Zwykle z sezonem skoków żegnamy się z trudem. W końcu przez cztery miesiące niezmiennie towarzyszą nam śnieg i latanie. W tym roku jednak napiszemy: dobrze, że to już koniec. Po tym, jak skakali Polacy i co pod koniec postanowili odwalić Norwegowie, naprawdę mieliśmy już skoków dość, a tego stanu rzeczy nie uratował nawet Domen Prevc rekordem świata w Planicy. Pora więc na odpoczynek – i dla nas, i dla samych skoczków. Na koniec wyciągnijmy jednak pięć wniosków. O austriackiej dominacji, formie naszych weteranów i o tym, że uczciwych ludzi w tym świecie spotkać trudno.
Skoki narciarskie. Podsumowanie sezonu 2024/25
Wiara w Wielką Trójkę nie ma sensu
Przez lata to na nich opierały się nasze skoki. Ale wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Kamil Stoch najlepszy sezon w karierze zanotował siedem lat temu, a ostatni wielki sukces – wygrany Turniej Czterech Skoczni – w sezonie 2020/21. Dawid Kubacki od sezonu 2022/23 nie potrafi się odnaleźć na skoczni. Piotr Żyła wyciągnął jeszcze z kapelusza mistrzostwo świata przed dwoma laty, ale potem było tylko gorzej. Najmłodszy z tego grona – Kubacki – ma już 35 lat. Owszem, to wiek, w którym coraz częściej w skokach da się jeszcze coś osiągnąć.
Ale żeby w gościu mającym tyle lat – i dwóch jeszcze starszych – pokładać swoje nadzieje na kolejne lata? Nie no, to nie wiara, to naiwność.
Nie wykluczamy tutaj, oczywiście, że w przyszłym sezonie jeszcze jeden, być może ostatni, raz któryś z nich odpali. Że może wskoczy na igrzyskach na podium, że znowu nas ucieszy. Jeśli tak – wspaniale, będziemy z tego powodu niezwykle szczęśliwi. Ale co potem? Tak czy siak trzeba nam będzie pogodzić się z tym, że każdy z tej trójki wkrótce przejdzie na emeryturę. Przeciąganie ich karier i tak pozwoliło nam mieć kilka lat więcej, niż mogliśmy się spodziewać, na znalezienie następców. A kogo mamy? Na ten moment jednego Pawła Wąska. Bo Olka Zniszczoła – który też już po trzydziestce – trudno nazywać w tej sytuacji następcą.

Piotr Żyła, Kamil Stoch, Dawid Kubacki i Aleksander Zniszczoł. Fot. Newspix
PZN postanowił zaryzykować. Zwolnił Thomasa Thurnbichlera, który dziś żegnał się z kadrą, i postawił na trenera, z jakim będą chcieli pracować nasi skoczkowie Wielkiej Trójki. Macieja Maciusiaka wszyscy znają, w przeszłości pomagał i Kubackiemu, i Żyle. Jest przy tym niezłym fachowcem, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Adam Małysz i spółka głównie chcą zawierzyć tu sile przyjaźni. Pytanie brzmi: czy warto? Na rok przed igrzyskami stawiamy bowiem na trenera, który mimo wszystko w tej roli jest niewiadomą, a w dodatku odbieramy przy tym szkoleniowca, który zbudował Pawła Wąska na poziom podium Pucharu Świata. A Paweł – jak już ustaliliśmy – jest naszą największą nadzieją na kilka najbliższych lat.
Dla mnie – na papierze – nie ma to sensu. Zresztą pisałem o tym już kilka tygodni temu, broniąc austriackiego szkoleniowca. Teraz, gdy wiadomo, że PZN postanowił na Maciusiaka, tym bardziej wydaje się, że nie warto było Thurnbichlera się pozbywać (bo że zgodzi się na prowadzenie kadry juniorów, można szczerze wątpić). Ale może polski trener solidnie nas zaskoczy i sprawi, że swoje słowa odszczekamy. Niemniej jeśli to zmiana na “żądanie” w dużej mierze weteranów – a ci przyznali to właściwie wprost po konkursach w Planicy – to naprawdę można mieć wątpliwości co do tego, czy powinniśmy jeszcze ulegać ich życzeniom.
CZYTAJ TEŻ: GOLDBERGER: ODEJŚCIE THURNBICHLERA? TO NIE SĄ DLA WAS DOBRE WIEŚCI!
Cóż, oby przekonali nas, że było warto.
Początek sezonu znaczy niewiele
Pamiętacie jeszcze, jak zaczął się ten sezon Pucharu Świata? Otóż na pierwszych osiem konkursów indywidualnych, siedmiokrotnie na podium stał Pius Paschke, z czego pięć razy wygrał (a w dodatku triumfował też w rywalizacji mikstów i duetów). Wiekowy Niemiec – równolatek Dawida Kubackiego – wykręcał wtedy absolutne życiówki. W końcu wcześniej w karierze wygrał tylko jeden konkurs PŚ, a trzy razy stał na podium. W dodatku wszystkie te wyniki miały miejsce poprzedniej zimy. Na start kolejnej wpakował się z takim przytupem, że poważnie zaczęliśmy się zastanawiać, czy aby nie zostanie najstarszym w dziejach triumfatorem Kryształowej Kuli.
Szybko okazało się jednak, że nie ma na to szans.
Po triumfie w Titisee-Neustadt – 15 grudnia – Paschke ani razu… nie stanął już na podium. Jego spadek formy był ogromny, bo po drodze zdarzyło mu się aż czterokrotnie nie wejść do drugiej serii, a z rzadka w ogóle walczyć o TOP 10 konkursu. Z takiej sytuacji skrzętnie skorzystali, rzecz jasna, Austriacy, którzy też nieźle wyglądali od początku – ale nie dominowali tak, jak Paschke. Daniel Tschofenig rozkręcił się jednak z czasem, podobnie Jan Hoerl.
A Paschke? On zaczął spadać w klasyfikacji generalnej i ostatecznie wypadł – i to z dużą stratą – nawet z podium. Trudno się jednak temu dziwić, skoro dobrze ponad połowę swoich punktów zdobył na samym starcie sezonu – w pierwszych ośmiu konkursach nabił 676 punktów, ostatecznie zgromadził ich 1006, a więc w pozostałych 21 konkursach – 330. To więc kolejny dowód na to, że co dzieje się na starcie sezonu, zostaje na starcie sezonu. Owszem, warto wtedy punktować, ale ten kto chce wygrać Kryształową Kulę, musi trzymać poziom w okresie od Turnieju Czterech Skoczni, a szczególnie – w drugiej połówce zimy, gdy wielu zawodnikom zaczyna brakować sił.

Pius Paschke. Fot. Newspix
Piszemy, że to kolejny dowód nie bez przyczyny. Weźmy sezon 2022/23, gdy świetnie na starcie prezentował się Dawid Kubacki, ostatecznie jednak nie stanął nawet na podium klasyfikacji generalnej. Albo 2017/2018, gdy Kamil Stoch wygrał dopiero w trakcie Turnieju Czterech Skoczni, a potem zgarnął właściwie wszystko, co było w tamtym sezonie do zgarnięcia. Sezon wcześniej Stefan Kraft z kolei nie imponował na starcie rywalizacji. A potem triumfował w klasyfikacji generalnej. Jasne, są też przypadki “przeciwne” – Kraft w zeszłym sezonie był świetny w pierwszych konkursach i wygrał Kryształową Kulę. Ryoyu Kobayashi w sezonie 2018/19 również.
A więc da się, oczywiście. Jednak zasada jest jednak niezmienna: ekscytować się szansami danego skoczka na Kryształową Kulę można dopiero, gdy ten nadal będzie skakać na najwyższym poziomie po Turnieju Czterech Skoczni. To wtedy oddzielamy mężczyzn od chłopców, a selekcja przebiega właściwie z konkursu na konkurs.
W tym sezonie – paradoksalnie – chłopcem okazał się ten znacznie starszy (Paschke), a mężczyzną młodszy (Tschofenig).
Kolejna austriacka dominacja?
Czterokrotnie zajęli całe podium w poszczególnych konkursach. W 23 z 29 konkursów co najmniej jeden z nich znajdował się na pudle. Zgarnęli Turniej Czterech Skoczni i Puchar Świata – w obu przypadkach w całości, zapełniając podium. Pięciu ich reprezentantów kończyło zawody w najlepszej trójce. Z czego dwóch urodziło się już w XXI wieku. Innymi słowy: Austriacy dominowali. To był ich sezon, dopiero na koniec nieco spuścili z tonu, ale wtedy wszystko było tak naprawdę jasne.
Mamy więc powrót do czasów minionych. Znów jesteśmy świadkami austriackiej dominacji.
Tyle że tym razem jest to dominacja w pewnym sensie pełniejsza. Jasne, nikt może nie rozwalał systemu tak jak Gregor Schlierenzauer w najlepszych czasach, a i do najlepszego Thomasa Morgensterna trochę Danielowi Tschofenigowi i spółce zabrakło. Ale nie da się zaprzeczyć, że Austriacy w tym sezonie Pucharu Świata byli najlepsi i po raz pierwszy w dziejach sprawili, że podium generalki PŚ zapełniło się zawodnikami wyłącznie jednej nacji. A to już 46. sezon tej obwoźnej imprezy. Trochę czasu musiało upłynąć.

Podium tegorocznego PŚ, od lewej: Jan Hoerl, Daniel Tschofenig i Stefan Kraft. Fot. Newspix
Czy Austriacy dominowali aż tak, jak w czasach, gdy ich trenerem był Alexander Pointner – to oczywiście sprawa do szerszej dyskusji. Nie ulega jednak wątpliwości, że może to być zaczątek do podobnych czasów. Zresztą – zaczątek to tak naprawdę zeszły sezon i trzecia Kryształowa Kula Stefana Krafta. Teraz po raz drugi z rzędu triumfuje Austriak, ale inny. A to sytuacja, której nie widzieliśmy od lat 2008-2009, gdy najpierw w PŚ triumfował Thomas Morgenstern, a sezon później Gregor Schlierenzauer.
No gdzie nie spojrzeć – wszędzie Austriacy!
Zresztą przedstawiciele tej nacji wydają się być w tym momencie stworzeni do tego, by wieść w PŚ prym. Słoweńcy to lotnicy, którzy miewają wystrzały, ale na dłuższą metę raczej o Kryształową Kulę nie powalczą. Norwegowie – do czego jeszcze przejdziemy – powinni przez najbliższe lata się nie liczyć (no chyba że FIS ostatecznie stchórzy). Polacy – co już ustaliliśmy – mają starzejącą się gwardię, która w generalce tematu po prostu nie ogarnie. Niemcy? Wielu solidnych zawodników, brak jakiegokolwiek wybitnego – a najbliżej tego miana jest Andreas Wellinger, który przecież jeszcze dwa lata temu błąkał się po zawodach niższej rangi. Japonia bazuje na Ryoyu Kobayashim.
No nie ma nikogo, kto – zespołowo, na dłuższą metę – miałby tym Austriakom zagrozić. Przynajmniej na papierze. Przygotujmy się więc na to, że to skoczkowie z kraju Mozarta będą grać w kolejnych sezonach Pucharu Świata pierwsze skrzypce.
Mistrzostwa lubią niespodzianki
W tej dominacji Austriaków z tego sezonu jest jednak jeden problem – żaden z nich nie popisał się przesadnie na mistrzostwach świata. Reprezentanci Austrii z Trondheim wyjechali ostatecznie z:
- brązem ze skoczni normalnej (Jan Hoerl);
- srebrem ze skoczni dużej (Jan Hoerl);
- srebrem w drużynie;
- brązowym medalem w rywalizacji mikstów.
Jasne, wiele innych krajów – w tym my – sporo oddałoby za choć jeden krążek, a Austriacy zdobyli ich cztery (a tak naprawdę pięć – drużynowy medal dołożyła też kadra kobiet). Jednak biorąc pod uwagę skalę ich wyczynów w PŚ, to jednak fakt, że nie sięgnęli po ani jedno złoto – szczególnie w drużynie – a w konkursach indywidualnych ich honor ratował jeden skoczek, może zaskakiwać. Mistrzostwa świata po raz kolejny pokazują jednak, że nie jest łatwo najlepszym tam rywalizować. Bo przecież po złota sięgnęli zawodnicy z drugiego szeregu – Marius Lindvik (choć może nie powinien?) i Domen Prevc. Odpowiednio 17. i 10. w klasyfikacji Pucharu Świata. A Domen i tak w tym zestawieniu podniósł się nieco za sprawą świetnej końcówki sezonu.

Domen Prevc ze swoim złotem MŚ w Trondheim. Fot. Newspix
W poprzednich latach też jednak tak bywało. Weźmy ostatnich kilka edycji i złotych medalistów oraz ich miejsca w generalce PŚ na koniec sezonu:
- 2023: Piotr Żyła (6.) i Timi Zajc (8.).
- 2021: Piotr Żyła (7.) i Stefan Kraft (17.).
- 2019: Dawid Kubacki (5.) i Markus Eisenbichler (7.).
- 2017: Stefan Kraft i Stefan Kraft (1.).
- 2015: Rune Velta (8.) i Severin Freund (1.).
Wnioski? Po 2017 roku właściwie ani razu nie wygrał ktoś, kto albo dominował w całym sezonie, albo chociaż realnie bił się o Kryształową Kulę. Jasne, na ogół nadal byli to skoczkowie z szerzej pojętej czołówki (w ostatniej dekadzie, do tego sezonu – tylko raz spoza TOP 10), ale nie faworyci z pierwszego szeregu. W 2019 sensacją było, że tytułu nie zgarnął Ryoyu Kobayashi. W 2021 w PŚ dominował Halvor Egner Granerud. Przed dwoma laty Norweg ponownie zmierzał pewnie po triumf w klasyfikacji generalnej, ale na mistrzostwach raz jeszcze nie dowiózł.
Innymi słowy: można być dominatorem na dłuższym dystansie. Ale trzeba też umieć przygotować formę na jeden konkretny moment, żeby na mistrzostwach sięgnąć po swoje. A liderom PŚ w ostatnich latach to drugie wychodzi po prostu kiepsko.
Wszyscy oszukują
Nie od dziś wiemy, że skoki narciarskie toczą się “na limicie”. Milimetr w jedną albo drugą stronę może zadecydować o tym, że zostaniesz zdyskwalifikowany, bo twój kombinezon będzie niezgodny z przepisami. Inna sprawa, że możesz też znikąd wyciągnąć rewolucyjne wiązania – ale w ramach przepisów – i zdobyć dzięki nim dwa olimpijskie złota. A możesz też kombinować i z chipami, które miały ukrócić sprzętowe manipulacje, i ze sznurkami wszytymi w kombinezon. I gdyby nie ci wścibscy dziennikarze, jeszcze uszłoby ci to na sucho.
Norwegowie wpadli w najgorszym możliwym momencie. No, prawie. Bo stało się to, owszem, na mistrzostwach świata. W dodatku w ich kraju. W dodatku w momencie, gdy wydawali się rozpędzeni, bo początek sezonu w ich wykonaniu był przeciętny. Stracili też przez to medal na dużej skoczni, to prawda. Z drugiej strony – gdyby stało się to kilka dni wcześniej, pewnie nie mieliby też złota Mariusa Lindvika ze skoczni normalnej. A tak – na razie, choć nie zanosi się na zmianę w tej kwestii – je zachowają.
CZYTAJ TEŻ: WIELKA AFERA W ŚWIECIE SKOKÓW… I CO DALEJ? NORWEGIĘ TRZEBA UKARAĆ
Przede wszystkim jednak ta sprawa udowodniła nam, że w skokach właściwie każdy będzie naginać przepisy – a czasem otwarcie je łamać – jak tylko się da.
Po wpadce Norwegów zrobiło się bowiem głośno i o innych takich przypadkach. Skoczkowie, trenerzy i serwismeni z przeszłości wspominali, jak oni oszukiwali kontrole. Naciąganie kombinezonów, przeszywanie ich, kombinowanie z butami i nartami. Wszystko to już było. Po prostu teraz zrobiono to w sposób tak bezczelny, że gdy go wykryto, to nie dało się zignorować. Skoki pod kątem szeroko rozumianego dopingu technologicznego czyste nie były od lat i wiedzieli to wszyscy. I tylko FIS przymykał na to oczy, aż przymykać dłużej po prostu nie było jak.
I skończyło się tak, jak się takie wieloletnie przymykanie kończy – prawdziwą lawiną, która w dużej mierze spadła na głowy działaczy. Bo Norwegom, owszem, oberwało się potężnie (a powinno jeszcze bardziej), ale nie bez powodu za współwinnych takiego stanu rzeczy uznano osoby decyzyjne w Międzynarodowej Federacji Narciarskiej. Bo to też ich dzieło.
Dziś w skokach wszyscy w pewnym sensie oszukują. A naprawa tego stanu rzeczy potrwa długo. O ile tylko FIS się o tę naprawę postara.
A tego wcale nie jesteśmy pewni.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix