Chyba powoli wszystko wraca na swoje miejsce. Koniec z żartami, koniec z dopisywaniem Lecha do każdej listy na pozycji szesnastej i przede wszystkim koniec z przykrymi obrazkami, bo ciężko inaczej nazwać fakt, że mistrz Polski był pośmiewiskiem w całej piłkarskiej Polsce. Przyzwoici i dobrzy piłkarze znów są dobrzy i przyzwoici. Zachowują się tak, jak wypada. Tworzą solidny kolektyw, potrafiący przeciwstawić się Fiorentinie B czy też Legii, a także rozstrzygać na swoją korzyść mecze na styku. Bo zarówno spotkanie we Włoszech, jak i to w Warszawie Lech mógł przegrać – zapewne ten sprzed kilku tygodni, by przegrał – a dwa razy podopieczni Urbana mogli się cieszyć. Wielki tydzień.
Z dużą rezerwą podchodzi do słów: hit, klasyk, szlagier, gdy padają w kontekście Ekstraklasy. Ileż było takich spotkań, gdy do tych haseł dodawaliśmy dopisek „tylko z nazwy”. Tym razem nie możemy tego zrobić, to byłoby nie fair. Zgoda, pod względem czysto piłkarskim w obu drużynach były jeszcze rezerwy. Ale nie bądźmy futbolowymi purystami. To był niezły, żywy mecz. Z okazjami bramkowymi, świetnymi paradami i z rozlewem krwi (dwukrotnym, w tym raz “farbą” pluł sędzia Frankowski).
Lech zaczął to spotkanie z animuszem, jakby jeszcze niosła go werwa po triumfie pucharowym. Efektem była szybka bramka. Dużo szczęścia mieli goście, bo raczej ciężko kalkulować, że w jednej sytuacji pomylą się zarówno Jodłowiec, jak i Rzeźniczak. Zazwyczaj jeden naprawia błąd drugiego i nie ma tragedii. Teraz była. Hamalainen przypomniał sobie, że potrafi strzelać bramki.
Od momentu bramki Fina do przerwy:
– Jodłowiec zmarnował setkę, nie trafił w bramkę
– Nikolić sprawdził czujność Buricia strzałem zza pola karnego
– Nikolić pomylił się niewiele, znów strzelał z większej odległości
– Nikolić zmarnował setkę, świetnie obronił jego strzał Burić
– Kucharczyk nie zdołał zamknąć akcji, po kapitalnym dośrodkowaniu wzdłuż bramki, piłki nie sięgnął też Nikolić
Trzy z tych sytuacji miały miejsce w okresie pięciu minut od straty bramki! Świetna reakcja, dużo zrobiła Legia, by szybko dogonić Lecha. Biorąc pod uwagę fakt, że Lech odpowiedział praktycznie tylko okazją Pawłowskiego (świetną), mamy odpowiedź na pytanie: kto rozdawał karty na murawie, ale – wiadomo, w piłce jak na rybach – liczy się to, co mamy w sieci.
A w sieci Legii, również po końcowym gwizdku, pustki większe niż – nie przymierzając – na stadionie Śląska. Jasmin Burić, ten facet znów zaczął łapać piłkę. Jaki to bramkarz? Generalnie nie najgorszy, w całym tym sezonie słaby, w dwóch ostatnich meczach świetny. Jeśli uznamy, że Lech to niedołężna osoba – a w tym sezonie nietrudno o takie skojarzenie – to Burić dziś przeprowadził ją przez pasy, wniósł siatki na czwarte piętro i jeszcze obiad ugotował.
A gdy został już minięty przez Nikolicia, swoje zrobił Tamas Kadar – zaliczył paradę obronną wysokich lotów.
W sumie ciekawi jesteśmy, czy Burić w tej formie obroniłby też karnego. A trzeba to powiedzieć – jedenastka się Legii należała. Rozumiemy obustronną walkę Linettego z Nikoliciem w polu karnym. Do pewnego momentu była w granicach dopuszczalnych norm. Jednak gdy napastnik wygrał już pozycję, a pomocnik widząc zagrożenie, tylko bezpardonowo sprowadził go do parteru, przepisy zostały przekroczone.
Nikolić. Jan Urban sugerował mu, by zajął się strzelaniem goli silniejszym drużynom. Jeśli uznamy, że Lech taką jest, to sorry – dalej się nie udało. Ciężko ocenić napastnika po takim spotkaniu. Grał nieźle, stwarzał zagrożenie, ale przy tylu strzałach powinien choć raz znaleźć drogę do bramki. Zresztą przypadek Nikolicia to uosobienie całej Legii. Nie zagrała ona tragicznego meczu, wręcz przeciwnie – zagrała niezły. Ale rywal miał dziś więcej szczęścia. Był też lepszy. Jedno nie wyklucza przecież drugiego.