Przez wiele lat praktycznie nie udzielał wywiadów. Uchodził za zamkniętego gościa, wręcz mruka. Nie stawał nawet do rozmówek z reporterami NC+ czy wcześniej Orange Sport. Jakiś czas temu Marcin Brosz wyciągnął jednak wnioski i się zmienił. Dziś o piłce rozmawia chętnie, a przede wszystkim – konkretnie. W długim wywiadzie dla Weszło opowiedział o swoim planie na Koronę, dlaczego nie trafił do APOEL-u, jak Kapo odmienił postrzeganie u młodych, jaki wyszedł wynik badań układu nerwowego i… kiedy Klopp nabrał szacunku dla Polaków. Zapraszamy.
Jak dużym ryzykiem było dla pana przejęcie Korony?
Nie da się miarodajnie ocenić ryzyka przed samym podjęciem pracy. U nas wszystko odbywa się w szalonym tempie. Co tydzień jesteśmy oceniani na nowo. Co kilka dni wystawiane są nowe opinie. Korona idealnie wkomponowywała się w to, na czym mi zależało – drużyna skazywana na ciężką rundę, ale z potencjałem i ambitnymi zawodnikami. Na początku było ciężko – mieliśmy bodaj sześciu zawodników na kontrakcie. Ustaliliśmy z zarządem, że powalczymy o Malarczyka, Dejmka, Fertovsa i Trytkę, żeby zachować minimum szkielet drużyny. To miała być baza. Na tej podstawie chcieliśmy budować zespół. Udało się, choć odejście Piotrka do Ipswich trochę pokrzyżowało nam plany.
Był pan świadomy, że istnieje słynna już klauzula na 50 tysięcy złotych?
Nie patrzyłem w kontrakty. Nie wiedziałem też o ustnej umowie pomiędzy władzami a Piotrkiem. Jemu samemu jednak najbardziej zależało, by Korona jak najmniej odczuła jego absencję. Do końca się wahał. I to nie ze względu na własną osobę, bo wcześniej odrzucił sporo propozycji. Na odchodne mówił: „trenerze, żeby tylko ten transfer nie sprawił, że będzie ciężko”. Malarczyk jest naszym najwierniejszym kibicem. Kiedy przyjeżdża z Ipswich, to pierwsze kroki kieruje nie do domu, a do klubu. Na szczęście ostatecznie udało się pogodzić jego ambicje z planami Korony.
Mówi pan, że widział w zespole potencjał jeszcze przed objęciem Korony. Z dzisiejszej perspektywy łatwo w to uwierzyć, ale jeżeli sprawdzimy, gdzie niektórzy z pana zawodników byli przed kilkoma miesiącami…
Czytałem u was artykuł, w którym rozebraliście nasz zespół i szukaliście wytłumaczenia, dlaczego mamy tyle punktów. Napisaliście też, że Korona znowu ma zespół. Czasem potrzebna jest zwyczajna złość sportowa, ale pamiętajmy, że sytuacja nadal jest ciężka. Nie oszukujmy się – wiemy, o co gramy. Cieszy tylko, że nie patrzymy już na Koronę przez pryzmat upadłości, problemów, zamieszań z radą miasta czy potencjalnego spadku, tylko jako na waleczną drużynę. A to już przekłada się na kolejne obszary. Choćby na dział ekonomiczny.
Czyli?
Mamy taki budżet, jaki mamy. Przy nadzorze finansowym i ugodach możemy się obracać w warunkach, których nie możemy naginać. Priorytetem jest otrzymanie licencji.
Jednym słowem – nie płacicie jak stereotypowy klub z Ekstraklasy.
Nie chcę mówić o ekonomii, bo to nie moje kompetencje. Sam pan jednak wie, co oznacza nadzór i jakie mamy obciążenia z poprzednich lat. Po przejęciu Korony odmówiło mi jednak paru naprawdę młodych zawodników, po których się tego nie spodziewałem.
Widzieli, co się dzieje. Zamieszanie, rada miasta, nawet ten transfer Malarczyka…
Ale jeżeli ktoś gra na poziomie I lub II ligi, a dostaje propozycję od trenera z Ekstraklasy, to…
A odmawiali z II ligi?
Nie chcę rzucać nazwiskami. Po prostu byłem zaskoczony. Korona daje przecież szansę pokazania się w Ekstraklasie, co w młodym wieku jest przeogromnie ważne. To jednak pokazuje, jak byliśmy postrzegani na zewnątrz. Dziś jest przeciwnie. Dziś większość chciałaby grać w Kielcach. Nie chcę opowiadać, że zbudowaliśmy wielką markę, bo na to potrzeba lat, ale nasza praca przynosi efekty.
Nie wiem, czy pan się zgodzi, ale dla mnie symbolami obecnej Korony są Sierpina i Przybyła. Można się było spodziewać, że Jovanović będzie świetnie grał i Cebula zacznie się wyróżniać, ale tamci dwaj byli już kompletnie skreśleni, i to w klubach z niższych lig.
Trafne spostrzeżenie, ale dla mnie najważniejsze jest coś innego – właśnie ten zespół, o którym pisaliście. Proszę sprawdzić, kto odchodził z Korony w ostatnich latach. Indywidualności. Uznane, doświadczone postaci. W naszej sytuacji musieliśmy zbudować drużynę, na bazie której potem wykreowała się na przykład ta dwójka.
Po prostu czują, że jeżeli nie przebiją się teraz, to już chyba nigdy, bo sama okazja ponownej gry w Ekstraklasie spadła im jak z nieba.
Michał strzelił cztery bramki, a Łukasz po meczu z Legią znalazł się na ustach wielu ekspertów. Wszystko się jednak zmienia. W pierwszych meczach błyszczeli Cebula i Jovanović, a za ostatnie możemy dorzucić Grzelaka. Zostało osiem kolejek, w których pokażemy kolejnych zawodników. Proszę porównać składy z meczu z Jagiellonią i ostatniego z Piastem. Mamy ciągłe zmiany. Łukasz Sierpina nie załapał się do osiemnastki na Zagłębie, choć wiem, że było to dla niego ważne, bo wywodzi się z tamtego rejonu. Po prostu przegrał rywalizację, ale nie załamał się, walczył na treningach, w drugim zespole i wykorzystał szansę – podkreślam – na Legii. Tacy jesteśmy. Każdy pracuje na swoje pięć minut.
W którym momencie poczuł pan, że Korona gra właśnie to, co pan sobie zakłada?
Jeszcze nie poczułem. Co mecz wyciągam kolejne minusy i pracuję nad plusami. Taka brutalna prawda – musieliśmy poprzegrywać. Nie zrezygnujemy jednak z kolejnych ryzykownych rozwiązań.
A co było ryzykowne?
Granie u siebie dwójką napastników, gdy nie byliśmy na to przygotowani. Chcieliśmy zapunktować przed własną publicznością w meczu z Łęczną, a okazało się to bolesne. 0:2. Musimy jednak podejmować takie kroki. To konieczne, by zespół się rozwijał. Chcemy wiedzieć, na ile nas stać. Pracujemy ze sobą ledwie parę miesięcy. Niektóre pojedyncze wyniki są wręcz złudne. Mecz z Piastem – niewykorzystany karny Nespora i inne sytuacje. Mecz ze Śląskiem – okazja Bilińskiego, szansa w końcówce Flavio i nieuznana bramka ze spalonego. W tych dwóch spotkaniach zdobyliśmy sześć punktów, a przecież mogło być różnie. Nie oszukujmy się – Korona nie dominuje. Gramy wyrachowanie, ale żeby pokazywać inną piłkę, potrzebujemy więcej czasu. Na razie musimy skupiać się na pojedynczych meczach.
Nie obawia się pan szpitala? Dwie-trzy kontuzje i wszystko może się posypać.
Przychodząc zaprosiłem jedenastu zawodników z drugiego zespołu. Ci chłopcy nadal z nami trenują. Przy naszym stylu, czyli szybkim przejściu z obrony do ataku musimy się liczyć z kontuzjami. To bardzo dynamiczna gra. Może być dużo urazów i kartek. Przygotowujemy jednak młodych. Na ławce w meczu z Pogonią zasiedli zawodnicy, o których przeciętny kibic mógł nawet nie słyszeć.
Ma pan następnego Cebulę?
Jak najbardziej.
Rozumiem, że chce pan wywołać optymistyczny przekaz, ale świętokrzyskie uchodzi za pustkę, jeśli chodzi o talenty.
Przecież wcześniej sprzedaliśmy Kwietniewskiego z rocznika 99 do Fulham. Gdyby chłopak został, grałby dziś w Koronie. Kolejnym z tego rocznika, który dostałby szansę, jest Szałas, ale wybrał juniorów Legii. Marcin Cebula i Tomek Zając dostali powołanie na U-20, a na U-21 Michał Przybyła. Wysyłamy też chłopaków na młodsze kadry, mamy np. utalentowanego bramkarza, a Adriana Uniata przymierzał już trener Pacheta. Uciekł nam Angielski, który przy naszym pomyśle na grę dostałby sporo szans.
Czyli nie ma takiej pustki?
Jeżeli chłopcy nie poczują swojej szansy widząc, że ich koledzy wchodzą do zespołu, to… większej szansy nie będzie.
Nie jest pan lekko rozczarowany brakiem liczb u Cebuli? Widać, że chłopak sporo potrafi, ale na tej pozycji będzie się go rozliczało z goli i asyst.
W ostatnich kolejkach Marcin jest dla nas kluczowy. Wziął odpowiedzialność za klub, a to ogromne obciążenie dla tak młodego zawodnika. Do tego dochodzi systematyczna gra w kadrze, która praktycznie rozpoczyna się od niego. W pół roku zrobił kolosalny postęp. Oczywiście, że będzie się od niego oczekiwało goli i asyst, ale my np. najpierw oczekujemy lepszej gry w defensywie. Wszystkiego w trzy miesiące nie wypracujesz. Systematyczność. Jeżeli będziemy mu dokładać jeszcze i jeszcze więcej, to organizm w końcu powie stop. Musimy go monitorować. Damy mu za dużo, to zatnie się na dłużej.
I pojawią się tradycyjne pytania, dlaczego nie przeszedł z wieku juniora do seniora.
Dokładnie.
A ma pan sposób na Bartka Pawłowskiego? Pytam, bo – jak określił go „Przegląd Sportowy” – to piłkarz specjalnego prowadzenia. Ostatnie mecze były sygnałem, że powoli wraca do dyspozycji z Widzewa.
Wokół Bartka wytworzyła się jakaś dziwna otoczka. Nie wiem, skąd ona się wzięła, bo pierwszy przychodzi na trening, a ostatni wychodzi. Najzwyczajniej kocha piłkę, ale…
Ma też duże ego.
A który piłkarz nie ma?
Już ten Cebula wydaje się znacznie skromniejszy.
Jeden jest cichy, drugi nie gryzie się w język. Nie wrzucajmy wszystkich do jednego worka. Bartek wpisuje się w mój zespół. Sam natomiast musi ocenić, czy był przygotowany na wyjazd na Zachód, czy może powinien najpierw pójść do lepszego polskiego zespołu, a potem myśleć o Maladze.
Tam zarzucali mu, że kiepsko gra bez piłki i nie pracuje w defensywie.
Neymar mógł trafić do Barcelony wcześniej. Dwa lata się jednak przygotowywał, obserwował ten klub i na koniec już wiedział, co mu jest potrzebne, by być gotowym zawodnikiem.
Nie porównujmy Neymara z Pawłowskim.
Nie porównuję. Mówię tylko, że to zawsze wybory piłkarzy. Trzeba sobie zadać pytanie: „czy jestem gotowy?”. Bartek jest piłkarzem nietuzinkowym, ale na skrzydłach rywalizację mamy większą. Sierpina, Pawłowski, Zając, Paweł Sobolewski, wraca po kontuzji Pyłypczuk, a i Cebula może tam zagrać.
Z którą pozycją macie największy problem?
Najlepszą odpowiedzią na pana pytanie jest Grzelak. Przychodził jako nominalny lewy obrońca, grający jednak w Dolcanie jako wahadłowy w 3-5-2. Czyli nie był ani stricte lewym obrońcą, ani pomocnikiem. U mnie występował jako stoper, a potem wskoczył jako defensywny pomocnik. Moglibyśmy mówić, że mamy problem z defensywną pomocą, ale wstawiliśmy „Grzelę” i zrobił postęp. Tak samo może być z Airamem Cabrerą – grał na boku, jako podwieszony napastnik i stopniowo zaczyna nas przekonywać. Mam teorię, że jeżeli ktoś występował w Segunda Division, to musi mieć jakość, żeby wyróżniać się w Ekstraklasie. Inna sprawa, czy poradzi sobie fizycznie i czy się zaaklimatyzuje. Do czego jednak zmierzam – nie chcę mówić, że nie mam kogoś na daną pozycję, bo wszystko może się zmienić.
Reasumując – nie jest z tą Koroną tak źle, jak można było przypuszczać?
Chłopcy mają jeszcze większy potencjał niż pokazują. To się bierze z pewności siebie i systematyczności. No i dobrego klimatu wokół klubu – świadczy o tym sam fakt, że pan przyjechał i rozmawiamy w takim tonie.
Odbudował pan też swoją markę.
Nie jest tak, że przez ten rok nie miałem żadnych propozycji. Cztery lata w Gliwicach kosztowały mnie jednak tak dużo, że nie byłem od razu gotowy do kolejnych wyzwań. Tak przedstawiałem to tym, którzy do mnie dzwonili. Ktoś, kto mnie zatrudnia, oczekuje mojej dyspozycji przez cały dzień, a ja nie czułem się przygotowany do pracy na pełnych obrotach. Choć nie ukrywam, że w ostatnich miesiącach już sam chciałem wracać.
Takie podejście to ryzyko. Można wypaść z karuzeli.
Widzę to nawet po sobie.
Dlaczego nie wypalił APOEL?
Zadzwonił do mnie Kamil Kosowski, z którym grałem w Górniku i kolegujemy się do dzisiaj. Cypryjczycy powiedzieli, że są zainteresowani, ale w pierwszej kolejności mieli asystenta Mourinho i Thorstena Finka. Byli uczciwi – pytali, czy byłaby możliwość, gdyby nie dogadali się z tamtymi. Ostatecznie wzięli Finka i temat upadł. Zdarza się. Przerwa mi się jednak przydała. Musiałem spojrzeć na pewne rzeczy z dystansem. Klasyczny krok do tyłu, żeby zrobić krok do przodu.
Jak Guardiola.
Mocne porównanie, ale proszę mi wierzyć, że ta praca jest ekstremalna. Tydzień temu zrobiłem pomiar układu nerwowego. Mam go na poziomie 75. roku życia.
Bezpośrednio po meczu?
Przed. Żeby wykonywać ten zawód, trzeba być zdrowy, wypoczęty i mieć trzeźwe myślenie. Nie można mieć myśli ukierunkowanych gdzie indziej. Stąd ta przerwa.
Pan raczej sprawia wrażenie gościa, którego trudno wyprowadzić z równowagi.
Muszę zachowywać umiar. Zwycięstwa i liczba punktów pozwalają nam tylko na większy spokój przy przygotowywaniu kolejnego meczu.
Do jakiego stopnia jest pan pracoholikiem?
Gdyby pan traktował swoją pracę jako zwykłą, do odbębnienia, to by pan proponował wywiad przez telefon. Wsiadł pan w samochód, dwie godziny w jedną, półtorej godziny rozmowy i powrót. To nie pracoholizm, tylko poważne traktowanie obowiązków. Ja podporządkowałem wszystko pod klub. Życie prywatne zostawiłem na boku.
Nie ściągnął pan rodziny do Kielc?
Nie. Mam roczną umowę, więc zmiana życia całej rodziny i samo przepisywanie szkół zajęłoby tyle czasu, że wolę go poświęcić klubowi. Odległość z Kielc do domu nie jest jednak nie do pokonania.
Z czego wynika tak diametralna zmiana pana nastawienia w ostatnim czasie?
Do mediów?
Przede wszystkim.
Słyszałem, co ludzie o mnie mówili po Piaście – to raz. Dwa – przekazywałem wiele informacji za pośrednictwem rzecznika lub asystentów. Sądziłem, że to wystarczy. Po trzecie – liczyłem, że udowodnię wszystko samą pracą i wynikami.
Tak nie jest.
Dziś to wiem. Kibice nie wiedzieli o wielu sprawach, o których mieli prawo oczekiwać, że się dowiedzą. Brakowało tego, żeby klub, w którym pracowałem, był lepiej postrzegany. Kiedy ludzie wiedzą wszystko, jest inaczej. My tymczasem nie pokazywaliśmy wielu problemów. Chcieliśmy wszystko odbudować z dala od kamer.
