W grze gospodarzy prawie nic się nie kleiło. Groźnych zespołowych akcji, jak ta, którą ostatecznie zamienił w końcówce na gola Filip Szymczak, praktycznie nie oglądaliśmy. Jeśli pod bramką Legii pachniało golem, to tylko po wrzutkach Joela Pereiry. Choć Portugalczyk to fachowiec, liczenie tylko na ten element gry to zdecydowanie za mało.

Tymczasem ta słaba, wyczekująca transferów niczym kania dżdżu Legia, była w stanie wymienić czterech zawodników w porównaniu do wyjściowej jedenastki z meczu z Aktobe i nadal zaprezentować się wyraźnie lepiej na tle mistrza Polski. Zastępujący Vinagre’a Kun (raczej mierzący się z opinią zawodnika nieprzystającego do aspiracji klubu) dorzucił piłkę na głowę Wszołka przy pierwszym golu, zaś mający mnóstwo do udowodnienia Szkurin kapitalnie wykorzystał długie zagranie od Elitima przy trafieniu numer dwa.

Tym razem Lech odjedzie?

Po Superpucharze można pokusić się o wyciągnięcie dość ogólnego wniosku: Legia okazała się nie tak słaba, jak się ją maluje, a Lech wcale nie tak mocny. Może to kwestia dyspozycji dnia, może kwestia powrotu do zdrowia kilku zawodników, a może rzeczywiście Kolejorz potrzebował jedynie przetarcia i już za tydzień pokaże optymalną formę. Na dziś wygląda to jednak tak, że poznaniacy zaprezentowali się na tle gości naprawdę blado. Nie zmieni tego zryw w drugiej połowie, gdy Legia chciała już tylko dowieźć wynik.

Frederiksen, choć przekonywał, że Lech zagrał poniżej jego oczekiwań, nie miał odpowiedzi, które mogłyby uspokoić kibiców. W takiej chwili fani Lecha z pewnością chętnie przyjęliby diagnozę porażki, wskazanie elementów, które nie działały. Trener poskąpił jednak konkretów. Ogólnikowo przyznał, że rywal był po prostu lepszy, powtórzył też argument, który wskazał jeszcze przed meczem, czyli to, że Legia ma już jedno spotkanie o stawkę za sobą, podczas, gdy Lech ostatnie rozegrał kilka tygodni temu. Jeśli w piątek przeciwko Cracovii mistrz Polski ponownie będzie wolny, niedokładny i nieporadny w ofensywie, to tłumaczenie już nie przejdzie.

Iordanescu zgarnął trofeum w swoim drugim meczu w Legii. Frederiksen musi udowodnić jakość w swoim drugim sezonie

Iordanescu tymczasem stara się ekspresowo wdrożyć swoje rozwiązania i widać, że trafia do piłkarzy Legii. Po pierwszej strzelonej bramce zawodnicy nie podbiegli do sektora gości, ale ruszyli prosto do sztabu szkoleniowego, gdzie oprócz radości była też wymiana uwag na temat gry, przekazywanie instrukcji. Po meczu Rumun wbił pośrednio szpilkę Frederiksenowi, podkreślając, że Lech to drużyna ukształtowana, podczas gdy Legia jest w fazie transformacji. Jest to pewien policzek, że będąca w fazie transformacji drużyna była od ukształtowanego mistrza wyraźnie lepsza.

Minęło już dziesięć lat od słynnej wypowiedzi Piotra Rutkowskiego z wywiadu dla Weszło, w którym prezes Lecha – również przed meczem o Superpuchar z Legią –  stwierdził, że jego klub odjechał rywalowi ze stolicy i zastanawiał się, jak bardzo jeszcze mu odjedzie. Choć Lech wówczas starcie o Superpuchar wygrał, życie te słowa zweryfikowało – Kolejorz na kolejne mistrzostwo musiał czekać siedem lat, w trakcie których Legia triumfowała pięciokrotnie. Pokusa, by wygłosić podobne zdanie mogłaby się pojawić i w tym roku – oto na przestrzeni ostatnich pięciu lat Lech ma więcej tytułów mistrzowskich niż Legia i uchodzi za klub lepiej zarządzany. Dziś chyba jednak nikt się na to nie odważy.

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

Fot. Newspix

39 komentarzy

Zainteresowany futbolem od kiedy jako 10-latek wziął wolne w szkole żeby zobaczyć pierwszy w życiu mecz reprezentacji Polski na mistrzostwach świata. Na szczęście później zobaczył też Ronaldo wygrywającego mundial, bo mógłby nie zapałać uczuciem do piłki. Niegdyś kibic ligi hiszpańskiej i angielskiej, dziś miłośnik Ekstraklasy i to takiej z gatunku Stal Mielec – Piast Gliwice w poniedziałkowy wieczór.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Ekstraklasa

Reklama
Reklama