Reklama

Resovia bez zaliczki w finale Pucharu CEV. W Turcji musi wygrać

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

02 kwietnia 2025, 21:26 • 5 min czytania 2 komentarze

Ponad dwie i pół godziny. Tyle walczyli siatkarze Asseco Resovii z Ziraatem Ankara w pierwszym meczu finału Pucharu CEV. Meczu tym ważniejszego, że rozgrywanego u siebie, a stawką dla rzeszowian w tej rywalizacji, poza samym trofeum, jest również to, że mogą zostać pierwszą drużyną od 1998 roku, która obroni tytuł w tych rozgrywkach. Jednak do Turcji siatkarze Resovii pojadą odrabiać straty. Dziś przegrali 2:3, a tie-break tego meczu dostarczył mnóstwo emocji. Niestety, na końcu negatywnych.

Resovia bez zaliczki w finale Pucharu CEV. W Turcji musi wygrać

Asseco Resovia gorsza w pierwszym meczu finału Pucharu CEV

Asseco Resovia do Pucharu CEV przystąpiła jako obrońca trofeum. Choć w zeszłym sezonie grę zaczęła od Ligi Mistrzów, to w najważniejszych rozgrywkach europejskich odpadła w grupie, w konsekwencji zlatując o szczebel niżej. Ale tę wpadkę wykorzystała najlepiej, jak mogła. Pokonała kolejno Aluron CMC Wartę Zawiercie, Fenerbahce Medicana Stambuł oraz SVG Luneburg i zgarnęła pierwsze w historii klubu europejskie trofeum.

Polsko-tureckie starcie w Pucharze CEV

W tym sezonie ich droga do finału była dłuższa, bo grali bezpośrednio w Pucharze CEV. Schody zaczęły się jednak dopiero od ćwierćfinału, bo trudno wyzwaniami nazwać mecze z Orion Stars Doentichem (Holandia), VL Lwy Praga (Czechy) czy Pafiakosem Pafos (Cypr). Ale już starcia z Fenerbahce i – szczególnie – francuskim Tours VB stanowiły pewne wyzwanie. Zwłaszcza Francuzi dali się polskiej ekipie we znaki.

Ale ta do finału doszła. A w nim miała się zmierzyć z Ziraatem Bankasi Ankara.

Reklama

Czy to niespodzianka, biorąc pod uwagę fakt, że Ziraat grał w półfinale z włoskim Trentino, ubiegłorocznym zwycięzcą Ligi Mistrzów? Niekoniecznie. Jak ujmował to Dawid Woch, środkowy Asseco, na łamach portalu Super Nowości:

– Troszeczkę byłem zaskoczony awansem Ziraatu do finału Pucharu CEV bo nie oglądając wcześniej meczów obstawiałem, że naszym rywalem będzie Trentino. Gdy jednak obejrzałem półfinały, które stały na naprawdę wysokim poziomie to zaskoczenie już nie było. W zespole z Ankary jest wielu topowych graczy na świecie i nic dziwnego, że awansowali do finału. Grają siatkówkę na najwyższym poziomie.

Jacy to topowi gracze? Przede wszystkim Matthew Anderson. Doświadczony Amerykanin to zdecydowany lider ekipy z Ankary. Ale partnerują mu między innymi Toncek Stern, który zanotował fantastyczny poprzedni sezon, Francuz Trevor Clevenot, Włoch Paolo Zonca czy Holender Wouter Ter Maat. Oni wszyscy stanowią o sile tureckiej ekipy.

I dziś to pokazali.

Droga do tie-breaka

Stephen Boyer, atakujący Asseco Resovii, mówił przed meczem, że rzeszowianie muszą dobrze wejść w spotkanie i nie pozwolić się zaskoczyć. Tym bardziej, że dziś do dyspozycji mieli własną halę i swoich kibiców, z kolei w rewanżu zagrają w Turcji, przed tamtejszą – fanatyczną nawet na siatkówce – publiką.

I generalnie to, co powiedział Francuz, udało się wykonać.

Reklama

Gospodarze wygrali bowiem pierwszego seta, ale równocześnie przekonali się, że łatwo z rywalami z Turcji nie będzie. Ziraat grał naprawdę dobre zawody, partia rozstrzygnęła się dopiero na przewagi (27:25). Jednak już w drugim secie goście pokazali, że tanio skóry nie sprzedadzą i wygrali stosunkowo łatwo – do 21.

Co dalej? Kolejne dwa sety przyniosły podobny scenariusz. W trzeciej partii triumfowali rzeszowianie – czym zapewnili sobie co najmniej jeden “punkcik” w tej rywalizacji – ale dokładnie takim samym rezultatem (25:23), tyle że w drugą stronę odpowiedzieli goście. A z rytmu, w który wpadli w tamtej partii, nie wybiła ich nawet czerwona kartka i strata punktu przy 7:8. Zawodnicy z Turcji utrzymali nerwy na wodzy, doprowadzili seta do szczęśliwego końca.

O wszystkim miał więc zadecydować tie-break. I tu zaczęło się szaleństwo.

Czyste emocje, ale na końcu – negatywne

Bo najpierw siatkarze Ziraatu grali jak natchnieni. Odskoczyli Resovii na pięć punktów i nie pozostawiali złudzeń co do tego, że w tym fragmencie meczu są po prostu lepsi. Jednak od stanu 6:1 dla tureckiej ekipy zrobiło się wkrótce… 7:7. I tak jeszcze przed zmianą stron – punkt później – mecz na nowo się wyrównał.

I wyrównanym już właściwie pozostał do samego końca. Choć Turcy mieli jeszcze moment przewagi – odskoczyli na 12:10 – jednak rzeszowianie ich dogonili. Duża w tym zasługa czy to świetnie grającego Stephena Boyera, czy operującego przez kilka punktów na jednej nodze (i w końcu zmuszonego do zejścia z boiska) Klemena Cebulja. Świetnie radził też sobie libero rzeszowian, Michał Potera.

I co to wszystko dało? Niestety, nie zwycięstwo w meczu. Choć Resovia robiła wszystko, by to odnieść. Siatkarze gospodarzy obronili po drodze trzy piłki meczowe. I każdą z trudem.

Przy 14:15 fantastycznie zaatakował na potrójnym bloku Lukas Vasina, umieszczając piłkę między rękami blokujących a siatką. Przy 15:16 znów on – tym razem blok aut – po wcześniejszej fantastycznej obronie zagrywki przez Poterę. Przy 16:17 Boyer atakował dwukrotnie, za drugim razem mieszcząc piłkę po prostej, choć zdawało się, że jest to niewykonalne.

Przy 17:17 w dodatku kilku centymetrów zabrakło, by piłka po bloku rzeszowian wpadła w boisko. I to był kluczowy moment, bo chwilę później zagrywka gości przeszła po taśmie w boisko i spadła idealnie w strefę, w której żaden z siatkarzy Resovii nie był w stanie jej sięgnąć.

Emocjonujący mecz i piekielnie ciekawy tie-break skończył się więc punktem zdobytym dzięki szczęściu. Równocześnie punktem, który na pole position do trofeum stawia Ziraat Ankarę. Turcy co prawda wciąż będą musieli wygrać u siebie spotkanie, ale już dwa wywalczone sety dadzą im minimum dogrywkę w postaci złotego seta. A przewaga własnej hali powinna im tylko pomóc.

Mimo wszystko pozostaje wierzyć w to, że rzeszowianie zdołają się podnieść i na obcym terenie powalczyć skutecznie.

Asseco Resovia Rzeszów – Ziraat Bankasi Ankara 2:3 (27:25, 21:25, 25:23, 23:25, 17:19)

Czytaj więcej o siatkówce:

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane