Żeby jeszcze liczyć się w walce o awans do fazy pucharowej Ligi Europy, zarówno Lech Poznań, jak i Legia Warszawa wygrać dzisiaj muszą. Biorąc pod uwagę formę obydwu ekip – prędzej uwierzymy w piętnaste mistrzostwo Górnika jeszcze w tym sezonie. Jeśli za ciężkim do pokonania rywalem dla poznaniaków jest dziś nawet Ruch Chorzów, to trudno spodziewać się choćby punktu w starciu z Fiorentiną. A Legia? Tutaj już można się zastanawiać, bo i legioniści są w gazie, i Club Brugge to jednak nie to samo co jedna z czołowych ekip Serie A. Spróbujmy to jakoś usystematyzować.
Warszawiacy mają pewne powody do optymizmu – z Cracovią zagrali całkiem konkretne spotkanie. Tomasz Jodłowiec wyglądał jak Andrea Pirlo a Nemanja Nikolić jak Nemanja Nikolić. – Jeśli zagramy tak jak w niedzielę, nie będziemy mieli czego szukać – mówi jednak trener Stanisław Czerczesow. Rosjanin sprawia wrażenie człowieka, który podobnie jak Henning Berg wie, że ułańska Ekstraklasa to co innego niż zimna i wyrachowana Liga Europy.
Brugia nie przyjedzie do Warszawy bronić się wysoko – tak jak robiła to Cracovia. Nie będzie próbowała grać na fantazji, zostawiać miejsca między liniami czy za obrońcami, bo wiadomo, że szybko wykorzysta to niejaki Nikolić. Tak samo przy sytuacjach, które mieli krakowianie, będzie pewniej bardziej skuteczna i bezwzględna.
Wniosek – nieszczególnie odkrywczy – trzeba zagrać lepiej – jeszcze bardziej agresywnie, z jeszcze większym animuszem i – co u Czerczesowa może stać się wizytówką – jeszcze więcej biegać, by potrzebne zwycięstwo wyszarpać. Czy Legię na to stać? Największy znak zapytania to obrona. Igor Lewczuk mówi, że zespół gra w tej defensywnie odważniej, ale w meczu z Cracovią było to równoznaczne z kilkoma kiksami taktycznymi. Jeśli więc nad czymś mieli się skupić piłkarze Legii w tym tygodniu, to właśnie nad obroną. O ile z przodu legioniści nie muszą się specjalnie martwić o zdobycze, to z tyłu już tak kolorowo być nie musi.
A co w Poznaniu? Jak zwykle w tym sezonie – wszystko na opak. Zaczęło się od drobnych opóźnień samolotu, którym piłkarze Lecha mieli polecieć do Florencji. Polecieć, zagrać i wrócić, bo najważniejszy jest mecz z Legią w niedzielę. Ale utknęli na lotnisku tak długo, że wrócili do domów, poszli na trening na Bułgarską i dopiero późnym wieczorem przylecieli do Włoch.
Przylecieli bez czterech podstawowych zawodników – Paulusa Arajuuriego, Karola Linettego, Marcina Robaka i Szymona Pawłowskiego. Przylecieli też bez Darko Jevticia, któremu odnowił się uraz barku. Razem daje to pięciu piłkarzy, którzy mogliby na boisku zrobić coś konkretnego poza kopaniem się w czoło. W obronie Tamas Kadar, w pomocy Tetteh, na skrzydle Formella. Ewentualne zwycięstwo nad Fiorentiną trzeba by było traktować jako cud, nawet jeśli Włosi też wystawią zrotowany skład. Zresztą, przedstawiciele Serie A przestali traktować Ligę Europy jako zło konieczne, więc o braku motywacji mowy nie ma. Fiorentina w ubiegłym roku doszła do półfinału, wybaczcie, jakoś nie widzi nam się, że dostaje wpierdy od ostatniego zespołu Ekstraklasy.
W tej sytuacji współczujemy piłkarzom Lecha, że tak piękne miasto jak Florencja zobaczą tylko na przedmeczowym, krótkim spacerze. I w większości zapamiętają tylko najbrzydszy stadion świata, czyli Artemio Franchi. Oby wynik nie był też dla nich wyjątkowo brzydki.
Fot. FotoPyK