– Gdy w ostatnich latach obserwowałem, jak Polacy odnosili sukcesy, to oddałbym wszystko, żeby być tam, a nie tu, gdzie jestem dzisiaj – mówi w dużej i szczerej rozmowie z Weszło Jakub Kot. Były skoczek, a obecnie ekspert Eurosportu i TVN-u, opisuje, jak siedział na kolanach Małysza i jak na skutek lunatykowania spadł z okna, co mogło skończyć się tragicznie. Kot mówi o tym, dlaczego sam nie osiągnął więcej, wspomina jak cztery lata temu potraktowano jego brata i diagnozuje problemy polskich skoków. Opowiada, jak został zawieszony w TVP, mimo że nikogo nie obraził i powiedział prawdę. Opisuje też imprezę, na której wszystkich zadziwił Piotr Żyła, którego parę godzin wcześniej trudno było dobudzić.
JAKUB RADOMSKI: Czy ty w ogóle zostałbyś skoczkiem narciarskim, gdyby nie sukcesy Adama Małysza?
JAKUB KOT: Na pewno jego wyniki miały wielki wpływ. Z Maćkiem, który jest ode mnie rok młodszy, uprawialiśmy jako dzieci narciarstwo alpejskie. Mieliśmy sukcesy, obaj zgarnialiśmy różne puchary. Genów nie oszukasz, a w naszej rodzinie była gimnastyka, akrobatyka i właśnie narciarstwo alpejskie. Ale to sport, w który trzeba dużo inwestować. Nas było dwóch, więc rodzice mieli wydatki razy dwa. Jednocześnie ciągnęło nas z Maćkiem do skoków: gdy jechaliśmy po stoku, każdy gdzieś tam zbaczał, szukając hopek. Trener złościł się, groził nam palcem. „To jest slalom, a nie skakanie!” – powtarzał.
W skokach było zupełnie inaczej: przyszliśmy do klubu i dostaliśmy wszystko od trenera. Nie był to kombinezon po Kamilu Stochu czy Dawidzie Kubackim, jak teraz się dostaje, raczej jakaś stara szmata czy buty ze stęchlizną, ale to ci wystarczało i było fajne. Z bratem zaczynaliśmy u Kazimierza Długopolskiego. Przez pół roku, może rok uprawialiśmy obie dyscypliny. Postawiliśmy na skoki. Pan Kazio do dziś wspomina, że kiedy teraz przychodzą do niego dzieci, to nie radzą sobie na początku, a my potrafiliśmy od razu zjechać z progu i można nas było szybko brać na „trzydziestkę” [skocznia K-30 – przyp. red.]. Pamiętam, że od początku nam szło. Mieliśmy wielkiego kibica w osobie dziadka, który wszystkie nasze treningi nagrywał kamerą.
Ale pytałeś o Małysza. Kiedy zaczynałem, na Wielkiej i Średniej Krokwi był taki śmieszny wyciąg – jechały trzy krzesełka w górę i w dół, tak na zakładkę. Szliśmy na trening i widzieliśmy kadrowiczów: właśnie Małysza, Roberta Mateję, Wojciecha Skupnia czy Marcina Bachledę. To byli dla nas panowie skoczkowie, którym mówiło się „dzień dobry”. „Dzień dobry, panie Adamie” – pamiętam, że tak się do niego na początku zwracałem. Na wyciągu robiły się duże kolejki i ci starsi zawsze siadali jako pierwsi, a my – młodsi, lżejsi – ładowaliśmy się im na kolana. Obsługa wyciągu wkurzała się, krzyczeli, że tak nie można, ale co tam. Teraz masz kanapę, siedzą dwie osoby i ona zapieprza jedna za drugą w górę, a wtedy strasznie się stresowałem, gdy siedziałem na kolanach Małysza.
A pierwszy kontakt w kadrze z Małyszem?
Opowiem ci o innej sytuacji, której nigdy nie zapomnę. To był jakiś turniej niemiecki, połączonych kilka zawodów. 2010 rok. Na początku nie było mnie w kadrze, ale coś się w niej posypało, trzeba było kogoś wycofać i powołali mnie na Oberstdorf. Mamut, loty. Musiałem dojechać na miejsce z trenerem Klinowskim. Jestem, melduję się na recepcji.
Pani mówi: – Ma pan pokój ten i ten.
Ja na to: – Ok, a z kim tam jestem?
A ona: – Z panem Małyszem.
Nie byłem już 15-latkiem, miałem wtedy 20 lat, ale wyobraź sobie to: powołanie w ostatniej chwili na Puchar Świata, skocznia do lotów, już to generowało wielkie emocje. A teraz słyszę, że mam iść do pokoju, w którym od wczoraj zameldowany jest pan Małysz – wielki idol, z którym gdzieś tam się mijałeś, ale to nie był żaden dobry kolega. Więc raczej nie zagadam do niego: „Cześć Adam, co słychać?”. Serce biło jak oszalałe, tym bardziej, że to był okres w moim życiu, gdy bardzo lunatykowałem. Idąc na górę, myślałem: „Jezu, co ja będę robił w nocy? Czy znów nie wywinę czegoś głupiego?”. Mało tego – wchodzę do pokoju, a tam niezbyt wiele miejsca i jedno małżeńskie łóżko. Masakra. Mówię od razu do niego: „Adam, ja cię z góry przepraszam. Lunatykuję. Jeżeli coś dziwnego zrobię, wybacz mi”. Małysz potraktował mnie świetnie. Uśmiechnął się, niedługo później zszedł na recepcję, kupił po małym piwku. Postawił na stole i mówi: „Napijmy się. Nie chcę, żebyś się stresował”. Pomogło.
Jak było z tym lunatykowaniem?
Długo to trwało. Przerąbana sprawa. W domu zdarzało się, że budziłem się w szafie. Najgorszy był wyjazd do Słowenii z trenerem Długopolskim. Mieszkaliśmy w pensjonacie. Ocknąłem się w momencie, gdy wisiałem na parapecie, trzymając się go kurczowo. Po chwili puściłem się i spadłem. To było pierwsze lub drugie piętro. Była mniej więcej pierwsza w nocy, na dole siedziały jakieś dziadki i piły piwo. Spadłem im z tego parapetu na stół. Niezły musieli przeżyć szok, co? Odpoczywasz sobie, pijesz browarka, a tu nagle ktoś z hukiem ląduje ci przed oczami. Myślę, że to mnie uratowało – fakt, że wylądowałem na stole, a nie na betonie. Najgorsze w lunatykowaniu jest to, że nie kontrolujesz swoich ruchów. Nagle dociera do ciebie, że jesteś w miejscu, gdzie zupełnie byś się siebie nie spodziewał.
Jak skończyła się tamta przygoda?
Chyba tylko skręciłem kostkę i nie startowałem w zawodach. Słoweńcy zapukali do hotelu, jakoś znaleźli trenera. Odstawili mnie. To był czas, gdy dobrze szło mi na skoczni i za chwilę miałem wyjazd do Garmisch-Partenkirchen na nieoficjalne mistrzostwa świata dzieci. Na tamte zawody pojechał ze mną tata. Miał w głowie, że jego syn na poprzednim wyjeździe wyskoczył z okna. W Garmisch spaliśmy w hotelu na ósmym albo dziewiątym piętrze. Tata był tak przejęty, że postanowił bandażem przywiązać mnie do łóżka, żeby nic się nie stało. Czuwał też, budził się, żebym nigdzie mu nagle nie poleciał.
Jakub Kot jest dziś ekspertem Eurosportu i TVN-u
Lunatykowanie ci przeszło?
Tak. Te sytuacje stawały się coraz słabsze. A teraz od dawna śpię już normalnie.
Jakim byłeś skoczkiem? Słyszałem, że podobnie jak Maciek – perfekcjonistą, który dbał o detale i bardzo dużo analizował.
To prawda. Pamiętam, że gdy wsiadałem do busa po jakichś zawodach czy treningach, nie potrafiłem się odciąć. Miałem w głowie tylko skoki. I te ciągłe pytania: „Dlaczego mi nie poszło? Co teraz zrobić lepiej?” Jechaliśmy busem dwie, trzy godziny, a ja zastanawiałem się tylko nad tym. Głowa pracowała non stop, a mózg przecież też potrzebuje odpoczynku, resetu.
W skokach bardzo istotne jest też to, ile ważysz. U mnie przejmowanie się tym poszło w złą stronę. Miałem swoją wagę, którą zabierałem na każdy obóz. Ważyłem się dwa razy dziennie, wieczorem zapisywałem wszystko w dzienniczku. Byłem typem sumiennego ucznia, który, gdy wiedział, że ma coś zrobić, robił to, nie zwracając uwagi na to, czy inni traktują to równie poważnie. Balansowałem na granicy. Żyłem w przekonaniu, że każdy detal może mi pomóc. Zdarzały się sytuacje typu: wracam do domu, coś mi się przedłużyło, więc jest 18.10. I mówię: „Nie zjem już kolacji, bo mogę ją jeść tylko do szóstej, a jest już później”. Rodzice się trochę załamywali. Dziś wiem, że to nie było dobre, bo lepiej zjeść po treningu coś wartościowego, niż nie jeść w ogóle.
Wtedy wszystko byłoby w miarę w porządku, gdybym miał wyniki. Ale tych wyników z reguły nie było. Jeździłem po Pucharach Kontynentalnych, nie wchodziłem do drugiej serii, a mimo to starałem się kontrolować wszystko. Robiło się błędne koło – tu się ważysz, zapisujesz, co się da, starasz się, a wyników brak. To się zapętlało, głowa zaczęła mi siadać. Odkąd skończyłem skakać, mam uraz do wagi. Gdy ją tylko widzę, omijam szerokim łukiem.
Aż tak?
Nie chcę jej widzieć na oczy, naprawdę. Już w ostatnich miesiącach skakania, kiedy trochę wyluzowałem i podchodziłem do tego bardziej hobbystycznie, bałem się na nią wchodzić i raczej unikałem tego, bo wiedziałem, że trener spojrzy surowo i powie: „Kuba, są 2 kg za dużo”.
Pewnie często słyszysz to pytanie – dlaczego jako skoczek nie osiągnąłeś więcej? Jesteś brązowym medalistą mistrzostw świata juniorów w drużynie, ale w Pucharze Świata najwyżej zająłeś 33. miejsce.
To złożona kwestia, nawet teraz często się nad tym zastanawiam. Na pewno trochę brakowało mi szczęścia, które jest w sporcie, ale i w życiu bardzo potrzebne. Jeden ma go więcej, inny mniej. Dużo działo się z mojej winy. Na pewno, o czym już rozmawialiśmy, za dużo analizowałem. Często sam z siebie trenowałem dodatkowo. Niezależnie od tego, co mówił trener, wracałem do domu i wyciągałem piłkę do ćwiczenia równowagi. Kupiłem też gumy, które brałem ze sobą na bieganie albo wieczorem po prostu na nich skakałem. Równowaga, rozciąganie się i tak w kółko.
Myślę, że lepiej było odpocząć i odciąć głowę. A kiedy robiłem wszystko, a wciąż prezentowałem się katastrofalnie, skoki stały się dla czymś zohydzonym. Wtedy być może nie miałem już szans, by prezentować się lepiej. Głowa przestała funkcjonować, wszystko poszło w drugą stronę. Nie czułem już głodu skakania, szedłem oddać skok z nastawieniem, że robię to nie dlatego, że chcę, a po prostu, bo trzeba.
Dostawałem szanse pokazania się na dużej scenie. Miałem okazję skakać w Oberstdorfie, w Harrachovie. Wyników nie było, więc trudno się dziwić, że trenerzy zaczęli stawiać na młodszych. Bardzo dużo moich kolegów ze skoczni – Austriaków, Niemców, Norwegów – ma podobne historie i poddało się w pewnym momencie. Być może niektórzy plują sobie w brodę. Wiesz, widzisz drogę takiego Dawida Kubackiego i myślisz sobie: „Gdybym zacisnął zęby, miał jakieś wsparcie od związku, przetrwał najgorsze lata, to może w wieku 28, 30 lat osiągnąłbym życiową formę”.
„A gdybym jeszcze przetrwał?”.
Czasami zadaję sobie takie pytanie. Ale nie zamierzam zwalać na nikogo winy. Tak już jest, że, będąc w kadrze, masz finansowanie, a kiedy cię w niej nie ma, klub nie jest w stanie utrzymać seniora, który potrzebuje więcej sprzętu, obozów i indywidualnego spojrzenia. Ja, będąc poza kadrą, ćwiczyłem w grupie bazowej z Piotrem Fijasem. Poza tym trener Krystian Długopolski z AZS-u Zakopane mi naprawdę bardzo pomagał. Jakieś możliwości były. Szkoda. Nie ukrywam, że gdy w ostatnich latach obserwowałem, jak Polacy odnosili sukcesy, to oddałbym wszystko, żeby być tam, a nie tu, gdzie jestem dzisiaj.
Jakub Kot podczas mistrzostw Polski w 2016 roku
Masz jakiś swój skok, do którego najchętniej wracasz?
Tych najlepszych za dużo nie było (śmiech). Przez pewien czas byłem rekordzistą pięciu skoczni w Polsce. Łabajów – świetny obiekt, trochę hardcore. Przelatywałeś ulicę, na której wyłączano ruch. Skoczyłem tam 71 m na skoczni K-65, ale to było dawno temu. Kolejne wspomnienie to Iron Mountain i seria próbna przed zawodami Pucharu Kontynentalnego. Mój znajomy, skoczek z Dzianisza, który wyprowadził się do USA, był pod skocznią i nagrał tamtą próbę. Poleciałem na 141,5 m, a on na nagraniu mówi z uznaniem: „Skubany!”. Powiało mi wtedy pod narty, nie da się ukryć.
Pamiętam mistrzostwa Polski, rozgrywane w dziwnym terminie, bo w marcu. Zająłem czwarte miejsce, ale to był wariacki konkurs. Wiało strasznie. Już po pierwszej serii byłem wysoko. W drugiej startowałem koło Piotrka Żyły. Nerwowo, ściągają mnie z belki, a ja miałem jakiś taki dziwny stan, że podchodziłem do tego totalnie na luzie. Śmiałem się, gdy nie pozwalali mi skoczyć. Gdy poleciałem w drugiej serii na ponad 130 m, trenerzy łapali się za głowę. No bo jak to – tutaj kadrowicze przyjeżdżają po sezonie, a tyle osiąga chłopak, którego nawet nie było w reprezentacji.
Nigdy nie zapomnę też o Harrachovie. Najgorszy mamut, najstraszniejszy, jaki może być. Mówiliśmy na niego „szubienica”, bo często trzepało niemiłosiernie, a po bokach stare bandy i kratki. Jadę tam oddać pierwsze skoki w życiu na tym obiekcie, seria próbna, wyjeżdżam na górę i panuje straszna mgła. Widoczność była na pięć, maksymalnie 10 metrów. Nie widziałeś nic: progu, gniazda trenerskiego. Na czuja wchodziłeś na belkę. Pierwszy skok wspominam jako straszny hardcore. Przede mną mleko. Trener Łukasz Kruczek używał gwizdka, bo machnięcia chorągiewką nie byłoby widać. Dźwięk gwizdka, puszczam się z belki. Odbicie. Czuję, jakby mgła nagle zostawała za mną. Lot. Nagle wszystko staje się szerokie, jakbyś trafił na jakąś autostradę. Kolejne linie. Lądowanie. Znowu linie. Coś niesamowitego. Samo oddanie skoku w takich okolicznościach było dużym wyczynem.
Brąz mistrzostw świata juniorów w drużynie uważasz za swój największy sukces? To była Słowacja, Szczyrbskie Pleso i 2009 rok.
Myślę, że nie mam takiego jednego sukcesu, choć tamte zawody wspominam świetnie. Wszedłem do drużyny za Kubackiego, który był indywidualnie najsłabszy z ekipy. Osiągnęliśmy tamten brąz z Maćkiem, Andrzejem Zapotocznym i Grześkiem Miętusem, więc w sumie zrobiliśmy to drużyną AZS-u Zakopane. Wiele mam świetnych wspomnień z wyjazdów na zawody. Kiedy jeździło się na letnie imprezy do Garmisch-Partenkirchen, nastawialiśmy się też na piłkę. Na dole skoczni przy okazji były turnieje i nieraz pokonanie Niemców w piłkę było dla nas ważniejsze niż okazanie swojej wyższości na skoczni. Pamiętam, że były normalnie postawione bramki, a nam dali biało-czerwone bluzy z orzełkiem. Dla dzieciaka to było coś pięknego. W meczach z Niemcami nikt nie odstawiał nogi, a taki Piotrek Żyła biegał za piłką jak nakręcony.
Pamiętasz, kto był w drużynie Austriaków, która wtedy sięgnęła po złoto w Szczyrbskim Plesie?
Lukas Muller, świetny wtedy był. Dziś niestety jeździ na wózku.
I Thomas Thurnbichler, dziś trener Polaków. W serialu „Skoczkowie” jest taka scena: Kamil Stoch opowiada, że zawsze, gdy jeździłeś na jakieś zawody, patrzyłeś na listę startową i kiedy widziałeś na niej nazwisko „Thurnbichler”, to mówiłeś, że będzie bardzo ciężko wygrać.
To prawda. Miałem taką mentalność, że nawet, gdy trafił mi się weekend życia i zajmowałem w FIS Cupie pierwsze i czwarte miejsce w Predazzo, przed tymi zawodami śledziłem długą listę startową i, widząc na niej Niemców i Austriaków, mówiłem do innych: „Jezu! Schneider przyjechał! Jest Unterberger! Będzie Eggenhofer!”. Inni do mnie: „Kuba, no to co, że oni są?”. A ja mówiłem: „Ale wiecie, jak oni skaczą?! Przecież to mega mocni goście”. Thurnbichler pewnie też się tam przewijał, ale podejrzewam, że bardziej Stefan, brat Thomasa, bo częściej z nim rywalizowałem. Pamiętam, jak kiedyś przyjechał na zawody do Vikersund i wszystko tam zgarnął. To nie były żarty. Ja naprawdę, widząc te nazwiska, już na starcie czułem się przegrany.
Gdy dziś na to patrzysz, sport więcej ci dał, czy zabrał?
Jeżeli udało ci się zostać mistrzem olimpijskim albo masz medal mistrzostw świata, twoja odpowiedź na to pytanie jest oczywista. A gdy, tak jak ja, ćwiczysz, poświęcasz się i nie masz z tego tak naprawdę nic? Można pomyśleć, że sport więcej odebrał, choć ja akurat jestem człowiekiem, który nie kreuje sobie w głowie biało-czarnego świata. Szukam argumentów za, przeciw, ale znajduję też sporo rzeczy pośrodku.
Na pewno sport dużo mi dał: miałem okazję być w Kanadzie, USA, Japonii, w Kazachstanie. Wspomnienia z fajnych wyjazdów to coś pięknego, ale na pewno skakanie na nartach zabrało mi trochę młodzieńczego życia i zdrowia. Szło się czasem na imprezę, gdy można było, ale z wielu trzeba było rezygnować. Do dziś mam problem z prawym kolanem. To efekt ćwiczeń na siłowni, przeciążeń. Gdy idę pobiegać, po kwadransie czuję, jakby ktoś wbijał mi w to kolano igłę. W ostatnich miesiącach mojego skakania dostawałem zastrzyki z kwasem, żeby jakoś naoliwić to kolano. To była doraźna pomoc, ale finalnie nie pomagało. Czuję też, że moje plecy są w stanie dalekim od idealnego. Zrypany jestem trochę po tej mojej przygodzie ze skokami, nie da się ukryć. Natomiast, naprawdę: mogę podziękować za przeróżne szanse, które dał mi los i za masę fajnych, niezapomnianych wspomnień i opowieści, które dzięki temu, że trenowałem skoki, zostaną ze mną do końca życia.
Rok 2005, Jakub Kot jako 15-latek
Jak ciężko się rezygnuje ze skoków?
Nie jest to łatwe. U mnie było tak: studiowałem jeden kierunek, drugi. Intensywny czas. Musiałem nadrabiać na uczelni sezon letni i zimowy. Zostałem magistrem i miałem poczucie, że wiem, co sobą reprezentuję, znam język obcy, a w skokach ciągle nie ma mnie w kadrze i na skoczni nie idzie najlepiej. Z jednej strony zacząłem szukać nowej drogi, a z drugiej – gdy skaczesz od 15 lat, nie jest ci łatwo powiedzieć: „Jutro mnie nie ma. Zmieniam tryb życia”. Były momenty, gdy czułem obrzydzenie do tego sportu, który tak dał mi w dupę, więc mówiłem: „Pieprzę to. Kończę karierę”.
Pamiętam zawody Orlen Cup w Szczyrku. Rzuciłem nartami, powiedziałem: „Koniec. Nie będę już trenował”. Obok stał Andrzej Stękała, słyszał to. Idę skoczyć w drugiej serii, na dole jakiś hałas. Po skoku chłopaki zrobili mi na dole szpaler z nart, bo Kuba kończy karierę. Andrzej wziął to na serio, podchwycił temat, a ja mówię: „Co wy odwalacie? Ja tylko żartowałem”. Było mi wtedy trochę głupio.
Często powtarzałem sobie, że skakanie już nie ma sensu, po czym wracałem do treningów i znów waliłem głową w ścianę. Serce mówiło, że kocham skoki, a rozum podpowiadał: „Skończyłeś studia, masz coraz mniej motywacji, nie masz też dostępu do dobrego sprzętu. Pogódź się z tym, że to koniec”. W pewnym momencie, trochę z pomocą taty [Rafał Kot był fizjoterapeutą kadry skoczków, działa też w klubie AZS Zakopane – przyp. red.], znalazłem pracę. Znajomy ojca otwierał akurat hotel w Murzasichlu. Zacząłem w nim działać na recepcji. Było jednak ustalone, że Kuba jeszcze chce trochę trenować, więc szli mi na rękę.
Jak wtedy wyglądał twój czas?
Brałem głównie nocki, żeby dzień mieć na trening. To nie były Krupówki, ale nie dało się regularnie spać. Bardziej jakaś leżanka, czuwanie, tutaj odbieranie telefonu, tu odpisywanie na maila. Pracowałem, żeby mieć coś dla siebie i posiadać czyste sumienie. Potrzebowałem świadomości, że coś robię, ale za dnia szedłem na skocznię. Dorabiałem też wtedy jako instruktor narciarstwa. Zdarzało się, że kończyłem nockę w hotelu, wsiadałem do auta, jechałem na stok. Później godzinna luka, bo akurat nie ma klientów. To jadę na siłownię zrobić trening skokowy. Następnie powrót na wyciąg. A dopiero później skocznia. Każdy by się popukał w głowę, nie? Gdzie odpoczynek, gdzie jakaś odnowa biologiczna? Serce jednak chciało, bardzo chciało.
W pewnym momencie zaproponowano mi wyjazd na zawody do Kanady. Potrzebowali skoczków z różnych krajów, wysyłali zaproszenia do poszczególnych federacji. Pół dnia myślałem, co robić, ale zdecydowałem się jechać. Opłacali wszystko, ale jednej osobie, więc wybrałem się do tej Kanady sam. Nie żałowałem.
To wtedy zostałeś mistrzem Kanady.
To był połączony wyjazd: mistrzostwa Kanady, FIS Cup, później kolejne zawody. Spaliśmy u ojca jednego ze skoczków. Ja, jakiś Niemiec, Słoweniec. Był też Norweg Stian Andre Skinnes, który dziś szyje kombinezony dla Ryoyu Kobayashiego i Japończyków. Gospodarz nas żywił i zawoził na skocznię. Przepiękna sprawa. W Kanadzie wygrywałem, była jeszcze rywalizacja w Eau Claire w USA, finalnie udało mi się wywalczyć kwotę startową na Puchar Kontynentalny. Byłem w tej Ameryce, gdy dzwoni do mnie Maciej Maciusiak. „Kuba, gratulacje. Chcesz jechać do Rosji na Kontynental”? Pojechałem, bo czemu nie. Ale pogrążyłem się w tym Czajkowskim, dostałem lanie. Zająłem jakieś fatalne miejsce, bo to były już prawdziwe zawody z prawdziwymi zawodnikami. Półka wyżej, więc nastąpiła mała kompromitacja.
Czymś wyjątkowym były dla mnie też trzy wyjazdy na Uniwersjady. Ostatnia to 2017 rok i Ałmaty w Kazachstanie. Problem z poleceniem tam polegał na tym, że nie byłem już na uczelni. Zapisałem się więc specjalnie na studia w Nowym Targu. Pojechalem tylko po to, żeby mieć papier. Poprzepisywali mi oceny z Krakowa, bo dużo przedmiotów się powtarzało. Oczywiście nie mówiłem im, o co chodzi w całej tej operacji (śmiech).
W Kazachstanie byłem chorążym. Dobrze żyłem z tymi ludźmi, oni znali moją historię, więc dali mi na otwarciu polską flagę. Na trybunach dużo ludzi, cały stadion ci macha. A w głowie myśl: „Mimo że to uniwersjada, a nie igrzyska olimpijskie, przeżywam coś fantastycznego”. To były moje ostatnie międzynarodowe zawody. Ciągle pracowałem w hotelu, gdzie ludzie byli dla mnie bardzo wyrozumiali, poza tym zostałem trenerem w AZS-ie. Na skoki zwyczajnie zaczęło brakowąć mi czasu. Odpuściłem. Tylko raz, po dwóch latach, w lecie, założyłem narty, ale totalnie hobbystycznie. Spytałem trenera Wojciecha Marusarza, czy mnie puści i oddałem parę skoków na starym obiekcie K-85. Później już nic.
Koniec kariery to rok 2017. W kilku mediach powstawały wtedy teksty o tobie i Maćku pod hasłem: „Jeden przebił się do ścisłej światowej czołówki, a drugi pracuje w hotelu”. Zestawiano was w ten sposób. To trochę bolało?
Nie, bo to była sama prawda. Brutalna, ale prawda. Nie uważałem za coś poniżającego faktu, że szukałem pracy i znalazłem taką, gdzie pozwalali mi np. polecieć na dwa tygodnie do Kanady. Na Maćka nigdy nie patrzyłem jak na rywala. Chciałem z nim wygrać, ale jeżeli on zwyciężał, a ja byłem drugi, nie miałem z tym żadnego problemu. Wspieraliśmy się. A kiedy Maciek miał ten swój świetny czas, oglądałem jego występy z zapartym tchem i bardzo się cieszyłem, że mój brat osiąga takie sukcesy. Byłem raczej pogodzony z tym, że moja kariera potoczyła się inaczej.
Jak to się stało, że w 2021 roku, gdy brat w dziwnych okolicznościach niby był w strukturach kadry, ale nie mógł z nią trenować, to ty zostałeś jego szkoleniowcem?
Maciek zawsze, nawet gdy miał słabsze wyniki, to i tak w polskim rankingu był na tyle wysoko, ze łapał się do jakiejś kadry. I do finansowania. A wtedy pojawił się gorszy moment, brat rzucił parę słów o tym, że nie widzi efektów treningów. Maciek powiedział prawdę, nikogo nie obraził, nikogo nie obwiniał z nazwiska, ale kogoś to zabolało, bo nagle przypisali mu gwiazdkę, oznaczającą, że niby jest w kadrze, ale musi trenować na własną rękę. Pewnego dnia przychodzi do mnie i pyta: „Kiedy macie trening z klubem?”. To był maj, dopiero wszystko planowaliśmy, więc odpowiadam mu ogólnie, a on pyta, czy może przyjść. Bardzo mnie to zdziwiło. Mówię: „Pewnie, że możesz, ale czego ci potrzeba?”. Wtedy opisał mi sytuację, dodając, że musi trochę potrenować z klubem. Wyszło tak, że nie tylko trochę, ale w ogóle musi z nami ćwiczyć. Nie chciałem na początku dopytywać o szczegóły. Widziałem, jak nieswojo czuł się w tamtej sytuacji.
Miałem już w klubie swoją grupę i nie mogłem wszystkiego poświęcić dla brata, ale pomagaliśmy mu. Ćwiczyły też z nami Pola Bełtowska i Natalia Słowik. Pomyślałem: „Skoro mleko się już wylało, to zróbmy tak, żeby obie strony skorzystały”. Zaczęliśmy w miarę możliwości tak łączyć np. obozy w Szczyrku, żeby Maciek był tam wtedy, gdy my. Dziewczyny mogły zobaczyć z bliska, jak trenuje i podchodzi do tego wszystkiego medalista igrzysk i mistrzostw świata, a Maciek mógł trochę spuścić z tonu. Pośmiać się z dziewczynami, poprzybijać piątki. Wróciliśmy do podstaw, do zabaw: skoków z 40-metrowego obiektu, wykonywanych w dresach, do żonglowania w trakcie rozbiegu. Chodziło o zresetowanie go.
Myśleliśmy, że może to zmierzać w dobrym kierunku. Przyszedł jednak moment, gdy Maciek powiedział, że nie przysługuje mu już nawet serwis nart. To oznaczało, że przemontowanie, wypolerowanie i smarowanie ich musi sobie zorganizować na własną rękę. Przywoził nam więc narty, a my z Wojtkiem Marusarzem o nie dbaliśmy. Inni spokojnie sobie trenowali, a Maciek musiał zajmować się takimi rzeczami. To dla mnie skandal, że ktoś wtedy pozwolił, by go tak traktować. Brat został odrzucony, skreślony. Pamiętam, jak szliśmy potrenować z kadrą na Wielkiej Krokwi. Maciek idzie oddać kolejny skok, a trenerzy wychodzą z gniazda, jakby chcieli mu pokazać: „My już skończyliśmy zajęcia, radź sobie sam”. Na wieży został tylko Michal Doleżal, żeby popatrzeć. Na szczęście brat to przetrwał, a później wrócił do pełnego finansowania.
Na co Maćka jeszcze stać? W ostatni weekend dał świetny sygnał: najpierw zajął piąte, a później pierwsze miejsce w konkursach Pucharu Kontynentalnego. W tym drugim wygrał m.in. z Manuelem Fettnerem.
Gdy myślę o drodze Maćka, dochodzę do wniosku, że czasami nie rozumiem skoków narciarskich. No bo jak wytłumaczyć, że za Stefana Horngachera on jest w stanie wygrać zawody Pucharu Świata, żeby w kolejnym sezonie, z tym samym sztabem, nie wchodzić do trzydziestki? Maciek jest przeambitny, swoje na pewno robi też zmiana techniki, jaką obserwujemy w skokach. Kiedyś pokazywaliśmy mu skoki, sugerując jakąś zmianę i jest taka rozmowa:
– Ale gdy wygrywałem Letnie Grand Prix, skakałem tak.
– Zgadza się Maciek, ale czasy się zmieniają i technika skoku też.
– Ale wtedy to dawało zwycięstwo.
– Ale teraz to wygląda inaczej.
Brat wciąż czasami za dużo myśli, filozofuje. Ostatnie wyniki go podbudują, ale czy sprawią, że stanie się zawodnikiem trzeciej dziesiątki w zawodach Pucharu Świata? A może wskrzesi w sobie jeszcze potencjał na plasowanie się w pierwszej dziesiątce i czasami na podium? Nie wykluczam tego. Po prostu nie wiem, na jaki poziom jest w stanie wejść.
Z jednej strony lata lecą i łatwiej już nie będzie, ale z drugiej – dla starszych zawodników jest dobrą wiadomością, że młodsi jeszcze nie skaczą na ich poziomie. Kibice chcą w Pucharze Świata Klemensa Joniaka, Tymoteusza Amilkiewicza, Kacpra Tomasiaka czy Marcina Wróbla i wiadomo, że gdyby oni skakali jak weterani, to brałoby się młodszych. Stary zostaje wtedy w domu, nie jeździ na zawody, z automatu traci sponsora.
Maciek jeszcze ma szansę, a ja bardzo trzymam za niego kciuki. Pewnie ma z tyłu głowy, że w 2026 roku są igrzyska i zaciska zęby, robiąc wszystko, żeby na nie pojechać. To zawodnik, który zawsze poświęca się w 100 procentach sportowi. On może też być wzorem do naśladowania dla młodych. Pamiętasz, jak bili się po kaskach z Kacprem Juroszkiem? Ludzie mówili: „Co oni robią?”, a to było super. Maciek bywa poważny, ale w odpowiednich momentach lubi się też powygłupiać.
Jakub Kot z bratem Maćkiem
Jak dużo sportowcowi może dać jeden skok? Pola Bełtowska, którą dobrze znasz, w Lake Placid zszokowała wszystkich, frunąc na 131 m. Wciąż nie wszystkie skoki jej wychodzą, zdarza jej się lądować na buli, ale później niespodziewanie zdobyła swoje pierwsze punkty Pucharu Świata w karierze, zajmując 28. miejsce.
Moje początki trenerskie to właśnie grupa sześciu, siedmiu dziewczyn, w której były Pola i Natalia. Widać było, że one mają największe predyspozycje do skakania. To zawodniczki, na których polskie skoki muszą się opierać, bo innych niestety nie ma. W naszych relacjach było różnie, nie zawsze kolorowo. Pamiętam, jak przed wylotem Poli do USA przypadkowo spotkałem ją w zakopiańskim SMS-ie. To było po Willingen, bardzo słabym w jej wykonaniu. Pola wcześniej miała miesięczną przerwę po zderzeniu z bandą w Wiśle. Do Niemiec zabrali ją trochę dlatego, że nie miał kto jechać. Smutne, prawda?
Pytam ją, czy cieszy się na te dwa tygodnie w Stanach, bo niebawem przed nami też mistrzostwa świata juniorów, właśnie w USA. A ona mówi, że trochę czuje tę miesięczną przerwę, i dodaje: „Może i się cieszę, ale dużo jest tych wyjazdów”. To młoda dziewczyna, która jeździ, jeździ i jeździ na konkursy, bo nie ma innych. Dlatego trochę obawiałem się jej występu w USA. Nie oglądałem na żywo konkursu. Nagle dzwoni do mnie tata i mówi: „Widziałeś, co ta Pola zrobiła?!”. Od razu odpaliłem transmisję. Jest jakaś satysfakcja, że zawodniczka, którą prowadziłeś na pewnym etapie, oddaje taki pojedynczy skok na poziomie Pucharu Świata.
Z czego wynika to, że kadrę polskich skoczkiń objął w sezonie 2023/2024 Harald Rodlauer i Austriakowi, uchodzącemu za najlepszego szkoleniowca na świecie, zupełnie się nie powiodło?
Nie byłem w jego teamie, ale jako trener bazowy w Zakopanem czasami przyjeżdżałem na wspólne obozy do Szczyrku. Bardzo go polubiłem, uważam, że wprowadził do polskich skoków kobiet masę nowych rzeczy. Razem z nim w kadrze działała Theresa: fizjoterapeutka, której ćwiczenia stabilizacyjne były czymś całkowicie nowym. Oczywiście Harald to nie był Thomas Thurnbichler, który mieszka na co dzień w Krakowie. Rodlauer przyjeżdżał na obóz, a później wracał do siebie na dwa tygodnie i siedział w Austrii albo Chorwacji. Złośliwi mówili, że zarabia bardzo duże pieniądze, a nic nie zrobił, ale nie zgodziłbym się z tym. Na pewno jakiś fundament wylał.
Pamiętajmy, że działał w niełatwych czasach, gdy wewnątrz grupy dochodziło do konfliktów. Wiadomo było, że Nicole Konderla i Kinga Rajda nie przepadają za sobą. Ale kiedy Nicole może nie wprost, publicznie, ale za plecami sugerowała, że Rodlauer jest beznadziejny i ona woli pracować z Łukaszem Kruczkiem, to Harald tupnął nogą, powiedział, że tego nie akceptuje i pani Konderli już dziękujemy.
Mimo wszystko było dla mnie szokiem, że Rodlauer zrezygnował. Może spodziewał się, że nasz poziom startowy jest wyższy? Może dotarło do niego, że jest za mało czasu, by coś znacząco zmienić do włoskich igrzysk? Ze skokami kobiet w Polsce jest tak, że było wiele zaniedbań, to się nawarstwiało, a inni szli w tym czasie do przodu. Dlatego Rodlauer mógł stwierdzić: „Miałem być Pepem Guardiolą polskich skoków, ale to jest jednak nie do przeskoczenia”. Rozumiem, że gdy dostał propozycję pracy z Włoszkami, mającymi zupełnie inną kulturę trenowania, zaczął poważnie zastanawiać się, po co mu dalej ta Polska.
Wiem też, że w naszym kraju trochę negatywnie zaskoczyła go presja medialna. Nie spodziewał się tylu wywiadów i materiałów, czasami krytycznych. Nie do końca wiedział, że trafia do Polski, gdzie wszyscy wszystko wiedzą, dziennikarze pytają, niektórzy drążą, jedni ludzie kibicują, a inni obrażają.
Ty teraz, gdy jesteś ekspertem w Eurosporcie i TVN-ie, też tego doświadczasz?
Zdarza się, że ktoś mnie poznaje, podchodzi na ulicy i mówi: „Panie Jakubie, doceniam pana komentarze. Lubię słuchać”. To bardzo miłe i fajne. W internecie jest już różnie. Zdarzają się komentarze w stylu: „Co ty robisz w telewizji, skoro byłeś tak marnym skoczkiem? Będziesz teraz mówił, jak Stoch ma się odbijać?”. Albo: „Na pewno tatuś załatwił ci pracę”. Ktoś pisze: „Co za pajac”.
Przejmujesz się tym? Szczerze. Wyglądasz na kogoś z dużym dystansem do świata.
Wiesz, można mówić, że się tego nie czyta, ale, nawet kątem oka, to zawsze dociera do ciebie, a jeden bolesny komentarz zostawi 10 razy większy ślad niż nawet 10 pozytywnych. Gdy ktoś napisze: „Co ty tutaj robisz, gdy tatuś załatwił fuchę, a brat się sportowo kompromituje?”, to jednak o tym myślisz. Czujesz ból i niesmak. Sam z siebie nie czytam, ale siłą rzeczy widzisz to, co wyskakuje ci w komentarzach. Czasami nawet mam ochotę wejść w konwersację z tymi ludźmi. Ale dość szybko stwierdzam: „Po co? Szkoda czasu”. Czy dobry trener albo ekspert musiał w przeszłości być znakomitym zawodnikiem? Oczywiście, że nie, ale niektórym ludziom tego nie wytłumaczysz. Cieszę się, że są ludzie, którzy doceniają to, co robię. Nie wiem, czy takie osoby są w większości czy w mniejszości, ale ich pozytywne głosy bardzo sobie cenię.
Jakub Kot
Żeby zamknąć temat skoków kobiet – na co według ciebie stać Annę Twardosz, która jest liderką kadry i osiąga w tym sezonie najlepsze wyniki w karierze?
Wiem, że to jest u kobiet drażliwy temat, ale Ania przede wszystkim bardzo schudła. Pamiętam ją z różnych obozów, na których było widać, że waży za dużo. W przypadku kobiet to nie jest łatwe zagadnienie, bo łączy się to z dojrzewaniem i nieco inną fizjologią, ale trener kadry, Marcin Bachleda, mówił mi szczerze, że Ania lepiej skacze, bo wzięła się za siebie. To widać nawet, gdy udziela wywiadów i patrzy się na jej dużo szczuplejszą twarz. Świat w skokach kobiet nam jednak mocno odjechał i Ani ciężko będzie być na stałe w ścisłej czołówce. Ale może stanie się zawodniczką, regularnie plasującą się w pierwszej piętnastce, która czasami osiągnie coś więcej? Nie jest to łatwe do przewidzenia.
Wspominałeś już tutaj o Tomasiaku, Joniaku, Wróblu czy Amilkiewiczu. Gdy ktoś pyta cię o przyszłość męskich skoków, jest w tobie spora obawa, czy jednak te nazwiska sprawiają, że masz w sobie dużo optymizmu?
Gdy widzisz tych gości na treningu, na tle polskim, to mówisz: „Wow! Ale skaczą! Co za potencjał!”. Ale później jadą na zawody międzynarodowe i wyniki pokazują, że twój entuzjazm jest jednak trochę przesadzony. Oni mają na pewno duży potencjał, ale już teraz muszą go wykorzystać. Od lat mamy przecież zawodników z wielkimi możliwościami, którzy zetknęli się ze ścianą Pucharu Świata czy Kontynentalnego. Tomek Pilch, Janek Habdas, śp. Mateusz Rutkowski. Każdy ma swoją osobną historię. Jeden zawalił na własną rękę, inny miał pecha do urazów. Zawodnicy, których wymieniłeś, na pewno mają talent, ale pamiętajmy też, że oni szybko rosną. Kiedy byłem trenerem w SMS-ie Zakopane, pamiętam chłopców, z którymi witałem się, patrząc w dół, a po trzech latach musiałem już spoglądać do góry. A skoki to sport techniczny, wyjątkowo czuły na wszelkie zmiany.
Rośnie też szybko Austriak Stephan Embacher, okrzyknięty wielkim talentem, a teraz prezentujący się bardzo przeciętnie.
Właśnie. U nas podobnie było z Marcinem Wróblem. Jeden rośnie, drugi tyje i ma problem, by to powstrzymać. Jeden przejdzie przez to suchą nogą, a drugi potrzebuje kilku lat, żeby to opanować. Czasami musimy być cierpliwi. Jest jeszcze Szymon Byrski, naprawdę super ułożony zawodnik, tylko on jest chudziutki i skacze na wyjątkowo krótkich nartach. Zobaczymy, co będzie za jakiś czas, gdy zacznie nabierać masy. Tomasiaków natomiast jest dwóch, bo młodszy od Kacpra Konrad to też spory talent.
Gdy patrzysz na świat, widzisz wyniki Austriaków, którzy w kategoriach młodzieżowych też są najlepsi na świecie. Z ostatnich imprez juniorskich przywozimy jednak medale, teraz też uważam, że nasza drużyna juniorów powinna powalczyć o miejsce na podium w Lake Placid. Mamy w Polsce zdolną młodzież, tylko problemem jest moment, gdy ona kończy szkołę w Zakopanem czy Szczyrku, gdzie skoczkowie mają świetne warunki. Jeżeli po zakończeniu szkoły ktoś ma słabszy moment, może się rozpłynąć, bo nie będzie dla niego ratunku.
Podam ci przykład – Mateusz Gruszka. To zawodnik AZS-u Zakopane, który jest już seniorem, ale miał kontuzję i dziś nie ma go w żadnej kadrze. Ćwiczy jedynie w klubie. Teraz pojechał na FIS Cup i był najlepszy z naszych! Mateusz to gość, który sam sobie wszystko ogarnia. Trochę mu pomagam i uważam, że nie możemy go stracić, bo za dwa, trzy lata może naprawdę odpalić. A jeśli nic się nie zmieni, to Mateusz za chwile może powiedzieć: „Kuba, sorry, ale nie daję już rady. Kończę z tym wszystkim”.
Mateusz Gruszka, zdjęcie z 2018 roku
Zmieńmy temat. Czego o Polsce i o ludziach nauczyła się sytuacja, która doprowadziła do tego, że przestałeś być ekspertem w TVP?
Moja współpraca z telewizją rozpoczęła się w Eurosporcie. Zimowe igrzyska w Pjongczangu z 2018 roku robiliśmy z Paryża, z Michałem Korościelem i Tomaszem Sikorą. Wzięliśmy na siebie wszystko: curling, łyżwiarstwo, snowboard. To były kapitalne dwa tygodnie. Później przeszedłem do TVP, gdzie poznałem masę świetnych ekspertów, dziennikarzy i reporterów. Tyle że ja jestem człowiekiem, który czasami za bardzo chce coś powiedzieć. Relacjonowaliśmy konkurs skoków w Zakopanem, podczas którego padł temat tunelu na Wielkiej Krokwi. Zabrałem głos i powiedziałem szczerze: – Jaki tunel? Gdzie wy go chcecie tu robić? Spójrzcie na to zabiedbanie, nieprzygotowanie obiektów. Zobaczcie, w jakim stanie jest średnia skocznia. Skupcie się na tym, bo inaczej nie wiem, kto będzie skakał dla Polski za 12 lat w Pucharze Świata.
Mocno, ale konkretnie.
Wszyscy oczywiście mi przyklasnęli. Dostawałem wiadomości od lokalnych trenerów: „Brawo Kuba!”. Oczywiście finalnie to ja jestem na świeczniku. Ludzie biją brawo, szepczą ci: „Mów, mów, nawet jeszcze więcej. Dodaj jezcze to i to”. Ale z tyłu nikt się nie przyzna, że popiera moje stanowisko. A na końcu ja dostaję zjebkę. Na nieszczęście wtedy w studiu był również mój tata. I zaczęły dziać się rzeczy, które nie do końca rozumiałem. Zakopanem rządził wtedy Leszek Dorula, który z Jackiem Kurskim organizował w mieście sylwestry. Wiadomo – przeróżne układy, telewizja mniej lub bardziej polityczna. Ale co ja tak naprawdę zrobiłem? Powiedziałem, może w emocjach, ale prawdę, nie siejąc plotek, tylko mówiąc o faktach: skocznie są nieprzygotowane, zostawmy te pieniądze, zróbmy inne inwestycje. I tyle. Nikogo też nie obrażałem.
Tymczasem tydzień później jest Puchar Świata w Sapporo, a nikt się do mnie nie odzywa. Dzwonię. Oni zaczynają mi mydlić oczy. Słyszę, że w ten weekend mnie jednak nie potrzebują. Byłem trochę zdziwiony, ale ok. Nadchodzi następny weekend i to samo: działają beze mnie. Byłem wtedy trochę zielony i nie wydawało mi się, że za parę słów na antenie mogą człowieka zawiesić. Wystarczyło zadzwonić i powiedzieć: „Kuba, za te słowa jest taka i taka kara”. Do tego reprymenda. Cokolwiek. Później lekko podrążyłem temat i usłyszałem od wydawców, że rzeczywiście poszło o tamte słowa. Mało tego – że przez to mój tata też nie przyjeżdża do studia. Ważni ludzie oburzyli się, jak można nadawać na Zakopane w telewizji, która jest temu miastu przychylna.
Zawiesili mnie, później przywrócili i relacjonowałem mistrzostwa świata w Seefeld. Działałem do końca sezonu, ale niesmak pozostał. Nikt nie wyciągnął ręki, nie próbował się dogadać, pogodzić. W takiej sytuacji, gdy otrzymałem propozycję powrotu do Eurosportu, nie zastanawiałem się długo. Po prostu wróciłem do miejsca, gdzie mogłem mówić to, co myślę.
Od pewnego czasu udzielasz się politycznie. Zdarzało ci się kandydować z listy Koalicji Obywatelskiej, np. do sejmiku małopolskiego w 2018 roku.
Nie ukrywam, że jest mi bliżej do Koalicji niż do PiS-u. Wiadomo było, że jeżeli w jakichś wyborach zwiążę się z którąś z głównych partii, to z tą. Uważam też, że potrzebujemy w życiu trochę dystansu. Możemy mówić między sobą, kogo popieramy, różnić się w tym, głosować inaczej, ale najważniejsze jest to, żeby to nie rzutowało na wszystkie inne sfery i żebyśmy mieli do siebie szacunek.
Co cię w ogóle przyciąga do polityki?
Mnie ciągnie do wielu rzeczy. Gdy studiowałem, musiałem mieć napchany grafik od 8.00 do 20.00, a kiedy miałem za dużo wolnego, nie umiałem sobie z tym poradzić. Polityką interesuję się od dawna. Lubiłem obejrzeć wiadomości – z czegoś się pośmiać, czymś się zainteresować. Dostałem jedną propozycję, później drugą. Wiem, że jestem medialny i dla polityków to było fajne, że nazwisko Kot pojawiało się na ich listach wyborczych.
Od tego roku jesteś radnym w Zakopanem. Startowałeś z listy lokalnego komitetu.
Pewni ludzie mnie do tego zachęcali, a ja jestem osobą, która łatwo daje się namawiać. „To nie jest tak dużo roboty, jak może się wydawać” – słyszałem. Dziś wiem, że to nieprawda. Tutaj Komisja Sportu, tu Komisja Turystyki i Promocji, tu sesja Rady Miasta, a tu mieszkanka dzwoni do ciebie w sprawie misia.
Misia?
Myślałem, że chodzi o tego słynnego misia z Krupówek, a ona mówi zdenerwowana: „Nie, nie! Niedźwiedź chodzi po Kotelnicy naprzeciwko nas. Boimy się, tym bardziej, że tu nie ma oświetlenia”. I trzeba coś z tym zrobić, bo wiesz, że jeśli olejesz mieszkańców, to zaraz będą wylewać na ciebie wiadro pomyj. Zadzwoniłem więc do wiceburmistrza odpowiedzialnego za te sprawy.
Co przede wszystkim chciałbyś zmienić w Zakopanem?
Bardzo wiele, ale widzę już, że sporo rzeczy fajnie się mówi, a później dowiadujesz się, że na to nie ma pieniędzy, a na tamto brakuje czasu. Nienawidzę tej banerozy, która rzuca się w oczy przy wjeździe do miasta. Przecież to niebywały wstyd i nie rozumiem, jak miasto może to akceptować. Jesteś w Niemczech, Szwajcarii czy Austrii. Masz piękne drogi, piękne łąki, nic ich nie szpeci. U nas wjeżdzasz do Nowego Targu, a na plakatach majtki pani Joanny, reklamy blacharza i papugarnia Jaśka. To jest brzydkie, niechlujne i powinno z dnia na dzień zniknąć. Próbuję z tym walczyć, podpisuję różne petycje, ale pewne rzeczy grzęzną w procedurze formalno-prawnej.
Zakopane musi kojarzyć się z turystyką, sportem. Moje czasy to jeżdżenie na Nosalu i Gubałówce, a dziś oba te miejsca są zablokowane. Gdzie są trasy biegowe dla dzieci? Gdzie jakieś lodowiska? Może pomyślelibyśmy o dofinansowaniu dla lokalnych dzieci, by poszły na narty? Teraz muszą zapłacić jakieś 300 zł za trzy godziny na stoku i stoją jeszcze w kolejce z warszawiakami. Wiemy, w jak słabej kondycji fizycznej i psychicznej są dzieci po pandemii, ile jest prób samobójczych. Wszyscy o tym mówią, ale czy my robimy cokolwiek, by zachęcić je do uprawiania sportu? No właśnie. Uważam, że np. każde dziecko z Zakopanego powinno mieć choć raz do roku darmowy wjazd kolejką na Kasprowy Wierch, by mogło sobie z niego zjechać na nartach.
W zakopiańskim sporcie problemem jest to, że obiekty – skocznia, hala lodowa, itp. – są w zarządzaniu Centralnego Ośrodka Sportu. To państwo w państwie. Duże znaczenie ma dyrektor COS-u, z którym współpraca układa się różnie. Inne rzeczy organizuje Tatrzański Związek Narciarski, czasami na drodze stają Polskie Koleje Linowe, a innym razem Tatrzański Park Narodowy. Miasto jest osobnym bytem w tym wszystkim. Czasami wpadamy w proceduralną karuzelę, bo tu nie ma jakiegoś człowieka, a tu trzeba poczekać na odpowiedź. Mam wrażenie, że w Zakopanem każdy mocno walczy o swoje zamiast grać do jednej bramki.
Co ogólnie dziś sądzisz o polityce?
Mam świadomość, że polityka to w dużej mierze bagno, ale jednocześnie jest trochę uzależniająca. A ja raczej nie jestem człowiekiem, który usiedzi w miejscu. Lubię nowe wyzwania, takie jak teraz Akademia Lotnika, dla której musiałem zrezygnować z pracy w SMS-ie Zakopane, żeby móc poświęcić się totalnie nowemu projektowi.
Kto ją wymyślił?
Zacznę od tego, że nie czułem się już do końca dobrze w SMS-ie. Pewne sytuacje mnie przytłaczały. Wiadomo, w jakich żyjemy czasach: uczniowie nie mogą sobie poradzić z problemami, potrzebują psychologa, niektórzy próbowali się ciąć. Były takie zdarzenia. Poza tym w zimie miałem dużo wyjazdów związanych z pracą dla Eurosportu i TVN-u, a łączenie tego ze szkołą nie było łatwe. Ludzie z SMS-u widzieli mnie w telewizji. Jedni mieli to gdzieś, a niektórym nie podobało się, że zamiast być na zawodach w Szczyrku, jestem na Turnieju Czterech Skoczni. Szczerze? Nie dziwię im się. Rozumiem podejście, że albo jestem tutaj albo tutaj. Czułem więc, że warto coś zmienić, a jednocześnie kiełkowała we mnie myśl, że jakiś format eventów na mobilnej skoczni byłby czymś bardzo fajnym.
Była wigilia, 2023 rok. Zadzwonił do mnie Małysz, wtedy już prezes związku i złożył mi pewną ciekawą propozycję. Umówiliśmy się, że porozmawiamy w Bischofshofen. Usiedliśmy w Austrii porozmawiać o szczegółach. Powiedziałem Małyszowi, że na pewno nie zrezygnuję z pracy w telewizji. Wiedziałem, że prawdopodobnie skazuje mnie to na niepowodzenie i tak w rzeczywistości było. Związek, w porozumieniu z trenerem Thurnbichlerem, nie wyobrażał sobie łączenia przeze mnie dwóch ról.
Na tamtym spotkaniu przedstawiłem jednak też Małyszowi projekt mobilnej skoczni, na której można by robić eventy w całej Polsce. Następne spotkanie miało miejsce w Szczyrku. Prezes mówi: „Podziałajmy z tą mobilną skocznią. Też od dawna o czymś takim myślałem”. Pomysł bardzo spodobał się Janowi Winkielowi, który wtedy był sekretarzem generalnym w PZN-ie. Winkiel w marcu dzwoni do mnie i mówi, że trzeba rozpisać cały projekt, żeby dostać dofinansowanie z ministerstwa. Pyta, czy chcę się tym zająć. Powiedziałem, że tak. Zrezygnowałem ze szkoły i zostałem koordynatorem projektu. Uznałem, że to dar od losu i możemy stworzyć coś naprawdę fajnego. Było to jednak ryzykowne, bo złożyłem już wypowiedzenie w szkole, a tu słyszę, że ministerstwo jeszcze nie rozpisało konkursu. Ale ruszyliśmy, choć musieliśmy w błyskawicznym tempie, trochę po omacku, zacząć wszystko od zera, a pracy było od groma.
Jakub Kot podczas Akademii Lotnika w Zakopanem
Akademia Lotnika to nie tylko mobilna skocznia, z której każdy może skoczyć, prawda?
To również lekcje WF-u, które prowadzimy na Podhalu oraz w Beskidach. Podeszliśmy do tematu kompleksowo, chcieliśmy też szkolić nauczycieli, żeby mogli być kimś pośrednim między szkołą a klubem i wiedzieli, jak rozpoznać oraz poprowadzić utalentowaną osobę. Szkoleń na razie nie udało nam się zrobić, trochę zabrakło czasu. Być może będą w przyszłym roku. Obecnie zakończyliśmy pierwszą edycję i pracujemy nad drugą. 22 lutego jedziemy do Jastrzębia-Zdroju, w kwietniu mamy zaplanowany Tczew. Rozesłaliśmy maile do burmistrzów różnych miast i mamy naprawdę fajny odzew od Mazur, przez Pomorze, Hel, Ustkę po Wałbrzych i Katowice. W drugiej połowie lutego ułożymy całą trasę.
Gdy kilka lat temu pisałem z koleżanką książkę o siatkówce, usłyszałem, że bracia Kot są wielkimi fanami tego sportu. To prawda?
Zgadza się. Z Maćkiem na różnych obozach graliśmy w piłkę, ale też w siatkówkę. Jako uczniowie liceum występowaliśmy w zakopiańskiej amatorskiej lidze piłki siatkowej. W ogólniaku graliśmy w drużynie z dziewczynami. Byliśmy skoczni i tym nadrabialiśmy braki techniczne. Siatkówka miała w sobie coś, co uwielbialiśmy. Ja zresztą nawet dziś, jeśli mam czas, lubię iść pograć ze znajomymi.
Zachodniopomorskie Hospicjum dla Dzieci organizowało w Szczecinie Mecze Gwiazd. Gdy padła propozycja, żeby pojechać i zagrać w siatkówkę w meczu charytatywnym, obok takich osób, jak Mariusz Wlazły czy Daniel Pliński, z Maćkiem oczy prawie wyszły nam na wierzch. Inni skoczkowie mówią: „Nie no, maj, to może lepiej gdzieś odpocząć?”, ale finalnie namówiliśmy kilka osób. Na pierwszą edycję pojechaliśmy z Maćkiem Maciusiakiem i Grześkiem Sobczykiem, którzy też bardzo lubią siatkówkę.
Przyjeżdzamy na powitalną kolację, a tam siedzi Waldemar Wspaniały, obok Sebastian Świderski, jeszcze Marcin Nowak, taki wysoki środkowy sprzed lat. Każda edycja miała swoje gwiazdy. Później następował mecz, toczony oczywiście w formie zabawowej, ale my się staramy, odbijamy. Siatkarze jakby zauważyli, że dobrze sobie radzimy i zaczęli bardziej poważnie wystawiać nam piłki. Czuliśmy się z Maćkiem jak dzieci w sklepie z zabawkami. A później było jeszcze after party, na którym mogliśmy zintegrować się z ludźmi, którzy byli dla nas bohaterami.
Była też edycja, podczas której wszystkich zadziwił Piotr Żyła.
Dzień przed meczem była impreza. Wróciliśmy z Piotrkiem dość późno, następnego dnia wyjeżdżamy na mecz, a Żyły nie ma. Dzwonimy, on wyrwany ze snu, ale jakoś się zwlekł. Poszedłem z nim piechotą na halę. W szatni siatkarze profesjonalnie się rozgrzewają, a Żyła długo i powolutku wiąże buty. Oni patrzą, zwłaszcza na niego, z pewnym politowaniem, a Piotrek, kiedy tylko wyszedł już na parkiet, poczuł adrenalinę. Obok meczu miał miejsce konkurs skoków przez płotek. Brałeś rozpęd, skakałeś obunóż, liczyło się, kto pokona większą wysokość. Zgłosili się Maciek, Żyła i jacyś siatkarze. I Piotrek, skubany, przeskakiwał kolejne wysokości, a robił to tak, że wszystkim opadała szczęka. Przed rozbiegiem tańczył, brał niepełny rozpęd, a i tak 160 cm pękło. Wszyscy w szoku, miny wyrażające „What the fuck?”. Wygrał tamten konkurs.
Jak dziś odbierają cię ludzie na skoczni? Tacy zwykli kibice?
Wiesz, że ludzie bardzo często mylą mnie z Kamilem Stochem albo Maćkiem? Nawet częściej z Kamilem. Podchodzą, proszą o wspólne zdjęcie. Nie ma problemu, robi mi się bardzo miło, pozuję. Po chwili wchodzą w gadkę i zaczynają ją od: „Panie Kamilu”.
A ty?
Uśmiecham się, ale jednocześnie staram się delikatnie ulotnić, żeby nie brnąć w temat. Najgorzej jest, gdy słyszę: „Panie Kamilu, a można autograf?”
Mówisz, kim naprawdę jesteś? Czy podrabiasz podpis Stocha?
Nigdy w życiu nie podpisałem się jako Kamil. To byłoby jednak nie w porządku.
Mógłbyś to zrobić dla beki.
Kiedyś, gdy już nie dało się odmówić autografu, napisałem „Jakub Kot”. Ale wtedy musiałem się wyjątkowo szybko ulotnić.
Fot. Newspix.pl