Pozytywnych rzeczy nie eksponowaliście, a przecież było ich sporo.
Wiem, ale wszystkiego uczyliśmy się na żywym organizmie. Po spadku z Ekstraklasy Piast musiał sprzedać najlepszych zawodników, Glika i Wilczka, by móc dalej istnieć. Ważne było, żeby się nie stoczyć. Nawet dziś oglądamy przecież przykłady klubów z mocniejszą marką, które się nie utrzymały na najwyższym poziomie. Wymagano, byśmy wrócili do Ekstraklasy już w pierwszym sezonie. Przez dłuższy czas nie mieliśmy jednak stadionu i graliśmy na obcych boiskach. W pierwszym roku się nie udało, ale postawiliśmy fundament i sezon później awansowaliśmy. Ludzie pewnie oczekiwali natychmiastowego powrotu i frustracja, która pojawiła się później, była tego pochodną. Proszę uwierzyć – my tam robiliśmy wszystko. Naprawdę wszystko. Od prowadzenia drużyny, przez ekonomię, aż po rozmowy kontraktowe. Decyzyjność leżała po naszej stronie. Było to ryzykowne, ale zdecydowaliśmy z szefami Piasta, że taka praca pozwoli nam się szybciej odbudować. Tak się stało. Klub odbudował się błyskawicznie, awansowaliśmy do pucharów, a potem odbiło się to na mnie. Mam jednak satysfakcję, że moja czteroletnia praca dała podstawy do tego, co widzimy dziś. Gdyby wszystko trwało dłużej, być może nie zostałbym zwolniony pod koniec sezonu. Ale nie byłoby też awansu do pucharów. Można gdybać.
Zmienił pan też nastawienie do piłkarzy. Wcześniej zdarzały się sytuacje, że odsunął pan Jurado po wywiadzie albo nie pozwolił Zbozieniowi pojechać do Ligi+ Extra.
Sytuacji z Jurado szczerze nie pamiętam. Ruben zawsze był dla mnie wzorowym zawodnikiem, pracował jak trzeba. Co do Zbozienia – absolutnie nikomu niczego nie zabroniłem. Nie mam do tego prawa, NC+ jest naszym głównym udziałowcem. Nie podobała mi się tylko sama forma załatwienia tej sprawy. O tak ważnej rzeczy jak wyjazd wiodącego piłkarza do telewizji dowiedziałem się ostatni. Mnie naprawdę zależało na promowaniu klubu, tylko uznawałem, że może się to odbywać bez mojego bezpośredniego udziału. Dziś wiem, że błędnie.
Z perspektywy czasu ma pan przekonanie, że utrzymałby tę drużynę?
Zostałem zwolniony po bezbramkowym remisie ze Śląskiem. Nawet po tym meczu widziałem, że wskakujemy na wyższe tryby, bo udało się dowieźć ten wynik w dziesiątkę. Jasne, że nikt nie oczekiwał walki o utrzymanie, ale dziś Lech, Jagiellonia, Legia i Śląsk mają podobne problemy. Sami przeżywaliśmy to wszystko po Karabachu, ale mówię z pełnym przekonaniem: wychodziliśmy z dołka. Odbudowywaliśmy się fizycznie, co w Piaście było szczególnie ważne, bo bazowaliśmy na „fizyce”. Mecz z Cracovią zresztą pokazał, że wracaliśmy na właściwe tory.
I co pan czuł, gdy Angel Perez Garcia nagle zdemolował Cracovię w debiucie?
Mogę mu pogratulować, bo to jego zasługa.
Jaka jego zasługa, skoro pracował dwa dni?
On to firmował swoim nazwiskiem. Mnie już nie było.
Nie był pan rozczarowany dowiadując się, że zastąpi pana trener z Malediwów?
Odpowiem lapidarnie: nie ja go wybierałem.
Dopytuję, bo Piast to dla pana wyjątkowy klub.
Oczywiście, że wyjątkowy. Pamiętam przecież te początki. Te małe firmy, których już nie ma. Ile ci ludzie, którzy nie pchali się na afisz, włożyli serca, żeby klub w ogóle istniał. Przejmowaliśmy drużynę w trudnym momencie. Były potężne problemy, zmiany właścicielskie, ale potem przyszły sukcesy. Człowiek zawsze podchodzi do miejsca pracy emocjonalnie, gdy pamięta, jak to wszystko się zaczynało. Piast na szczęście przetrwał i dziś jest jednym z klubów, które stanowią o sile Ekstraklasy.
Po cichu jednak pewnie pan liczył, że Piast zrobi niespodziankę w pucharach, a pan pokaże się na rynku jak kiedyś Michał Probierz na tle Arisu.
Ale mecz z Karabachem był – jak na nas – rewelacyjny, losy ważyły się do samego końca! Proszę sprawdzić, gdzie dziś jest Karabach. Proszę poczytać, jak poszli do przodu. Chciałem, żeby to Piast szedł drogą Karabachu. Żeby to do Gliwic przyjeżdżał Inter czy Anderlecht. Uważałem, że w dalszej perspektywie było nas na to stać.
Nie oszukujmy się – Karabach to inne realia finansowe.
Ale dziś w Gliwicach realia też są lepsze niż wtedy. Oczywiście, że to inna sytuacja, ale chodzi o pomysł i filozofię prowadzenia klubu.
Jak określiłby pan samego siebie jako trenera? Wiadomo, z czym kojarzy się Probierz, z czym Berg, z czym Ojrzyński, a Marcin Brosz?
I z czym kojarzy się Probierz?
Choleryk, rzecznik polskich trenerów, a przy tym wprowadza młodzież i…
A Berg?
Lżejsze treningi, zero emocji, schematyczna gra. A pan?
A pan jak by mnie określił?
Nie wiem. Analityk?
Sam pan musi sobie wyrobić zdanie po rozmowie, ale to ciekawe, bo nikt nigdy nie zadał mi takie pytania. Chcę budować swoją markę, a ocena pewnie przyjdzie z czasem. Niezależnie od tego, że mam roczną umowę, muszę być przygotowany, że zostanę w Kielcach na lata. Jeżeli właściciel zapyta, co będzie za pięć lat, muszę znać odpowiedź. Z Piastem było tak samo.
Pucharów jednak pan nie planował.
Planowałem dynamiczny rozwój. Hasło „puchary” faktycznie nie padało. Jako trenerzy zawsze musimy zabezpieczyć się na dwa scenariusze. Ważniejszy jest jednak ten negatywny – żeby wiedzieć jak reagować. Teraz skupiamy się na meczu z Termalicą, co nie zmienia faktu, że mam kilkuletnią wizję.
Uważa pan, że trenerzy w Polsce są niedoceniani?
Myślę, że sukcesy reprezentacji, charyzma trenera Nawałki, podejście prezesa Bońka i rewelacyjna gra zespołu przełoży się na całe środowisko. Chodzi o wykreowanie magii wokół piłki. Sam fakt, że już nie ma biletów na najbliższe mecze towarzyskie kadry, pokazuje, że ta marka rośnie. A to wpłynie na szanowanie trenerów przez udziałowców czy kibiców. Reprezentacja to szczyt tej góry, ale jej prestiż spływa na podstawę piramidy. To, że długo brakowało nam sukcesów, jest pochodną transformacji, szalonego okresu. Wszystko się zmienia. Mamy infrastrukturę, dwa zespoły w Lidze Europy, wiodące postaci w najsilniejszych ligach. Do pełni szczęścia brakuje tylko drużyny w Lidze Mistrzów. Kiedy nasi kluczowi piłkarze wrócą z zagranicy i zaczną pracować w Polsce, to jeszcze bardziej podniosą poziom. Widzimy to po samej Koronie. Kapo odbierano różnie, bo i wiadomo, jak wyglądał fizycznie, ale potem dał sporo punktów i wniósł bardzo pozytywne wzorce.
Czyli?
Podejście do treningów.
Wszyscy spodziewali się zmanierowanej gwiazdy, a…
… a on postępował przeciwnie. Pierwszy na treningach. Kiedy miał problemy, to nie liczył, że wszyscy z boku mu pomogą. Oczekiwał od siebie. Dziś piłkarz to przedsiębiorstwo – pracuje na niego sztab ludzi. Oddzielny dietetyk czy trener od przygotowania fizycznego. Klub wszystkiego ci nie da. Młodzi chłopcy widzą jednak, jak prowadzą się nasi reprezentanci czy nawet ten Kapo i sami zaczynają tak postępować. Widzą, że nie mogą być roszczeniowi i tylko wymagać.
Pokolenie się zmieniło?
Ogromnie. Piłkarz przestał uznawać, że coś mu się należy.
Mówi pan, że kiedy piłkarze powracają, to wniosą inne spojrzenie. Często jednak gdy nasi trenerzy jeżdżą na staże, to na koniec opowiadają, że na Zachodzie wszystko robi się tak samo, tylko tam mają lepszych piłkarzy. To wniosek niemal z każdego wyjazdu, a pytam o to pana, bo pan sporo lata po Europie.
Oglądałem wielu topowych trenerów, ale nie na zasadzie jednego treningu, tylko dłuższych okresów. Za sprawą Jerzego Dudka mogłem być na zajęciach i rozmawiać jak z panem przy kawie. I nie nazywałbym tego stażem. To normalne bycie z zespołem. Wiadomo, że kiedy pojechaliśmy do Realu w trakcie trudnego okresu Mourinho, to sytuacja była inna, ale wtedy bardzo pomagał nam trener Alberto Toril z Castilli. Gdyby była potrzeba, poświęcałby nam cały dzień. Warto jednak to wszystko zobaczyć na żywo. Hiszpanie szybko zdiagnozowali swoją somatykę – mali, ale techniczni – i na tym pomyśle zbudowali całą piłkę, szkolenie trenerów czy podejście do młodzieży. Nam bliżej do Niemiec, ale nie chcę się zaszufladkować. Często bywam też w Anglii.
Miał pan podczas któregoś z tych wyjazdów błysk, kiedy coś pana zaszokowało lub odmieniło myślenie?
Kiedy po awansie z Polonią Bytom jechałem do Liverpoolu, obserwowałem tam Beniteza. I porównywałem. Ja robiłem tak, on tak. Dlaczego w taki sposób? Na czym polega różnica? Nie chcę mówić, że coś mnie zszokowało. Ujmę to inaczej: dziesięć lat temu Polska była zupełnie innym krajem i człowiek musiał znać się na wszystkim. Mnie bardziej odpowiada obecny model, gdzie obowiązki są podzielone. Wie pan, co mnie najbardziej zaskakiwało, gdy rozmawiałem z trenerami z Hiszpanii? To, jak oni mówią o piłce. To, jak wyszukują zawodników i jakie zadają o nich pytania. A raczej – o co pytają oni, a o co my.
Czyli?
A jak się u nas rozmawiało o futbolu, gdy sam byłem piłkarzem? Pana pokolenie ma już inne podejście i całe szczęście. Zaczynamy rozmawiać o piłkarzach tak, jak się powinno to robić. Szukamy różnych możliwości.
Wcześniej przekaz był zbyt płytki?
Dokładnie! Upraszczaliśmy. Dwa-trzy zdania wystarczały, by scharakteryzować piłkarza.
Albo się nadaje, albo nie.
A u nich zawsze rozbierano na czynniki pierwsze. U nas jednak też tak już jest, co bardzo mi się podoba. Często kiedy wyjeżdżam za granicę, to uważam, że nie mamy się czego wstydzić. Systematycznie gonimy na Europę, a nasze postrzeganie na Zachodzie jest świetne. Uważają nas za pracowitych i godnych zaufania. Pamiętam moją pierwszą dłuższą rozmowę z Jurgenem Kloppem. Siedzimy i rozmawiamy, moi znajomi tłumaczą. Nagle Klopp rzuca, że pamięta z Mainz polskiego piłkarza, Tomasza Jaworka. Ja do niego, że grałem z nim w Szombierkach, a Klopp robi wielkie oczy. I opowiada, że schodzili po jakimś meczu, jakiś gość z trybun na niego splunął, sam tylko starł włosy, nic się przecież nie stało, ale patrzy na trybuny, a Jaworek już leci za gościem i pach, pach, pach. Od tej pory zaczął inaczej patrzeć na Polaków! (śmiech)
Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA
Fot. FotoPyK